Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
Jako Twardowski smutne pędził życie.

Reszty życia mistrza, były coraz pełniejsze goryczy, coraz smutniejsze. Nie zajmował go i nie wabił, świat, którego odmłodzony tak pragnął; nauki, które wyczerpnął do dna. Ponury, z głową zwieszoną, pooraną twarzą, zasępionem czołem, skurczony we dwoje, w czarnej sukni, milczący, był tylko dziwowiskiem dla tłumu, a udręczeniem dla siebie. Z całej przeszłości została mu tylko dwuznaczna sława jego życia, i cudownych leków i czanoksięzkich wiadomości
Czy to że leczenie zajmowało mu już trudny do przeżycia czas, odrywając go od przykrych dumań, czy dla innych przyczyn, Twardowski nie porzucał do ostatka swoich zatrudnień lekarskich. Mniej już jednakże szafował cudami, więcej leczył zwykłemi sposoby niż szatańską pomocą. Przytem wdzięczność, zapłata, pomnożenie sławy, tak go już mało obchodziły, tak mu były obojętne, jakby w duszy jego żadnego nie obudzały uczucia.
Smutno było patrzeć na niego, bo twarz nawet i postawa, stan duszy malowały. Z każdego zmarszczka pooranej twarzy mówiły zgryzoty i żal przeszłości; a przez wyniosłe, wyschłą i żółtą skórą okryte czoło, widać było co za walki pod niem przewrzały. Od czasu jak odczarowany konał tak powolnie, opuścili go ludzie, stracił tych przyjaciół, którzy tylko jego stołu i dzbana przyjaciółmi byli. Nikt mu wiernym do ostatka nie pozostał, dawniejsi biesiadnicy, którzy za jego stołem pod niebiosa go wynosili, teraz wstydzili się podać mu rękę, dla tego że wnosząc z powierzchowności, myśleli iż zubożał. Jeden tylko Maciek-pająk, zawsze u jego okna siatkę przędząc, nie odstępował go, choć mógł gdzieindziej się przenieść.
Jakby się umyślnie przeszłością swoją chciał karać, Twardowski wychodził znowu często na Krzemionki i z skały, która nazwisko szkoły jego miała, spoglądając po okolicy, długie godziny, wsparty na dłoniach, przepędzał. — Wśród tego życia zgryzot, nigdy już nie wróciły znowu te łzy, które raz tylko zrosiły twarz jego, owego pamiętnego ranka, gdy dźwięk pieśni złożonej jeszcze w młodości, doszedł jego serca. Nigdy więcej nie przemówił już do niego. Jednakże kantyczki, w których te pieśni jego zawarte były, nosił Twardowski od niejakiego czasu przy sobie choć ich nigdy nie otwierał. Czasem tylko ściskał je konwulsyjnie w rękach, jakby się pasował między żądzą szukania w nich pociechy, a jakimś nieopisanym strachem.
Smutne to było życie jego, samotne, całe oddane na łup zgryzotom i rozpaczy, przeplatane straszliwemi myślami o piekle i potępieniu.
Było to konanie, za którem żadnej nie zostawało nadziei — czarne tylko piekło. Znękany starzec przysiągłszy djabłu, że nigdy w Rzymie nie będzie, uspakajał się tem nieco; ale ilekroć wspomniał na minę djabła i milczącą jego zimną rezygnacją przy pożegnaniu ostatniem, lękał się jakiego podejścia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.