Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Krewni panny Agnieszki.

Nie w smak w Krakowie były mistrzowi witające go biesiady przyjacielskie i tłumne zgromadzenia — myślał tylko o pięknej swojej sierocie, i cały zajęty myślą zbliżenia się, poznania jej, wysyłał szpiegi, dowiadywał się ażali nie przyjechała, chodził szukając wieści o jej krewnych, o niej samej. — Jej nie było jeszcze, lecz ukartowawszy plan swój, Twardowski miał czas poznać się z jej krewnemi, do których powrócić miała, aby potem miał wstęp do domu gotowy, jako dawniej już znajomy, i aby jego stosunki nie wydały tak oczewiście zamiarów. Z mocnem więc postanowieniem zabrania przyjaźni koniecznie, udał się tam mistrz.
Ci krewni byli to wprawdzie mieszczanie, ale przyjęci do szlacheckiego herbu Poraj, bo się zwali Porajami. Familia ich tego czasu znacząca była w magistracie krakowskim, bogata, choć bogactwo zebrała handlem, dom miała zasobny i należący do pierwszych w mieście. Szlachta chociaż trochę Porajów z wysoka traktowała, gdyż dziad łokciem mierzył, czego dowodem żywym był jeszcze sklep w ich kamienicy na dole, w którym prawda nie handlując, tylko go już najmowali, — szlachta mając wzgląd na to że przestali się zajmować zupełnie, a mieli jedną i drugą wioskę w pobliżu Krakowa, z której służbę sprawowali, poczynała się codzień chętniej bratać z niemi. Głową domu był Stanisław, stary, jak to zowią wyga, świadom dobrze wszystkiego w powszechności, co za jego czasów zaszło, gawęda nienasycony, nieprzezwyciężony, niepokonany, umiejący na pamięć wszystkie wesołe bajeczki i wierszyki latające po światu, rozprawujący zawsze głośno, lubiący wesołość, śmiechy i towarzystwo podobnych sobie. Pan Stanisław w chwilach wolnych od gawędy, nie znosząc próżnowania, pisał kronikę anegdotyczną swojego czasu, dniami prawie (niestety! zaginęła!) lubił odczytywać z niej przy zdarzonej okoliczności kawałki, a mianowicie te, w których moralne rozumowania poparte były i przyprawne jakby zamorskiemi korzeniami, cytacjami Seneki, Titusa-Liviusza, Tacyta, Owidjusza i Virgiliusza, których pism ledwie że na pamięć pan Stanisław nie umiał.
Biorąc ściśle, był to człek powierzchowny tylko, deklamator więcej niż filozof, wesoły gaduła bardziej niż zastanawiający się nad rzeczami, historyk (a szło mu bardzo o tytuł historyka); próżny przytem był, bo lada pochlebcy wierzył, lada panegiryk go do szpiku kości poruszał. Tak zaś łatwo wierzył w zasługi drugich jak w swoje; lada samochwał, który się przed nim pod niebiosa wynosił, u niego łatwe zyskiwał współczucie; potem zaś już, gdy o kim się uprzedził, trwał w swojem zapamiętale i bronił gorąco swoich ulubieńców.
Pani Barbara, zacna jego małżonka szlacheckiego lecz ubogiego domu, wysoko bardzo swój niepokalany klejnot szlachecki i kolligacje ceniąca, zakochana w starym już mężu, jak to za dawnych czasów praktykowało się czasem, kiedy nie nowina była ujrzeć parę siwych gołębi, kochających się po młodemu, pomimo lat późnych — pani Barbara, w skutek przejęcia się assymilacji jakiejś i przywiązania, wierzyła także w p. Stanisława, jako w najrozumniejszego, najuczeńszego swego czasu człowieka. Zdawało jej się, że nad niego nikogo na świecie nie było, ani pod względem umysłowych zdolności, ani co się tycze przymiotów urody nawet cielesnej; choć p. Stanisław Bóg wie jak już wyglądał. Wielka gospodyni z pękiem kluczów u pasa spędziła cały swój żywot, i położywszy się nawet w spokojnem małżeńskiem łożu, śniła jeszcze o małdrzykach, antypastach, o apteczce, przez sen kłóciła się ze sługami, wykrzykując tylko niekiedy do męża: mój kotku! P. Stanisław poważną staropolską miłością na affekt jejmości odpowiadał, szacował wysoce jej przymioty gospodyni i żony, czasem skłaniał się nawet w dowód uczucia pocałować ją w czoło; lecz w wielkie tylko święta!! Nad tem zaś najgorliwiej pracował i mózg suszył, aby swojej współtowarzyszce nabić głowę wielkim rozumem i ważnością swoją, aby jej wpoić pewien rodzaj adoracji dla siebie.
I nie była to zła zasada, na której oparł teorję małżeńskiego pożycia.
Pan Stanisław z panią Barbarą byli bezdzietni; uboga sierota, którą Twardowski ujrzał w zamku wojewody, była krewną pani Barbary. Opiekował się nią wojewoda, dopóki żyła jego córka, której współtowarzyszką i przyjaciółką była panna Agnieszka; po śmierci jej, czasem jeszcze przybywała do zamku wojewody, swego dobroczyńcę zobaczyć i miejsca, w których najsłodsze przeżyła młodości chwile; resztę czasu spędzała w Krakowie przy pani Barbarze.
Lecz mówmy już o pannie Agnieszce. Była to cudna w swoim rodzaju dziewka. Przyrodzenie dało jej bardzo wdzięczną postać, kibić wspaniałą, oczy czarne, a nadewszystko coś tak szlachetnego i wyniosłego wyrazu w twarzy, iż każdy zdawał się mały przy niej i z bojaźnią mimowolną na nią poglądał. Charakter też p. Agnieszki, odpowiadał w pełni powierzchowności obietnicom. Na owych czasów kobietę była zupełnie niepospolitem zjawiskiem. Choć sierota i uboga, ceniła się niesłychanie wysoko; zdawało się jej, że przynajmniej kasztelan jaki powinien był wejść z nią w śluby dozgonne. Lekceważyła mieszczan, śmiała się z pięknych chłopców, których zwała łątkami dla dzieci, gromiła gachów, odrażając ich od siebie żarty i grochowemi wieńcami.
Jednakże była uboga i sierota — ale piękna i szlachcianka.
Nad wszystko dziwiła w pannie Agnieszce jej niepraktykowana uczoność, która zapewne także nieco dumy jej dodawała. Ceniąc wysoko księgi i nauki, naówczas prawie zakazany dla kobiet owoc, oddzielną jakąś wydawała się istotą, pośrednią między kobietą a mężczyzną. Prawdziwą jej rozkoszą było chwytać za słowa, prześmiewać i pylić nieuków i półmędrków. Prędko pomimo jej wdzięków uciekła od niej młodzież, pierzchnęli gaszkowie do innych łatwiejszych dziewek, i w dwudziestu pięciu leciech, których dochodziła właśnie, już ją byli wszyscy niemal opuścili.
Wymawiał jej to surowo p. Stanisław, który znowu wzorem kobiet uważał panią Barbarę; a pannę Agnieszkę za jakieś monstrum tylko.
— Za co waszmość panna odrzuciłaś tylu zacnych mieszczan, tylu uczciwych kupców. Toć to już teraz nikt się o jej rękę nie zgłosi. Twarz gładką prędko lata poorzą, troski marszczkami zasieją, łzy doły pokopią, osiądziesz panna na wieki.
Ona mu odpowiadała:
— Wolę ja zostać jak jestem, niźli żyć z jakim głupcem.
— To za grubo! głupcem? Śmiesz ich tak nazywać? Zacni to przecie ludzie o nią się starali, a niektórzy z nich i nie bez nauki.
— Życzę im szczęścia gdzieindziej i wielbicieli łatwiejszych odemnie — odpowiadała zimno Agnieszka.
— Cóż jednak poczniesz i myślisz z sobą dalej?
— Jeśli mnie waszmość dobrodzieje moi opuścicie, wejdę do klasztoru.
— Hm! hm! odpowiadał p. Stanisław, po cóż o tem opuszczeniu mówić! Nie myślimy przecie o tem, widzisz sama, a jeśli podaję ci refleksje, to nie w innej myśli, tylko aby cię nakłonić do ustalenia losu swego; bo kobieta póty nie może być bezpieczną, póki losu swego nie odda w ręce mężczyzny.
Zwał ją p. Stanisław pospolicie — hic mulier, a chociaż za rodzaj monstrum w porównaniu z p. Barbarą uważał, miał jednak dla niej jakąś słabostkę, bo ona cierpliwie słuchała jego kroniki i cytacyj.
Jakeśmy widzieli z tego urywku rozmowy, p. Agnieszka, ze swej piękności jeszcze nie zwiędłej i rozumu tak niepospolitego naówczas w jej płci i stanie, wysoko się niezmiernie ceniąc, z góry bardzo na świat patrzała, mało się wreszcie troszcząc o to, że jej lat przybywało, że ją opuścili mężczyźni; pocieszając się księgami i szyderskiem przekonaniem o nikczemności tych, którzy ją ocenić nie potrafili. — Może jeszcze miała nadzieję — bo i najpoważniejsi i najrozumniejsi niemi się łudzą.
Taka to była ta piękność, którą na pierwszy rzut oka pokochał Twardowski tak gorąco, tak gwałtownie, jak dotąd jeszcze nikogo.
Wróciła nareszcie panna Agnieszka do Krakowa, a przez przekupionych wcześnie sług, zaraz się o tem dowiedział Twardowski. Tegoż zatem wieczora, jakby nic nie wiedział, w licznym poczcie, w bogatym stroju, nie raz się przejrzawszy w źwierciedle, udając że jedzie z odwiedzin na wsi, zajechał do p. Stanisława.
Zwyczajem swoim zasiedli do uczonej rozmowy, do wesołych gadek, któremi gości swoich tak obficie raczył gospodarz. Weszła i p. Agnieszka do izby, bo tu krośna jej stały u okna przy krośnach pani Barbary.
Naówczas zapoznał ją gospodarz ze swoim gościem, szeroko rozwodząc się nad jej pochwałami. Panna Agnieszka przypomniała mistrzowi, że go widziała już w zamku wojewody. — To połechtało dumę mistrza i napełniło go otuchą. Nie postrzegł, że wspomnienie o zamku wojewody wywiodła panna dla tego tylko, aby się ze swemi związki pochwalić.
Uradowany dobrym początkiem mistrz przysiadł się do niej.
Inna to była wcale dla niego, niż dla pospolitych gachów, niewiasta. Zdziwił się mistrz, który już wiele o niej słyszał, i bardzo się jej lękał, znajdując ją tak wesołą, tak miłą, gdy się spodziewał tylko dumnego szyderstwa. Lecz mądra, o mądra była panna Agnieszka, a Twardowski ślepy! On nie widział, że ona nie młodego, przystojnego zalotnika i kochanka, ale sławnego w nim przyjmowała mędrca, czcząc w jego osobie bóstwo swoje — żądzę sławy i wzniesienia się. Łagodną mu była i powolną, bo w nim znała wielkiego człowieka — pochlebiało jej że ten dziw wieku, siedział przy niej i z nią na słowa walczył. Dumna dziewczyna, ze swej strony już nawet snuła projekta wplątania go w miłostki, tak jak on chciał ją wplątać. Ale z tą różnicą, że ona czyniła to tylko przez dumę, a trochę może marząc i o bogactwach mistrza, o których dziwy pletli; on zaś był na ten raz szczerze i zapalczywie rozmiłowany w niej. Zdawało się pannie Agnieszce, że jeśli kto to ona powinna go była usidlić — największa z kobiet (tak się ceniła) najsławniejszego z mężczyzn. — Wszystko czem kobieta zręczna pociągnąć może, wejrzenia, słowa, pochlebne wyrazy, wszystko użyte zostało. — Mistrz pełen radości odjeżdżając z przed bramy kamienicy p. Stanisława, jeszcze mocniej palił się żądzą posiadania tego cudu wdzięków i mądrości, które pozyskanie nierównie mu się teraz łatwiejszem wydawało niż wprzódy.
Oboje zarówno marzyli o sobie. Dobry był początek. Lecz gdy mistrz rozważał jej wdzięki, jej twarz, kibić, chód, szlachetną postawę — ona myślała tylko o jego wielkiej sławie, imieniu i bogactwach. Była to zimna kobieta, której tylko powierzchowność szczęścia i czcze uwielbienia tłumu wystarczały do życia. Bardzo się mylił Twardowski, czytając w jej oczach zaród miłośnych ogniów — była w nich duma, upodobanie blasku, pragnienie wywyższenia się, ale ani śladu namiętności cielesnej lub serdecznego przywiązania. Uczucia te przyschły w zarodku, a piękna Agnieszka, tak była zajęta wielkościami, iż dla pozyskania ich wszystko by była w życiu poświęciła, marząc nie raz we śnie, marząc nawet na jawie o koronach, o oklaskach, o podziwieniu tłumu, sławie i bogactwach.
Jak mógł tak wielki mędrzec tak bardzo w wyborze i poznaniu charakteru kobiety omylić się? — tego nie wiem. Szatan to chyba mógłby wytłumaczyć, który zapewne zaród namiętności w serce jego rzucił, mając w tem swój tajemniczy rachunek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.