Miasto mojej matki/Rodzice

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Rodzice
Pochodzenie Miasto mojej matki
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RODZICE
(Czyli to, czego się nie da opowiedzieć)

Chcę opowiedzieć o pierwszych moich wspomnieniach, najpierwszych, o tem, co się pamięta, nim się wogóle cośkolwiek rozumie. Z różnych stron i czasów mego życia wynurza się tysiąc małych, pośpiesznych wydarzeń, a tyle ich jest, takim się zjawiły natłokiem, że przeszkadzają tylko!
Siedzę więc nad pustą kartką papieru, udaję, że nie słyszę, jak ptaki świergocą na drzewach, jak na dole ktoś chodzi i hałasuje w bielonym wczoraj korytarzu, udaję, że nie widzę, jak wiatr miecie przez stół prochy kwitnącej przy domu akacji, — i mruczę do samego siebie. Własną myślą jakbym się zanurzał głębiej i głębiej, a byle co sprawia, że mnie tajemna woda przeszłości wyrzuca wgórę, na samą powierzchnię dzisiejszego dnia.
Nie gorsz się dziwnem porównaniem. Napisałem tajemna woda, by rzecz nabrała zimnej głębokości, przez którą jakbym płynął do samych początków pamięci swego życia.
Aż oto nareszcie widzę najwyraźniej: Złota lampa pod białym kloszem wisi w środku pokoju. Nade mną za gęstą siatką łóżka wznosi się po ścianie do góry, jakby łąka zielona, żółta i czerwona. Jest to wielki nowy dywan włóczkowy. Wisi na nim coś, co chcę mieć, dotykać, a najchętniej poślinić. To malutka karabela w pochwie z czerwonego aksamitu. Macham rękami, upadłem, znowu się podnoszę.
Tymczasem wielka ręka mego ojca odpina szablę z dywanu i pod lampą, między ścianami, poważnie zaczyna kroczyć. Oczywiście, nie ręka, a ojciec w szarem, kostropatem ubraniu, z bródką i z wąsami. Gdy patrzy na mnie, wybucham śmiechem. Gdy położy rękę na mojem czole, mógłbym odrazu zasnąć.
Wymachuje karabelą, tupie mocno nogami i mówi do mnie. Nie rozumiem nic oczywiście, ale mówienie to sprawia mi niewysłowioną przyjemność.
Pod ścianą i za zakrętem dywanu siedzą roześmiane ciotki.
Ojciec zbliża się do łóżka, dzwoniąc kluczami. Dziś wiem, że klucze nosi się w kieszeniach, wtedy jednak, skądże miałem to wiedzieć?! Rozumiałem tylko, że kroki mego ojca wydają dźwięk drobnego metalu.
I tak nas obu już nazawsze pamiętam: ojca, jak stoi naprzeciw, jedną rękę trzyma na mojej głowie a drugą podaje mi zimne, błyszczące klucze.
Okazało się później, że była to w naszem życiu chwila bardzo ważna. Z wielkiej żarłoczności zjadłem był pono surowego ziemniaka i ciężko chorowałem. Ów dzień szabli i kluczyków był pierwszym dniem powrotu do zdrowia. Podczas mojej choroby rodzice utkali wspólnie ten dywan przez długie noce czuwania. Razem z małą karabelą zawiesili go nad łóżkiem.
Cała rzecz działa się w mieście Rzeszowie, gdzie później kiedyś zajechałem, już jako człowiek dorosły. Był wtedy śnieg, — zima i wojna zarazem.
Niby mnie coś prowadziło przez ulice zgłuszonego miasta i niby szedłem jakąś drogą w stronę rodzinnego domu, gdzieby mnie może czekały stare, chętne ściany. Już mi się zdawało, że widzę nasze okna, już im gotów byłem swą wdzięczność ofiarować, ale tu się numer bramy nie zgadzał, tam znów nazwisko właściciela całkiem było inne. To jedno tylko zgodziło się dosłownie, że dzwonki sanek tak właśnie grały w mgle, jak zimne, gładkie, wesołe klucze mego ojca.
Kiedyśmy w dzieciństwie mojem przejechali z Rzeszowa do Krakowa, jak się to wszystko odbyło, — nie pamiętam.
Wiem tylko — i to jest drugie zkolei wspomnienie mego życia, żeśmy przyjechali, że stałem w jakimś podłużnym, wysokim pokoju. Wszystkie drzwi były pootwierane, przeciąg kręcił się w mroku. Stałem przy piecu, obok którego siedziała moja matka. Jej rozpuszczone brunatno-złociste włosy płynęły przez plecy za kolana, aż na podłogę.
Zawsze podczas bólu głowy rozplatała warkocze.
Na stole paliło się kilka świec a po ciemnych pokojach chodzili tam i zpowrotem robotnicy. Chodzili ciężko, z głuchym hałasem. Kosmatemi rękoma wnosili szafy i stoły, których zakurzone drzewo wydawało oschły chrzęst. Potem stawali na progu, wypinali brzuchy naprzód i utkwiwszy oczy w drżącym płomieniu świecy, mówili bardzo głośno do matki.
Podnosiła z rąk głowę i odpowiadała, patrząc na nich smutnemi oczami.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego jej słuchają; była tak drobna, że nawet mnie wydawała się malutką.
Obróciwszy się powoli dokoła, zbici w gromadę, znów razem wychodzili.
W pokojach wyrastały całe góry sprzętów, odwróconych tylną stroną, niby obcych i zawstydzonych.
Robotnicy przynieśli na pasach fortepian. Stał na środku podłogi, jakby „garbaty duch“. Pobiegłem za nimi, żeby zobaczyć skąd przychodzą. Już w drugim pokoju straszno mi się zrobiło. Wracałem powoli pośród rozstawionych krzeseł i foteli, z całych sił patrząc do oświetlonej jadalni, gdzie pochylona przy piecu siedziała moja matka. Nie mogłem był zobaczyć jej twarzy, tylko szeroką strugę włosów, z nad dłoni przez oparcie spływającą żywem światłem w niepewny, szary mrok.
Lata już minęły od tego czasu, a ile razy widzę jakiś dom, do którego szarówką wnoszą ludzie sprzęty... Powiem ci więcej, ile razy widzę jakieś roboty wielkie i trudne.... Powiem ci jeszcze więcej, — ile razy widzę wielkie, trudne roboty i sam w nich jestem i działać w nich mam, tyle razy przypomina mi się i jakbym widział nad sobą i nad nami wszystkimi wysoko w mroku lśniące pasmo żywego światła.
Tyle ci chciałem opowiedzieć o pierwszych swoich wspomnieniach: jak ojca pierwszy raz w życiu zobaczyłem a jak matkę. Odłożę teraz pióro, zawołam moich chłopców i pójdziemy razem do lasu.
A wiesz na co kładę pióro? Na dywan mego zdrowia, na mały kwadracik starej, zleniałej włóczki, który przetrwał od pierwszych chwil dzieciństwa mego a teraz leży cierpliwie przy kałamarzu. Bo tyle tylko zostało z zielonej, żółtej i czerwonej łąki, którą rodzice moi razem tkali i kiedyś nad łóżeczkiem mojem przywiesili. Kwadracik ten dla nikogo nie może mieć żadnej wartości. Ale jabym go za nic nie oddał.
Dla mnie bowiem ów wątły krzyżyk włóczki, to jakby małe, kolorowe okno, przez które jeszcze dziś słychać dzwoniące klucze mego szczęścia i widać powłóczyste pasma największej mej miłości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.