Na Kosowém Polu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Na Kosowém Polu
Wydawca Księgarnia Krajowa K. Prószyńskiego
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WYDAWNICTWO imienia KAZIMIERZA PROMYKA
(Gazety Świątecznéj i Księgarni Krajowéj).





Na Kosowém Polu.



Opowieść z dziejów Serbji w 14-ym wieku.


Napisał


Teodor Jeske-Choiński.




Poraz pierwszy drukowano w Gazecie Świątecznéj.






Księgarnia Krajowa K. Prószyńskiego
w Warszawie.


1919.






I.

Lichy zwykle, do północnego stoku gór przyczepiony Pryzreń, stara stolica Serb́ji, rozbrzmiał szczękiem oręża.
Ze wszystkich stron Serb́ji, z północy i południa, ze wschodu i zachodu ciągnęły zbrojne hufce książąt i wojewodów do stolicy króla Łazarza.
Bo téj stolicy zagrażał cesarz Turcji Amurat Pierwszy, władca potężny i szybki w czynie. Trzeba się było śpieszyć, aby powstrzymać olbrzymią falę różnobarwnych tłumów, spadającą w równinę z gór, które oddzielały Serb́ję od panowania Turków.
Nie po raz to pierwszy wyciągał Amurat pożądliwą rękę po Serb́ję i inne ziemie słowiańskie. Twórca potęgi tureckiéj stukał już przed kilku laty mieczem do bram królestwa serbskiego, ale przezorność króla Łazarza i waleczność jego rycerstwa złamała ten groźny miecz. Klęski téj nie mogła strawić obrażona duma potężnego władcy, który wtargnął do Europy, aby podbić wszystkich chrześćjan. Więc wzmocniwszy przetrzebione wojska wielką liczbą „janczarów“, ruszył po raz wtóry na „niewiernych“.
Zrozumiał król Łazarz, że przeciwko licznemu nieprzyjacielowi trzeba wystawić taką samą siłę. Gdy do Pryzrenia doszła wiadomość o zbliżaniu się Amurata, rozesłał gońców do swych słowiańskich sąsiadów. „Śpieszcie na pomoc, — prosił, — albowiem moja klęska będzie także waszą.“

∗             ∗

Na wieżach katedry pryzreńskiéj rozkołysały się dzwony. Uroczysta ich, śpiżowa mowa rozlewała się szerokiém kołem, wzywając Serbów do modlitwy, do prośby o zwycięztwo.
W kościele czekał już patryjarcha Efraim, otoczony liczném duchowieństwem. Po prawéj stronie ołtarza zasiadł na tronie król Łazarz z królową Milicą. Obok tronu stanęli jego zięciowie, Miłosz Obylić i Wukas Brankowić, z żonami, Marją i Wukasową. Piękna była Marja, ale piękniejsza od niéj Wukasowa.
Narodowa chorągiew Serb́ji, pamiętająca jeszcze wielkiego króla Duszana, powiewała nad tronem. Trzymał ją mocną ręką wojewoda Obylić. Była to wielka świętość dla Serbów. Pieśniarze serbscy opowiadali narodowi, że chorągiew tę znieśli na ziemię aniołowie z nieba.
Po lewéj stronie ołtarza zasiedli na ławach, wybitych purpurowém suknem, sąsiedzi Łazarza. Stawili się na jego wezwanie. Przybył ze swém rycerstwem Twartko, książę Bośńji, przybył Balża, pan Albańji, i Kastrjota skodarski. Jedynie tylko Szyszman bulgarski nie mógł opuścić swego państwa. Cesarz Amurat wtargnął już do Bulgarji. Zamiast przyjechać, Szyszman przysłał na naradę pryzreńską swego powiernika.
Na stopniach ołtarza stanął patryjarcha Efraim, zwrócony twarzą do książąt i rycerzy. Osiwiały w służbie Bożéj starzec, gorliwy kapłan i mąż szlachetnego serca, uwielbiany w całym kraju, splótł ręce na piersiach i modlił się w skupieniu. Usta jego drgały, ze zmrużonych powiek ściekały wolno perły łez.
Westchnął, spójrzał na krucyfiks i zaczął mówić:
— Spada znów na nas dopust Boży, wali się horda bisurmańska, grożąc zalaniem naszych gór i równin, naszych grodów i wiosek. Za ciasno Turkowi w Azji — rozległych dzierżaw pożąda. Za mało mu panowania nad owczarnią Mahometa — na wszystkich chrześćjan pragnie zarzucić pęta niewoli, aby padali do jego stóp i służyli mu z uległością karconych psów. Drażni jego ucho poważny dźwięk dzwonów chrześćjańskich — woli przenikliwy głos swoich kapłanów, wzywający muzułmanów z wież świątyń tureckich do modlitwy. Chełpi się, że głos ten zmusi do milczenia wszystkie dzwony domów CHrystusa Pana. Już chwieje się Carogród[1] już drży dolna Albańja. Teraz przyszła kolej na Serb́ję i jéj sąsiadów.
Zamilkł i obrzucił wzrokiem zgromadzonych rycerzy. Cicho było w kościele, jak w lesie przed burzą. Tysiące rozżarzonych zapałem oczu wpiły się w postać patryjarchy. Wszyscy pragnęli dalszych jego słów.
I jego oczy rozgorzały teraz płomieniem wewnętrznego ognia, a głos, dotąd stłumiony, podniósł się, wzmocnił, runął gromem na książąt.
— Dziećmi jednéj matki jesteście, — wołał, — a zachowujecie się często względem siebie, jak urodzeni wrogowie! Zamiast trzymać się za ręce i iść zawsze razem, gdy jednemu z was grozi niebezpieczeństwo, zazdrościcie sobie nawzajem zwycięztw, władzy, obfitszéj ziemi. Zrozumiejcież nareszcie, że klęska jednego z was jest klęską wszystkich. Powoli będzie was sułtan Amurat łamał: dziś Serba, jutro Bulgara, pojutrze Bośniaka, Albańczyka i tak daléj, aż skruszy wszystkich. Chcecież, aby wasze córki szły do „haremów“ gwoli zabawie bisurmanów? Chcecież, aby wasi synowie wzmacniali hufce janczarów, najwierniejszych psów władcy mahometan? Wyrzućcie z siebie ową nieszczęsną niezgodę, ową truciznę, która zabija nasz cały lud słowiański, naszą przeszłość i naszą wiarę! Oto stojimy przed chwilą stanowczą! Zgoda braterska pomoże nam zdruzgotać wojska bisurmańskie, niezgoda ciśnie nas w proch niewoli! Przysięgnijcie, że pójdziecie ramię przy ramieniu na nieproszonego najezdcę, a Bóg Wszechmocny pobłogosławi waszemu orężowi!
— Przysięgamy! — odpowiedzieli książęta i wojewodowie, dobywszy mieczów. — Przysięgamy bronić ziemi przodków aż do ostatniéj kropli krwi naszéj i naszego rycerstwa! Przeklętym niech będzie na ziemi i niebie po wszystkie czasy każdy, ktoby stchórzył na krwawém polu!
Błyski szczerego zapału i szczeréj prawdy tryskały z oczu wodzów. Jeden tylko wojewoda, zięć królewski Wuk Brankowić, milczał, kłując swego szwagra, Miłosza Obylicia, nienawistném z pod czoła spójrzeniem. A małżonka Wuka, starsza córka królewska, przygryzała wargi, pochyliwszy głowę. Znani z pychy i zawiści byli oboje, po zaszczyty i władzę wyciągali łakome ręce.
Miłosz Obylić trzymał nad tronem chorągiew narodową. Wyróżnieniem tém obdarzali królowie serbscy tylko najzasłużeńszych i najbardziéj w kraju szanowanych wojewodów.
— Jakiém prawem wyróżnił król w obliczu wszystkich książąt Miłosza, pomijając mnie? — gniewał się w duchu pełen pychy Brankowić. — I jam przecież jego zięciem, i moje ramię nie słabnie na polach bitew, a oczy nie tracą bystrości orła!
— Dlaczego zepchnął mnie nasz ojciec na drugie miejsce obok tronu? — myślała z zawiścią w sercu wojewodzina. — I jam jego córką, a córką starszą. Mnie to należało się pierwszeństwo!
Zapał wojenny ogarnął książąt, wojewodów i rycerzy tak jaskrawym płomieniem, iż nie zwracali uwagi na to, co się dokoła nich działo. Nikt nie dostrzegł mściwych, stalowych błysków w źrenicach Brankowicia i drgnień zawziętości na ustach jego małżonki. Nikt nie spójrzał na nich.
Jeden tylko rycerz, oparty plecami o ścianę, zatrzymał na nich wzrok, prześlizgujący się z głowy na głowę, począwszy od króla Łazarza aż do ostatniego wojewody. To spójrzenie bystre, przenikliwe, sięgające do głębi duszy ludzkiéj, przesuwało się pomału, badawczo. Zatrzymawszy się na twarzach Brankowicia i jego małżonki, błysnęło zadowoleniem jakby mówiło: znalazłem, czegom szukało...
Kim był ten rycerz? Miał na sobie suknię i zbroję serbską, żegnał się po chrześćjańsku, jak wszyscy w kościele, ale wydatne rysy wschodnie jego twarzy nie miały w sobie nic słowiańskiego.
Powoli, ostróżnie, odczepiwszy się od ściany, cofnął się ku drzwiom katedry. A gdy znalazł się na ulicy, mruknął:
— Głupie „giaury“! Nie poznali wiernego sługi Ałłacha i jego proroka, Mahometa.



II.

Wojewodzina Wukasowa siedziała w ogrodzie zamku pryzreńskiego na ławie kamiennéj. Głowę opuściła na piersi, podnosząc ją od czasu do czasu. Ile razy ją podniosła i spójrzała na dom, w którym stała przed laty jéj złocona kołyska, migał w jéj oczach stalowy błysk nienawiści i zacinały się jéj wązkie usta. Zły duch zapalał te stalowe błyski i sączył truciznę w te zacięte usta, szepcąc:
— Długoż jeszcze będziesz znosiła zniewagę twojego męża, która spada także na ciebie? Najstarszą córką królewską jesteś, małżonką walecznego wojewody, a spychają cię na szary koniec rodziny. Nie przed tobą bije pokłony rycerstwo dworskie, nie twojego męża zdobią zaszczyty. Obylić i jego żona, Marja, gaszą blask twoich przywilejów starszéj królewny. Pokaż, że jesteś córą władców, że potrafisz usunąć tych, co ci w drogę wchodzą!...
Czarne myśli przemknęły po gładkiém, białém czole wojewodziny, zostawiając po sobie głęboką brózdę nad jastrzębim nosem.
— Usunąć, ale jak? — rozmyślała. — Za Obyliciem stoji cały naród serbski, a Brankowicia popiera tylko jego województwo.
Była tak głęboko pogrążona w myślach, iż nie zauważyła zbliżenia się jakiegoś mężczyzny. Spostrzegła go dopiero wtedy, kiedy stanął tuż przed nią.
— Wy kto i z czém przychodzicie!? — zapytała szorstko.
— Przed Waszą Miłością stoji szczery wielbiciel rozumu i urody najstarszéj córy przesławnego króla Łazarza. Z dobrą radą przyszedł.
Zdziwiona spójrzała wojewodzina na nieznanego wielbiciela. Widziała już tego człowieka, nie mogła sobie jednak przypomnieć, gdzie i kiedy. Mówił po serbsku, ale jego mowa, przepleciona gęsto gardłowemi dźwiękami, brzmiała chropowato. Z krwi serbskiéj nie pochodził.
— Kto jesteście? — zapytała powtórnie.
— Nietylko wielbicielem, ale także przyjacielem Waszéj Miłości. A przyjaciela boli, gdy widzi na zachmurzoném czole, które powinna zdobić korona królewska, troskę i słuszny gniew obrażonéj dumy. Rozkażcie, a pomogę wam usunąć z drogi waszych pragnień wojewodę Obylicia.
Mówiąc to, pochylił się nieznajomy, jak lis gotujący się do skoku. Błyski lisiéj przebiegłości zamigotały w jego czarnych, przymkniętych oczach.
Wojewodzina spójrzała na niego zdziwiona. Jaką drogą wśliznął się ten człowiek do najskrytszych tajników jéj myśli?
On obejrzał się ostróżnie dokoła, potém zbliżył się do wojewodziny i mówił szeptem:
— Najjaśniejszy, najpotężniejszy padyszach[2] Amurat byłby bardzo zadowolony, gdyby na tronie serbskim zasiadł wojewoda Brankowić. Ceni on waleczność małżonka Waszéj Miłości i pragnie zawrzeć z nim przymierze przeciw książętom Bulgarji, Bośńji i Albańji. Znając męzki rozum i męzką wolę Waszéj Miłości, spodziewa się, że pomożecie jego zamiarom. Najjaśniejszy, najpotężniejszy padyszach umie być wdzięcznym.
Słuchając z wytężoną uwagą kuszącéj mowy nieznanego człowieka, przypominała sobie wojewodzina wszystkie twarze męzkie, które przesunęły się w ostatnich czasach przed zwierciadłem jéj oczu. Nagle błysnęło w jéj pamięci. Tak, to był ten sam rycerz, który kłuł ją swoim badawczym wzrokiem w kościele tak natrętnie, iż spójrzała na niego urażona. Któżby się mógł spodziewać, że do świątyni chrześćjańskiéj wśliźnie się niepostrzeżony przez nikogo powiernik, szpieg cesarza tureckiego? Odważnym aż do zuchwalstwa musiał być ten bisurmanin!
— Karkołomną drogą przybyliście do nas, — rzekła. — Gdyby was nasze straże poznały, zawiślibyście na szubienicy.
— Padyszach rozkazuje wyznawcom Mahometa, a wyznawcy Mahometa spełniają bez namysłu wszystkie jego rozkazy, choćby prowadziły na szubienicę! — odpowiedział szpieg. — Szubienica zresztą, lub inny rodzaj śmierci nie przeraża muzułmanina. Hańbę i ból téj ziemi wynagradzają mu rozkosze w raju. Czy prośba najjaśniejszego padyszacha i jego obietnica znalazły drogę do przekonania Waszéj Miłości?
— Obietnice władców bywają najczęściéj wędką na łatwowiernych, — zauważyła wojewodzina.
— Wiara nasza zabrania nam kłamać, — odrzekł nieznajomy. — Słowo padyszacha równa się dokonanemu czynowi. Ałłach odepchnąłby od bram raju muzułmanina, któryby splamił duszę brudem kłamstwa.
— Nie chcę podejrzewać obietnicy sułtana Amurata, ale nie widzę sposobu, któryby mógł zdruzgotać pychę wojewody Obylicia. Dostęp do niego trudny. Otacza go znane z odwagi i uwielbiające go rycerstwo. Sztylet, trucizna, lub skrytobójcza napaść nie dosięgną go.
— Czego nie zmoże siła, to zdruzgocze rozum, — rzekł szpieg turecki. — Trzeba zmusić Obylicia do rozprawy rycerskiéj z małżonkiem Waszéj Miłości. A wiadomo przecie, że wojewoda Brankowić zwyciężał zawsze wszystkich rycerzy, z którymi walczył w pojedynkę.
— Zmusić go do takiéj walki z Brankowiciem, ale jak? — pytała wojewodzina.
— Moim obowiązkiem zapędzić Obylicia w taką matnię, iż nie będzie mógł z niéj się wydostać. Wystarczy rozrzucić po królewskiéj stolicy wiadomość, że Obylić nachyla życzliwe ucho na podszepty wysłańców padyszacha, obiecujących mu tron serbski, aby go zmusić przed bitwą do walki z małżonkiem Waszéj Miłości. Rzeczą Waszą podniecić słusznie podrażnioną miłość własną wojewody Brankowicia i zapalić w jego walecznéj piersi płomień nieprzejednanéj nienawiści, bo tylko taka nienawiść zwycięża.
— Wątpię, czy wasz podstęp odniesie skutek pożądany, — odezwała się wojewodzina. — Obylicia obroni wiara narodu w jego miłość ojczyzny i nieskazitelność.
— Padyszach nie wysyła swoich ludzi na zwiady bez worków pełnych złota, a złoto bywa w tłumie mocniejsze od wiary w nieskazitelność wojewodów, — odpowiedział szpieg, uśmiechnąwszy się chytrze.
Szelest zbliżających się kroków spłoszył go. Pokłoniwszy się do stóp wojewodziny, rzucił się w zarośla i znikł.



III.

Dziwiło się Pole Kosowe niezliczonym szeregom zbrojnych mężów, które zalały jego urodzajną równinę. Dotąd widziało tylko po obu stronach rzeki Sytnicy aż hen daleko, od Mitrowic do Neredymji, stada pasących się owiec, krów i spokojnych rolników. Teraz znikły stada z łąk, a rolnicy zamknęli sochy w szopach, zamieniwszy je na oręż.
Po obu stronach Sytnicy rozłożyły się wojska króla Łazarza, jego wojewodów i sprzymierzeńców. Lewe skrzydło zajął Wuk Brankowić, prawe Miłosz Obylić, w środku stanął sam Łazarz, tyłów bronili bośniacki Twartko i Kastrjota skodarski. Balża albański wysunął się naprzód, aby pomódz bulgarskiemu księciu Szyszmanowi, który brał się już w górach za bary z Turkiem.
Pokotem na miękkiém posłaniu bujnych łąk leżeli żołnierze, odpoczywając po szybkim pochodzie. Nie mieli potrzeby otulać się w kołdry, bo czerwcowe słońce rzucało na nich potoki gorących promieni. Przywykli zresztą do śniegów i mrozów w niebotycznych górach, zahartowani w kleszczach ciężkiéj pracy, znosili wszelaki trud bez szkody dla zdrowia.
Tu i ówdzie bieliły się namioty, na których powiewały chorągwie książąt i wojewodów. Spoczywali w nich wodzowie. Od czasu do czasu zakradał się pod białe płótna wiatr górski, a wówczas rozdymały się namioty i stawały się podobne do łabędzi z rozwiniętemi skrzydłami.
Ciszę wypoczynku przerwał głos rogów. To trębacze króla Łazarza wzywali książąt na naradę wojenną. Właśnie przybył goniec bulgarskiego Szyszmana z prośbą o śpieszną pomoc. Turcy bowiem wypierali już jego drużyny z przesmyków górskich, grożąc mu klęską.
Ukazał się pierwszy Twartko bośniacki. Pokłoniwszy się królowi, zaczął mówić głosem przyciszonym:
— Zanim zejdą się wodzowie, chciałbym zwrócić uwagę Waszéj Wysokości na dziwne wieści, krążące w obozie od kilku dni. Jakiś wrogi nam, zły duch uwziął się widocznie na ziemię słowiańską, bo nie chce mi się wierzyć, żeby wojewoda Obylić, ten prawy rycerz i żarliwy chrześćjanin, mógł nachylać ucha na zdradzieckie podszepty bisurmanów. Już w Pryzreniu mówiono o jego tajnych schadzkach ze szpiegami Amurata.
Jak gdyby strzała utkwiła w jego sercu, zerwał się król z krzesła. Potworna wiadomość zamknęła mu usta, pochwyciwszy za gardło ręką okrutną. Po dłuższém milczeniu odetchnął z głębi piersi i rzekł głosem zdławionym:
— Niech Bóg sprawiedliwy ukarze ogniem piekła tego łotra, który nie sroma się obrzucić błotem podejrzeń czystéj duszy Miłosza Obylicia. Miłosz zdrajcą narodu!? Tylko jakiś jadowity gad mógł wypluć z cuchnącéj paszczy takie oskarżenie! Tajni stróże mojego dworu wytropią tego zbrodniarza!
— Daremnie by się wysilali, — rzekł Twartko. — Na pierwszą wieść o zdradzieckich zamiarach Obylicia, rozesłałem moich strażników po mieście, ale żaden nie dotarł do źródła oszczerstwa. Każdy z badanych plotkarzów powoływał się na drugiego, drugi na trzeciego i tak daléj wkoło. Nikt nie umiał wskazać twórcy téj wieści. Zręcznym musi być lis, który kopie dołki pod Obyliciem. Moglibyśmy nie zważać na jego krecią robotę, gdyby ta robota nie była wpłynęła na usposobienie wojska. Zauważyłem jednak, że ludzie Brankowicia spoglądają zezem na drużyny Obylicia i odwrotnie. A nam potrzeba zgody.
To samo, co mówił Twartko, powtórzył Balża albański. I on słyszał o zdradzie Obylicia.
Król Łazarz osunął się ciężko na krzesło. Oparłszy głowę na dłoni, szeptał głosem cichym, jakby rozmawiał z sobą:
— Ludzie Brankowicia spoglądają zezem na drużyny Obylicia i odwrotnie! Wynika z tego, że źródła ohydnéj wieści trzeba szukać w obozie jednego z nich. Ale którego? Nieszczęsnym ja rodzic!.. Jad zawiści zatruł serca moich córek, a zawiść ich przechodzi na mężów. Wiem o tém. Nie wiem tylko, który z moich zięciów ulega podszeptom żony. Mówi mi głos stroskanéj duszy, że z zawiści moich córek wykwitnie czarny kwiat nieszczęścia dla naszego narodu. W chwili, kiedy Szyszman śle mi co godzina gońca po gońcu, błagając o pomoc, kiedy trzeba biedz szybko, bez namysłu i wytchnienia naprzeciw wroga, aby nie miał czasu wpaść na równinę Kosową, w chwili, kiedy nasze wojska powinny się zlać w jedno potężne ramię, spoglądają na siebie drużyny moich zięciów zezem, podejrzewając się wzajemnie o zdradę! Piekło sprzysięgło się na naród serbski, rozdmuchało i podnieciło rozmyślnie nasze kłótliwe usposobienie, aby zdeptać naszą wolność! Nie od miecza zginiemy, walecznym jest bowiem miecz słowiański. Złamie nas pociąg do kłótni, zdruzgoce nas niezgoda!
Jeszcze nie domówił król ostatnich słów, kiedy do namiotu weszli Brankowić i Obylić ze swymi podwodzami.
Badawczo spójrzeli na nich król i książęta.
Który winien? — pytały ich oczy.
Wojewoda Obylić, wysokiego wzrostu, smagły, przystojny, objął kolana króla i ucałował jego rękę. Szczerą miał twarz i uczciwą szczerością uśmiechały się jego niebieskie źrenice. Serdecznie, jak zwykle, witał się z książętami. Do pychy i podłości nie była zdolna jego dusza. Widział to każdy, kto umiał czytać z twarzy ludzkiéj.
Wojewoda Brankowić, tak samo wysokiego wzrostu, smagły, przystojny, jak Obylić, objął także kolana króla, dotknął ustami jego ręki i witał się z książętami. Ale w jego ruchach nie było swobody, z jego śniadéj twarzy i czarnych źrenic nie biła uczciwa szczerość. Błyski przebiegłości zapalały się i gasły w tych źrenicach, drwiący uśmieszek przemykał się po ustach.
— Zanim rozpoczniemy naradę wojenną, — odezwał się król, nie spuszczając oka z zięciów, — chcielibyśmy się dowiedzieć, czy wiecie o plotce, która krąży w waszych obozach, i czy ją znacie.
Obylić uśmiechnął się pod jasnym wąsem.
— Jakiemuś łotrzykowi — rzekł — przyszło na myśl posądzić mnie o tajne zmowy ze szpiegami sułtana. Niech go Pan Bóg za podłość ukarze! Szukać tego łajdaka nie będę. Niewart on mojego gniewu i trudu moich strażników. Plotki krążące po obozie zamilkną, gdy strzały tureckie zaczną świszczeć nad głowami żołnierzy.
Mówił to tak obojętnie, jak gdyby opowiadał o jakimś błahym wypadku.
Z ukosa spójrzał na niego Brankowić i zły błysk zamigotał w jego oczach.
— A jednak radziłbym wam wyszukać owego plotkarza, jak donosiciela nazywacie, — odezwał się półgębkiem. — Na dnie plotek czaji się czasami prawda.
Bladość gniewu zbieliła twarz Obylicia.
— Śmielibyście mnie posądzić o zdolność do zdrady narodu, mnie, Miłosza Obylicia, zięcia króla Serb́ji!? — zawołał głosem podniesionym.
— Bywają zięciowie, którzy zabijają teściów, — rzekł spokojnie Brankowić.
— Jadowita żmijo! — wrzasnął Obylić. — Za tę podłość odpowiesz mi na udeptaném polu!
— Z przyjemnością stanę z tobą natychmiast do walki, — odpowiedział Brankowić z drwiącym uśmiechem. — Za nierozważną krewkość należy ci się taka nauczka, któraby twoją krew nazawsze ostudziła.
— Czci swojéj bronić musi każdy rycerz serbski, ale nie dziś, nie jutro, — odrzekł Obylić, ochłonąwszy z gniewu. — Obowiązkiem naszym w téj chwili bronić ziem słowiańskich, odeprzeć wroga od ich granic. Droższe mi bezpieczeństwo ojczyzny, niż moja cześć własna! Rozprawę na udeptaném polu zostawmy na czas powojenny, jeśli nam Bóg pozwoli wrócić z wojny z całą głową.
Dobry uśmiech okwiecił usta króla Łazarza. Nie może być zdrajcą wojewoda, który tak uczciwie przemawia, — pomyślał.
To samo wrażenie odnieśli książęta. Wszyscy otoczyli Obylicia i ściskali jego prawicę. Lubili go i szanowali. Radzi byli, że zrzucił z siebie błoto podłego oszczerstwa.
Jeden tylko Brankowić nie podzielał ich radości. Życzliwość, z którą się książęta zbliżali do Obylicia, obraziła jego pychę. Nikt nie stanął po jego stronie. Opuścili go wszyscy.
Spoliczkowana pycha najeżyła się, wyszczerzyła zęby.
— Krokiem ztąd nie ruszę, dopóki krew Obylicia nie zmyje z mojéj czci zniewagi! — wybuchnął Brankowić. — Turek nie jest ptakiem, na lotnych skrzydłach nie przeleci przez góry. Będzie dość czasu powstrzymać jego rozpęd!
Daremnie przekonywał go król, że każda godzina zbliża wroga do Pola Kosowego, daremnie prosili go książęta, aby w tak ważnéj chwili zapomniał o własnéj urazie.
Zacięła się jego obrażona pycha.
— Albo Obylić stanie jutro ze mną do walki, albo wrócę z moimi ludźmi do domu! — odpowiedział, opuszczając namiot króla.
Zrazu biegł szybko, ponoszony gniewem, w miarę jednak, jak zbliżał się do swego obozu, zwalniał kroku. Obok podszeptów pychy odezwał się w jego duszy głos drugi, — głos sumienia wojewody serbskiego. Był przecież dzieckiem ziemi, którą napastował wróg, był wodzem i opiekunem kroci swoich poddanych, których szczęście zależało od jego rozumu i waleczności, był chrześćjaninem, a jego wierze zagrażali muzułmanie. Kiedy tak szedł pomału z głową opuszczoną, ścierały się w jego duszy dwa głosy, dwa prądy. Obrażona miłość własna pchała go do zdrady, a obowiązek serbskiego wojewody cofał go z drogi zbrodni. Chwiały się jego myśli to w jedną, to w drugą stronę. — Godziważ to rzecz, aby rycerz serbski bratał się z wrogiem swego narodu? — napominało go sumienie. — Nie szanowałbyś siebie, swojéj czci, gdybyś pozwolił się znieważać, — podburzała go pycha.
Szarpany wewnątrz walką, stanął przed małżonką, która trzymała się jego boku, jak kleszcz natrętny. Nawet podczas wojny nie opuszczała go. Mieszkała pod jego namiotem.
Zaledwie odchylił płótno namiotu, objęły go ręce wojewodziny i usta jéj połączyły się z jego ustami.
— Czy stało się, jak postanowiliśmy? — pytała. — Dreszcz niepokoju wstrząsa mną od chwili, kiedyś się udał na naradę. Mów, mów prędko! Nie ufam twojéj słabéj, chwiejnéj woli.
— Jutro stanę do walki z Obyliciem, — rzekł Brankowić.
Wojewodzina klasnęła w ręce z radości.
— Miłuję cię za tę odwagę jeszcze więcéj! — zawołała. — Położysz na trawę tego gagatka pana ojca i głupiego narodu, uprzątniesz go z naszéj drogi do władzy, do korony. Wiem, że twój miecz i twój młot nie chybiają nigdy.
— Z przyjemnością będę patrzył na Obylicia tarzającego się w trawie, ale świadkiem klęski mojego narodu być nie chcę! Serbem jestem!
To rzekłszy, opuścił Brankowić namiot.
— Dziecinni są mężowie! — mówiła wojewodzina. — Zamiast myśleć o sobie, majaczą o jakichś obowiązkach dla narodu. Muszę dopomódz chwiejnéj woli wojewody.
Kazała sobie okulbaczyć konia. Dosiadłszy go, popędziła galopem ku górom. Nie zdziwiło to żołnierzy. Wiedzieli, że królewska córa lubiła dalekie wycieczki.
Wydostawszy się poza lińję wojsk, przystanęła i rozglądała się uważnie dokoła. Bystre jéj oko nie dostrzegło żywéj duszy. Pusto było u podnóża gór. Nawet jelenie, sarny i zające, żerujące zwykle w tych stronach, znikły, zaszyły się w gąszcze lasów. Spłoszyła je wrzawa wojny.
Wojewodzina odpięła od paska mały, srebrny róg i przyłożyła go do ust. Zadęła.
Poruszył się krzak jałowcu i wyczołgał się z niego szpieg Amurata.
— Śpieszcie natychmiast do swojego pana i powiedzcie mu, żeby nie zwlekał z napaścią! — rzekła do niego prędko wojewodzina. — Jeśli zdąży przełamać szeregi bulgarskiego Szyszmana w przeciągu jednego dnia i spaść na Kosową dolinę, zwycięży niewątpliwie. Wojska serbskie, zajęte jutro pojedynkiem wojewodów, Brankowicia i Obylicia, zapomną o czujności. Nietrudno będzie napaść na nie znienacka.
Zdjąwszy z palca złoty pierścień, podała go szpiegowi.
— Przyjmijcie odemnie tę drobną pamiątkę. Należy się wam nagroda za mistrzowskie rozszerzanie wiadomości o zdradzie Obylicia. Psy gończe bośniackiego księcia szukały was daremnie, chociaż węszyły gorliwie. Ha-ha-ha!...
Szatańskim chichotem wiedźmy pożegnała wojewodzina Turka.



IV.

Przed namiotem króla Łazarza zgrzytały od samego rana piły i łomotały siekiery i młoty.
Żołnierze przygotowywali pole walki dla wojewodów. Wytyczywszy rozległe półkole, wysypali je piaskiem i otoczyli palami. Jedni ubijali ziemię, aby konie zapaśników się nie potykały, inni ogradzali pole zwartym płotem, aby ciekawi nie przeszkadzali walczącym.
Z obu stron królewskiego obozu, z prawego i lewego skrzydła, dolatywała wrzawa tysięcy roznamiętnionych głosów, przelewających się z łoskotem burzy z południa na północ i z północy na południe. To wojsko żegnało swoich wojewodów, życząc im zwycięztwa i wygrażając przeciwnikowi. Ludzie Obylicia i Brankowicia chcieli towarzyszyć swoim wodzom na miejsce orężnéj rozprawy, ale rozkaz króla, obawiającego się bratobójczéj bitwy, nie pozwolił im opuścić wyznaczonych stanowisk.
Wojewodowie stanęli przed namiotem króla tylko z dwoma świadkami i służbą. Czekał na nich stroskany Łazarz. Siedział na wzniesieniu, zbitém z desek. Z obu stron zajęli miejsca książęta Bośńji i Albańji.
Służba zapaśników badała uważnie nogi rumaków bojowych swoich panów, oglądała strzemiona, popręgi i uździenice, ważyła w ręku ciężar kopij.
Już podniósł król czerwoną chorągiewkę, aby dać znak do walki, kiedy Obylić stanął przed jego tronem i zawołał głosem potężnym:
— Jeszcze raz wzywam wojewodę Brankowicia do zgody! Hańbą jest dla rycerza załatwiać spór osobisty w obliczu zbliżającego się wroga!
Brankowić milczał, uśmiechając się urągliwie.
Tchórz! Boji się o swoją skórę, — szeptali między sobą jego giermkowie.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, dosiadł Obylić swego ogiera i wjechał na udeptane pole.
— Nie oszczędzaj tego chytrego pyszałka! — podniecali go przyjaciele, wojewodowie Kazańczyc i Topliczanin; — zdruzgocz łeb podłéj żmiji! Niech jego zatruty ozór zamilknie na zawsze!
Powiała czerwona chorągiewka, odezwały się rogi.
Zamilkł król, zamilkli książęta, zamilkła służba.
Wszystkie oczy wytężyły się, śledząc ruchy zapaśników. Który z nich zwycięży?
Już przywarli wojewodowie kopje do boku i unieśli się na strzemionach. Po chwili rozległ się trzask skruszonych drzew i brzęk tarcz.
Widzowie czekali z zapartym oddechem na skutek pierwszego starcia. Obaj wojewodowie siedzieli na koniach z takim spokojem, jak gdyby nic nie było zaszło. Szybko przybiegli giermkowie, podając im nowe kopje.
Pięć razy rozległ się trzask skruszonych kopij, a wojewodowie wracali na swe stanowiska nietknięci. Jeden i drugi uchylił hełmu, aby zachwycić powietrza i wytrzeć oczy zalane potem. Odetchnąwszy zawołali obaj: młot podajcie!
Wolno, ostróżnie, patrząc sobie w oczy, zbliżali się do siebie. Wolno, ostróżnie okrążali się nawzajem, cofając się, albo postępując naprzód. Ruchy ich robiły wrażenie tańca.
Tańczyli tańcem mistrzów sztuki rycerskiéj, obaj, znakomici szermierze i odważni w boju. Śledzili ruchy swoje, czekali cierpliwie na chwilę stosowną do uderzenia. Nagle wzbił się z pod kopyt galopujących ogierów tak gęsty tuman kurzu, iż zakrył walczących. Daremnie wytężali widzowie wzrok ciekawy. Nie mogli nic dostrzedz. Słyszeli tylko łoskot młotów uderzających o stal i rżenie koni. Potém nastała cisza.
Gdy zrzedniał kurz, opadając na udeptane pole, rozległ się rozpaczliwy krzyk ludzi Brankowicia. Pan ich leżał pod brzuchem zabitego konia, a nad nim stał Obylić z podniesionym młotem. Niech spuści młot na głowę zwyciężonego, a dusza jego pójdzie przed sąd Boga.
— Nie bójcie się! — zawołał Obylić. — Życia waszego wojewody nie pożądam. Broniłem tylko swego. Weźcie pana z całą głową i zmażcie jego winę na krwawém polu w boju za wolność ojczyzny!
To rzekłszy, opuścił Obylić pole walki, witany przez przyjaciół i giermków radosnym okrzykiem:
— Niech żyje Obylić!
Z głową zwieszoną, trawiony bezsilnym gniewem upokorzonéj pychy, otoczony milczącym ze wstydu orszakiem swych ludzi, wracał Brankowić do obozu. Gryzł po drodze wargi aż do krwi. Smagała bowiem jego duszę podwójna klęska. Młot Obylicia rozwiał jego sławę niezwyciężonego rycerza, a wspaniałomyślność odsłoniła jego podłą zawziętość. On nie byłby darował życia pokonanemu...
Znalazłszy się w swoim namiocie, nie śmiał podnieść oczu na małżonkę. Złamany, legł na ławie.
Wojewodzina nie pytała o wynik pojedynku. Wyczytała bolesne sprawozdanie ze zgarbionéj postaci męża i z kurczowych drgań jego powiek i ust. Dłuższą chwilę stała bez ruchu, blada, niema, potém schyliła się nad mężem i rzekła przez zaciśnięte usta z sykiem jadowitéj żmiji:
— Czy będziesz się jeszcze namyślał, po któréj stronie należy ci stanąć!? Narodu swojego chcesz bronić, a ten twój naród serbski będzie ci teraz urągał, wielbiąc Obylicia! Chciałbyś służyć pod rozkazami swego zwycięzcy, którego król posadzi niewątpliwie na tronie, gdy jego ostatnia godzina wybije? Brankowić całujący Obylicia w rękę! Ha-ha-ha!..
Brankowić zerwał się z ławy.
— Niedoczekanie jego! — zawołał. — Okaże się jutro, kto mądrzejszy, on, czy ja!..



V.

Król Łazarz nie zmrużył téj nocy oka. Sen z jego powiek spłoszyła troska o losy Serb́ji. Zamiast na łożu, spędził noc na koniu. Sam objeżdżał wszystkie straże, sięgające aż do podnóża gór. Badał ich czujność.
Wczesny, szary świt poczynającego się dnia czerwcowego rozpraszał szybko ciemności krótkiéj nocy. Wzrok króla usiłował przebić mgły górskie, ucho jego nachylało się, aby pochwycić szmery doliny. Nic nie dostrzegło oko, nic nie wpadało do ucha. Najlżejszy szelest nie zwiastował wroga.
— Niepotrzebnie trwożył się Szyszman, — pocieszał się król. — Niech się moje wojska dobrze wyśpią, żeby im nie zbrakło sił do walki.
Już chciał wracać do namiotu, kiedy na stokach gór zabłysły czerwone ognie.
— Zapewne to ogniska ludzi Szyszmana. Śniadanie sobie gotują...
Ale te ognie rosły z każdą chwilą, zamieniały się w krwawe słupy, owiane kłębami dymu.
To nie były ognie obozowe. To paliły się domy, przyczepione do stoków gór Bałkańskich.
Nagle przerwała ciszę szarego świtu wrzawa licznych głosów ludzkich. Jakiś olbrzymi wąż, połyskujący złotem, miedzią i żelazem, wił się na stokach, zsuwając się z gór w dolinę.
— Idą! Bisurmany idą! Szyszman pobity! — jęknął król Łazarz.
Uderzył konia ostrogami i popędził do obozu.
— Trąbić na bitwę! Nieprzyjaciel tuż przed nami! — zawołał do swéj straży przybocznéj.
Zawarczały bębny, zahuczały rogi: Wstawać! Śpieszcie się! Bisurman się zbliża!..
Zakotłowało się w obozach Łazarza i Obylicia. Żołnierze zrywali się z mokréj, zroszonéj trawy, przecierali oczy, chwytali broń i biegli pod swe chorągwie. Konie rżały.
Hasła królewskie, rozlewając się po rosie daleko i szeroko, dotarły także do obozu Brankowicia. Ale jego żołnierze nie śpieszyli się, nie chwytali broni i nie biegli pod chorągwie. Czekali spokojnie na hasło swego wojewody. Już rozwinęły się siły bisurmańskie i hufce Łazarza i Obylicia w szeregi bojowe gotowe do walki, już wydawali naczelni wodzowie rozkazy, a Brankowić nie wzywał swoich ludzi do krwawéj roboty. Czyby tak twardo zasnął, że go bębny i rogi nie zdołały zbudzić?
Daremnie oglądał się król na prawe skrzydło, czekając na gotowość Brankowicia. Nikt się tam nie poruszał. A wierzchołki gór rozgorzały właśnie w pierwszym blasku wschodzącego słońca i w tym blasku złocistym mieniły się wyraźnie wojska Amurata, dotykające już piersiami Kosowego Pola. Nie było czasu do namysłu. Trzeba uderzyć natychmiast w sam środek wroga.
Zadudniły bębny, odezwały się rogi, pieśń wojenna trysnęła z tysięcy piersi.
— CHrystus z nami! — zawołał król i podniósł miecz.
— CHrystus z nami! — wtórowały jego hufce i runęły z miejsca.
Obylić, pochylony na koniu, śledził uważnie przebieg bitwy. Tak gęste chmury strzał posypały się z obu stron na walczących, iż zasłoniły słońce. Gdy rzęsisty deszcz świszczących pocisków ustał na chwilę, zauważył wojewoda, że prawe skrzydło wroga zwraca się ku środkowi, usiłując okrążyć króla.
— Teraz czas na nas! — zawołał, dając znak mieczem. — CHrystus z nami!
Zadudniła ziemia pod kopytami koni, zafurkotały chorągwie, wzbiły się tumany kurzu. Klinem wpadł Obylić w sam środek prawego skrzydła tureckiego, torując sobie po drodze krwawą ścieżkę. Znakomitych rycerzy miał pod swoją chorągwią. Miecze ich wytrącały z rąk Turków jatagany, przecinały szyszaki, jak kruche garnki, rozłupywały czaszki. Surum! surum! (naprzód, naprzód!) — zagrzewali wodzowie Amurata swoich żołnierzy. Ale Turcy, przerażeni siłą ataku i sprawnością przeciwnika, zaczęli się cofać ku górom.
Odetchnął Obylić, odetchnęły jego hufce.
— Gdyby Brankowić chciał uderzyć jak najprędzéj na lewe skrzydło bisurmanów, byłaby bitwa na pół wygrana, — myślał. — Dlaczegóż zwleka?
Skierował konia na wzgórze, z którego można było objąć wzrokiem całą dolinę. Uśmiechnął się z zadowoleniem, bo zauważył, że Brankowić szykuje swoich ludzi do bitwy. Spójrzał na środek wojsk Amurata. Tam pomieszały się szyki, przewalając się z miejsca na miejsce. Turek pchał Serba, Serb Turka. Święta chorągiew króla Duszana ukazywała się to tu, to tam. Chwiała się, jak chwieje się flaga okrętowa na wzburzoném morzu.
Obylić skoczył do swoich. Zrozumiał, że król Łazarz walczy z wrogiem potężnym. Janczarowie, rdzeń, kwiat wojska tureckiego, brali się tam za bary z Serbami pod dowództwem samego cesarza Turków.
— Na pomoc królowi! — rozkazał Obylić. — Za mną!
Jak piorun wpadli jego rycerze w prawy bok środka tureckiego i jak piorun druzgotali ludzi i konie mieczami i młotami. Ale janczarowie nie uciekali przed ich siłą i sprawnością. Stali w miejscu, powstrzymując ich rozpęd jataganami. Z wielkim trudem przepchał się Obylić do króla Łazarza, zostawiając po drodze wielu swych najlepszych wojaków. Wał poległych rósł z każdą chwilą z obu stron. Topniały hufce serbskie, topniały szeregi tureckie, ale do nich spływały z gór nieustannie nowe posiłki.
Wreszcie za plecami Serbów odezwały się trąby bojowe. Obylić obejrzał się. To szedł Brankowić ze swemi hufcami.
— Nareszcie! — zawołał Obylić.
Nagle zbladł... Grad strzał obsypał jego ludzi z tyłu.
To zdrajca Brankowić ze swojém wojskiem, zamiast na Turków, natarł od tyłu na wojsko Obylicia.
— Zdrada!! — krzyknął z rozpaczą Obylić, — bratobójcza zdrada!! Jesteśmy ze wszystkich stron otoczeni!
Uderzył ogiera ostrogami, pochylił się na jego karku i wparł się w mrowisko bisurmańskie.



Słońce 16 czerwca 1389 roku miało się ku zachodowi. Ostatnie jego blaski padały na Kosowe Pole, zasłane stosami trupów. Leżał Serb obok Turka, wojewoda obok żołnierza, książęta tureccy obok janczarów. Śmierć zrównała wszystkich.
Wolnym krokiem szedł przez krwawe pole cesarz Turków Amurat w otoczeniu dowódców swych wojsk. Obliczał straty gorącego dnia. Wielkie były, drogo opłacił zwycięztwo. Połowa jego wojska zginęła.
Zatrzymał się przed kłębem poległych Serbów. Tu spoczywał snem wiecznym król Łazarz, tuląc do zastygłéj piersi świętą chorągiew Duszana.
Amurat pochylił się nad zwłokami króla Łazarza. Drwiący uśmiech wykrzywił mu usta.
— Skończyło się twoje panowanie, dumny chrześćjaninie! — urągał pokonanemu, — zgasła z tobą świetność Serb́ji!
Obok króla leżał Obylić. Krew sączyła się z jego boku, sina bladość ostatniéj godziny zmazała z jego twarzy barwy życia. Ale dusza nie opuściła jeszcze młodego ciała.
— I ty tu, niezwyciężony wojewodo!? — cieszył się cesarz turecki. — Zdawało ci się, że zdruzgoczesz miecz Amurata, głupi chrześćjaninie! Amurata nie doścignie miecz chrześćjańskiego sługi! Zasłania go ręka wszechmocnego Ałłacha i proroka Mahometa. Zdechnij, psie niewierny!
Wtém stało się, czego się nikt nie spodziewał. Krwią oblany Obylić zerwał się z ziemi na nogi, ujął miecz w obie ręce i spuścił go na głowę Amurata z taką siłą, że jego czaszka rozleciała się na dwie połowy.
— Opowiedz w raju Mahometa, pyszny Turku, jak giną Serbowie! — rzekł i runął na trawę.
Jego czysta dusza uleciała w inne, lepsze światy.



Sułtan Bajazet, syn i następca Amurata, dotrzymał obietnicy ojca i zagarnąwszy Serb́ję pod swe panowanie uczynił Brankowicia jéj wielkorządcą.
Niedługo jednak cieszył się małżonek Wukasowéj owocami zdrady. W siedem lat po bitwie na Kosowém Polu zginął śmiercią hańbiącą. Sami Turcy udusili go, gdy im zawadzał (w roku 1396).
Obrażona miłość własna jednéj złéj kobiéty zburzyła wolność całego narodu na kilkaset lat.

KONIEC.




Drukarnia T. Jankowskiego, Wspólna, 54. Telefon 266-07.


Geprüft und freigegeben Presseverwaltung. Warschau,
den 27-ten VII. 1917. T. № 10819. Dr. № 100.





  1. Carogród — to Konstantynopol, stolica dawnego cesarstwa Bizantyjskiego czyli Greckiego. Turcy, przybywszy z Azji, zawojowali pomału całe owo dawne cesarstwo Greckie, a Konstantynopol długo jeszcze się bronił, aż zdobyli go dopiero w roku 1453.
  2. Padyszachem nazywają Turcy swego sułtana czyli cesarza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.