Miłość artysty. Szopen i pani Sand/Analiza tekstu pani Sand

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Jankowski
Tytuł Miłość artysty
Podtytuł Szopen i pani Sand
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1927
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ANALIZA TEKSTU PANI SAND
Z WYCIĄGU HISTORJI JEJ ŻYCIA.


Uśmiechałoby mi się takie zadanie: zastosować bezpośrednio do podanego tu wyciągu z Historji życia pani Sand, z pominięciem wszelkiego innego materjału dowodowego, modną tak dzisiaj metodę psychoanalizy, to znaczy, drogą introspekcji i intuicji, czyli, mówiąc po polsku, wzierczości, wedrzeć się, jak nurek, poprzez powierzchnię tego tylko tekstu, poprzez jego wyraz duchowo-zewnętrzny, do głębin jej duszy, dostrzec tam wszystko, co warunkowało tę powierzchnię, co świadomie ukryte zostało, co świadomie odmieniało pęd nurtu — sumienia — i dawało przez to tej powierzchni, mimo maskowanie, formę sztuczną, niepewną, ułomną. Więcej nadto: dostrzec nawet to, o czem ona sama nie wiedziała w sobie, dotrzeć do najgłębszej toni, popod pokłady jej duszy mniej lub więcej świadome, do państwa mrocznego jej podświadomości, gdzie drzemią potwory wiekami dziedziczne, wstrząsając oddechem żywioł, na wymianę jego, na walkę z tem, co już było świadome w tej duszy i odpowiedzialne. Słowem — z obejrzenia i zrozumienia tego wszystkiego w jej duszy — poprzez analizę natchnioną wszystkich odcieni, wszystkich załamań jej stylu pisarskiego, wszystkich chwiejności i niedostrojenia się jego wyrazu, wszystkich sprzeczności i twierdzeń dowolnych — obnażyć całą prawdę i wynieść ją na światło dzienne.
Jest li możliwe takie jasno-widzenie ścisłe przez analizę? — Sądzę, że tak. Jeżeli grafolog z charakteru pisma, t. j. z najzewnętrzniejszego wyrazu duszy, jeżeli morfolog z rysów twarzy i budowy kształtu ludzkiego może dość pewnie — przy pewnym zasobie natchnienia — określić właściwości duchowe człowieka, cóż dopiero dobry psychoanalityk, jeśli ma tylko zasób intuicji, i gdy rozporządza rozległym materjałem doświadczalnym w postaci zewnętrznego wyrazu duchowego — słowa!
Sądzę przytem, że, gdy intuicja towarzyszy każdemu rozumowemu wnioskowi na drodze doświadczalnej, i gdy ona właściwie stanowi o dzielności logicznej tego wniosku, im większy więc jej zasób twórczy, odkrywczy (przy ciągłej, oczywiście, kontroli rozumowej), tem bardziej rozszerzają się granice możliwości w zakresie czytania duszy ludzkiej i odkrywania prawdy. Tak — że, teoretycznie, intuicja, złączona ze ścisłą analizą, ze ścisłem rozumowaniem, nie ma granic swej władzy i może być istotnie jasnowidzącą w całem znaczeniu wyrazu.
Niestety! Na takie dzieło trzebaby wiele czasu i wiele wysiłku. Nie licowałoby ono, zresztą, z łatwym i potoczystym wyrazem tej książki. Musimy więc wrócić na zwykłą drogę posługiwania się dokumentami zewnętrznemi dla wyjaśnienia możliwie wiernie stosunku, jaki wiązał Szopena z panią Sand, i stanu dusz, jaki w tym stosunku zachodził. Nie wyrzekamy się, oczywiście, muśnięcia niekiedy tego stosunku piórkiem skrzydłowem intuicji, pozostawiając zresztą w pełni czytelnikowi wyprowadzenie z pamiętnika pani Sand, jeżeli nie na drodze rozumowej intuicji, to na jej drodze uczuciowej i przeczuciowej, tego, co jest w nim prawdą, i tego, co jest w nim udaniem. Będzie to wdzięczne zadanie. Pamiętnik dla tego celu przełożony został dosłownie.





PALMA I VALDEMOSA.


Wróćmy tedy do przerwanego wątku. Uzupełniajmy nim, prostujmy i obnażajmy z osłon kłamliwych, w tych wspomnieniach pani Sand, prawdziwe oblicze faktów. Oznajmiliśmy już główną pobudkę wyjazdu, ułożonego lekkomyślnie przez panią Sand, pobudkę tak sprzeczną z tem, co ona pisze w swej Historji. Zbadajmy teraz warunki pobytu na Majorce.
Podróżni wynajęli początkowo domek letni w Palmie od niejakiego Senora Gomeza. Domek zwał się dźwięcznie Son Vento, co znaczy: Dom wietrzny. W ciągu pierwszych paru dni pogoda była wspaniała; potem nastał zwykły okres zimowy deszczów, a raczej ulew. Son Vento stało się odrazu niemożliwem do mieszkania. „Ściany były cienkie — pisze pani Sand — i wapno, którem były tynkowane pokoje, wzdęło się, jak gąbka. Nigdy, wyznaję, nie cierpiałam tyle od zimna, chociaż, w rzeczy samej, nie było bardzo zimno: ale dla nas, cośmy przyzwyczajeni ogrzewać się w zimie, dom ten bez kominka był na naszych ramionach, jak płaszcz lodowaty, i czułam się sparaliżowaną“. Dodajemy: Cóż dopiero Szopen!
Żywa i zdrowa pani Sand, gdy jeszcze było pięknie, wyprowadziła odrazu Szopena na trzywiorstową, uciążliwą na tym terenie, przechadzkę do ślicznego brzegu północnego (gdzie dziś stoi willa b. arcyksięcia Salvatora). Szopen, oczywiście, powrócił wyczerpany i zachorował. Ulewy jeszcze pogorszyły chorobę. „Nie mogliśmy przyzwyczaić się do zapachu duszącego palenisk — pisze pani Sand — i nasz chory począł cierpieć i kaszlać. Od tej chwili staliśmy się przedmiotem postrachu i grozy dla całej ludności...“ Mieszkańcy Majorki uważają suchotników za dotkniętych karą Bożą i przeklętych, stronią też od nich, jak od trędowatych.
Swoją drogą, widoczną jest rzeczą, że pani Sand tai tu trochę prawdę, nie chcąc siebie obciążać. Zdradza ją ta niewinna fajerka, która miała być przyczyną kaszlu... Sądzę, że kaszel zwykły nie wzbudziłby postrachu w panu Gomezie i otoczeniu, nie dałby im pochopu do posądzania Szopena o suchoty. Przyczyną grozy Majorkan był niechybnie... pierwszy krwotok Szopena po tej nieszczęsnej przechadzce i plucie krwią, które trudniej zataić co do znaczenia i którego, zresztą, na razie nie taiła pani Sand, nie znając przesądów otoczenia. Od tej pory to plucie krwią będzie już dość często i suto powtarzało się w tej podróży. Początek jednak musiał być spowodowany wysiłkiem tej pierwszej przechadzki.
Następstwem tego było, że p. Gomez wymówił mieszkanie, kazał niefortunnym lokatorom wybielić i odświeżyć dom i zakupić od siebie za wygórowaną sumę prześcieradła, poszewki, ręczniki i t. d., których używali podczas swego pobytu.
Wtedy podróżni przenieśli się do odległego o 3 wiorsty od Palmy opuszczonego klasztoru Valdemosy. Klasztor ten, który należał do karmelitów, został przed trzema dopiero laty skasowany przez Mendizabala, po skonfiskowaniu całego jego mienia. Szopen i pani Sand najęli w nim za 35 fr. rocznie jedno z mieszkań, zajmowanych przez zakonników: trzy spore cele, wychodzące na ogród — istny salon kwiecia i zieleni, z drzewami granatowemi, cytrynowemi, pomarańczowemi, alejami i altanami rozwonionemi. Ogród ten, na stoku góry, jak balkon, kończył się tarasem, w którego dole rozkładały się piętrami drzewa pomarańczowe, niżej winnice, jeszcze niżej drzewa migdałowe i palmy. Tło pejzażu — wstęga niebieska morza.
Mieli tam stoły, fotele wyplatane, sofę z drzewa białego, przybraną poduszkami z płótna materacowego, wypchanemi wełną, i duży, piękny fotel gotycki z drzewa dębowego, suto rzeźbiony, który zakrystjan przyciągnął z zakrystji, i którego pudło służyło za bibljotekę. Piękny garnek gliniany na piecu, maty słomiane i skóry baranie na ziemi, kufry podróżne — jako meble wykwintne, z racji swej skórzanej powłoki — oto wnętrze tego romantycznego obozu. W połowie stycznia przybyło niecierpliwie oczekiwane pianino, nadesłane przez Pleyela z Paryża, za które zdarto z Szopena 300 fr. cła.
W klasztorze mieszkał zakrystjan, aptekarz, gospodyni Marja-Antonina, bardzo usłużna, bardzo nabożna i bardzo łupiąca podróżnych. Miała do posług dwie dziewczyny: Ninę i Catalinę, które kradły tak samo, jak ona, i były brudne tak samo, jak ona.
Mięso było tylko wieprzowe, którego Szopen nie jadał, lub stare kury, przyprawione z taką ilością pieprzu, pomidorów i cebuli, a często ozdobione jeszcze żywą pchłą pani Marji-Antoniny, że stanowczo nie można było jeść tego. Chleb nadchodził z Palmy zupełnie przemokły. ƒ„Trzeba się było żywić — pisze pani Sand w swej Hiver à Majorque — przeważnie owocami, zapijając wyborną wodą źródlaną lub winem muszkatowem; poza tem chlebem, jarzynami, niekiedy kawałkiem ryby lub chudego mięsa, pieczonego zupełnie bez masła“. Wieśniacy, nie widujący ich w kościele i traktujący ich przeto, jak pogan, albo nic nie chcieli im sprzedawać, lub brali czelnie poczwórne ceny.
Wnętrze klasztoru budziło nastrój mroczny, romantyczny, jak dekoracja z aktu z mniszkami w Robercie Djable. Sama pani Sand wyznaje, że nigdy nie mogła przejść wieczorem korytarzami klasztoru, by nie doznawała dreszczu grozy i tajemnej przyjemności, z czem nie zdradzała się przed dziećmi, żeby ich nie nastrajać podobnie. Używała tedy wpełni tego nastroju do pisania swego Spiridjona. Biegała przytem z dziećmi, dając upust swej żywotności. I czy dziw potem, że Szopen, chory i zamknięty w tem uroczysku, „zdemoralizował się“, jak to nazywa pani Sand, w swem usposobieniu. A zaś jak był chory, niech świadczą własne jej słowa:
„Na miejsce bronchitu przyszło podniecenie nerwowe, które dawało wiele objawów suchot gardlanych.
„Lekarz, który widział te objawy w pewnych momentach, i który nie widział symptomatów przeciwnych, widocznych dla mnie w innych godzinach, był za zabiegami, jakie się stosują do suchotników: za puszczeniem krwi, za dietą, za mleczywem. Wszystko to było absolutnie szkodliwe, a puszczenie krwi byłoby śmiertelne. Chory miał instyktowne poczucie tego, i ja, która, nie znając nic z medycyny, pielęgnowałam wielu chorych, miałam to samo przeczucie. Drżałam jednak, oddając się temu instynktowi, który mógł mylić, i walcząc z twierdzeniami adepta sztuki lekarskiej; i gdy widziałam, że choroba się pogarsza, zatrwożyłam się prawdziwie, co każdy winien zrozumieć. Puszczenie krwi ocali go, mówiono mi, a jeżeli pani wzbrania tego, chory umrze. Jednak był głos we mnie, który mi mówił nawet we śnie: Puszczenie krwi zabije go, jeżeli zaś zaniechasz tego, nie umrze on. Jestem przekonana, że głos ten był głosem Opatrzności, i dzisiaj, gdy nasz przyjaciel, postrach mieszkańców Majorki, jest uznany równie mało za suchotnika, jak i ja, dziękuję Niebu, że nie odebrało mi ufności, która nas zbawiła“ [1].
Aż tak łudziła się pani Sand, czy też lekkomyślnie i samolubnie pocieszała się chwilą, nie myśląc o przyszłości, nie widząc i nie kochając nic, poza swą chwilą?
Szopen mógł być rozdrażniony, a nawet przerażony swym stanem. Po pierwszym krwotoku, o którym, zda się, słusznie zawyrokowaliśmy, podniecona zawsze i bez tego wyobraźnia jego, jak żywa substancja obnażona, mogła mu nastręczać najczarniejsze widoki. Bez doświadczonego lekarza, na dzikiej tej, choć tak pięknej wyspie, zdala od świata, śród obcych i wrogich tak ludzi, czuł się, jak zawieszony nad straszną przepaścią... Nie chciał tu umierać, chciał się ratować... Nie dziw więc, że każdym nerwem rwał się do powrotu, i że klasztor ze swą ponurą atmosferą stał mu się kołem tortury. Dziwić się tylko należy, że pani Sand miarą swych postronkowatych nerwów i bujnej porywczej natury mierzyła tę organizację subtelną, nie umiejąc zresztą dawać tej tkliwej, tej skupionej czułości kobiecej, która koi, jak balsam cudowny. Już też w pierwszych tych miodowych miesiącach miłości poznał Szopen gorycze obcości.
Dźwigał się jednak Szopen, ta natura kobieca ze szkieletem żołnierza, jak ktoś go dobrze określił — dźwigał się i tworzył. Duchem twórczym, nakazem wiecznym, zabijał pamięć choroby i doli. Wiemy z opisu pani Sand, w jakich warunkach i z jakim wysiłkiem twórczym powstało preludjum z owemi kroplami. Dla mnie moment ten, chociaż nieściśle oddany przez panią Sand, gdyż na takich najwyższych lotach orlich, ona, wół (zresztą twórczy!), nie znała się zupełnie, dla mnie, powtarzam, moment ten jest najszczytniejszym momentem twórczym ducha, na jaki człowiek może się zdobyć na ziemi. By to zrozumieć, trzeba dobrze przedstawić sobie sytuację. Zróbmy to na przykładzie osobistym. Wyobraźmy sobie, że sami jesteśmy chorzy i nie możemy wyjść, i że kochana przez nas osoba wyszła (dodajmy specjalne warunki terenu, obcych ludzi i t. d.) i miała wrócić o oznaczonej porze. Mija od tej pory godzina, dwie, trzy, zapada noc, za oknem straszna ulewa, drogi zamieniająca w potoki, ciemność zupełna — osoba ta nie wraca. Przez całe te godziny przechodzimy tortury oczekiwania, trwogi, najgorszych przypuszczeń, dochodzimy prawie do szaleństwa rozpaczy — i w takiej chwili zdobywamy się na akt twórczy ducha, siadamy do pianina i cały nasz osobisty stan katuszy, umierania, rzec można, duszy, przenosimy żywcem, wysiłkiem, do nieosobistego królestwa ducha — sztuki, tonów, muzyki - do tamtego świata, nic nie tracąc z przytomności bolesnej tego świata i rzeczywistości. Proszę zwrócić uwagę na stan duszy Szopena, jak to opisuje pani Sand, w chwili, gdy ona wraca wreszcie z dziećmi i staje przed nim bosa, opływająca wodą, a Szopen widzi ją jeszcze w tamtym świecie i mówi: „Wiedziałem, że umarliście!“ Pani Sand widzi w tem tylko chwilowy obłęd, stan chorobliwy, gdy tymczasem jest to najwyższy moment zdrowia i życia ducha, zabierający doczesność do swego wiecznego królestwa. To też uwagi pani Sand o chorobliwości sztuki Szopena nie mają zgoła sensu: o tych stanach wiecznego zdrowia ducha nie miała pani Sand, przy całym swym praktycznym genjuszu, najmniejszego pojęcia.
W takim wysiłku twórczym i z takich wyżyn ducha spłynęło na Majorce arcydzieło — zeszyt 24 krótkich, jak skupione w soczewce duszy dzieje ogniste cierpień i pragnień, utworów, nazwanych skromnie przez Szopena preludjami, i tam wygotowanych (prócz paru, które powstały wcześniej). Są to prawdziwie poszczególne łzy brylantowe ducha, odbijające słońce wieczne życia [2] — dokumenty pierwszego roku namiętności miłosnej i cierpień Szopena. Wmieszane są tam motywy zewnętrzne przyrody i atmosfery, ale wszystko to, jak zawsze u Szopena, wzniesione i stopione w wewnętrznej treści ducha.
Rękopis tych preludjów został przesłany Fontanie w początkach stycznia ze wskazówkami ścisłemi, dotyczącemi wydawców. Następnie został temuż przyjacielowi przesłany drugi pakiet, zawierający balladę (N. 2) i dwa polonezy. Francuskim wydawcą tych rzeczy był Pleyel, niemieckim Probst. Miało dać to razem 5.000 fr.





POWRÓT.


Pani Sand słusznie twierdzi, że Szopen umierał z niecierpliwości odjazdu. Położenie było okropne. „Były dni — pisze pani Sand w swej „Zimie na Majorce“ — gdym traciła zupełnie nadzieję i odwagę“. Szopen, zdało się, nie był w możności wytrzymać tej jazdy, ale nie był zdolny również do zniesienia tygodnia dłużej na tej wyspie. Nadomiar pobożna Marja-Antonina i jej kumoszki wiejskie przy każdej sposobności nie zaniedbywały zgodnym chórem głosić budujących wyroczni względem chorego.
„Suchotnik ten — mówiły — pójdzie do piekła, naprzód dlatego, że jest suchotnikiem, następnie dlatego, że nie spowiada się“.
„Jeżeli tak — przywtarzały — to, kiedy umrze, nie pochowamy go w ziemi święconej, a ponieważ nikt go nie zechce pogrzebać, ci państwo urządzą się, jak będą mogli. Zobaczymy, jak dadzą sobie radę. Co do mnie, ja się nie będę mieszała do tego“.
„Ani ja, ani ja! I — Amen!“ [3]. Nareszcie koło połowy lutego wichry zimowe ustały, i El Mallorquin, jedyny żaglowiec, kursujący co ośm dni między Palmą i Barceloną, mógł odjechać z portu.
Przeprawa z Valdemosy do morza po kamienistych stopniach była dla Szopena straszna. Ale gotów był na wszystko, byle tylko jechać.
Na statku — przyjęcie jak najgorsze, warunki najobrzydliwsze. Jechali z setką kwiczących i hurkocących świń. Kapitan klął i wrzeszczał. Dał Szopenowi najgorszy leżak, mówiąc, że będzie go musiał spalić potem. Noc była fatalna. Gdy przybyli do Barcelony, Szopen pluł krwią „całemi miseczkami“. Pani Sand, nie czekając na wylądowanie, „by raz na całą wieczność skończyć z tą rasą nieludzką“, napisała bilecik do komendanta stacji, p. Belvès'a, i posłała go łódką. W kilka chwil potem przybył on na swym stateczku, i podróżni udali się na pokład Méleagre'a.
„Stawiając stopę — pisze pani Sand [4] — na tym pięknym brick'u wojennym, utrzymanym z czystością i elegancją salonu, widząc się otoczonymi przez postaci inteligentne i uprzejme, przyjmując troski szlachetne i uprzedzające komendanta, lekarza, oficerów i całej załogi, ściskając dłoń przezacnego i dowcipnego konsula francuskiego, p. Gautier d'Arc, rozradowaliśmy się na pokładzie, krzycząc z głębi duszy: „Niech żyje Francja!“ Zdawało nam się, że objechaliśmy ziemię i porzucamy dzikusów Polinezji dla świata cywilizowanego“.
Lekarz na Méleagrze zatamował krwotok Szopenowi, i, gdy chory uczuł się lepiej, powóz konsula przewiózł go do hotelu. 15 lutego 1839 pani Sand pisze do pani Marliani: „Otośmy w Barcelonie. Daj to, Boże, żebym rychle odjechała z niej, i żeby noga moja nie postała nigdy w Hiszpanji!“
Cały więc pobyt Szopena na Majorce trwał, jak jedna wielka męka moralna i fizyczna, trzy miesiące: od połowy listopada do połowy lutego. Dosyć, by nieuleczalnie nadwerężyć wątły organizm.
Zabawiwszy ośm dni w Barcelonie, podróżni na statku Phénicien przeprawili się do Marsylji. 26 lutego pisze z Marsylji pani Sand do pani Marliani: „Oto nareszcie, droga, jesteśmy we Francji!.. Jeszcze miesiąc, i bylibyśmy umarli w Hiszpanji, Szopen i ja: on z melancholji i wstrętu, ja z gniewu i oburzenia“.
W Marsylji, ze względu na stan fizyczny Szopena, zatrzymali się trzy miesiące, licząc w to i wyjazd na kilka dni do Genui. Wiemy już, że Szopen był przez ten czas pod opieką lekarską doktora Cauvière'a.
Atmosfera handlowa miasta nie przypadła do gustu wędrowcom, i pani Sand pisze żartobliwie: „Zaledwie wytknę nos przez okno, na ulicę, czy na port, już cała zamieniam się w głowę cukru, w pudło mydła, lub w pakę świec“. Skarży się przytem na różną hałastrę (racaille) literacką i muzyczną, która od rana do wieczora nachodzi ich mieszkanie hotelowe.
W marcu dął mistral, i trzeba było osłaniać się parawanami w pokojach.
Szopen czuł się nieco lepiej ze zdrowiem. Sypiał dobrze, jak dziecko, i to dawało lekarzowi wielką nadzieję. Mamy z tego czasu list pani Sand do pani Marliani, list, pełen pięknej tkliwości literackiej i dziwnej przytem niefrasobliwości życiowej o osobę doczesną Szopena. „Spadła na niego od kilku dni śpiączka, którą uważam za dobrą, ale na którą wzburza się jego duch niespokojny i czynny. To napróżno: trzeba, żeby spał całą noc i dobry kawał dnia... Ten Szopen — to anioł: dobroć jego, czułość i cierpliwość niepokoją mnie czasami; wyobrażam sobie, że jest to organizacja nazbyt delikatna, nazbyt wytworna i nazbyt doskonała, by żyć długo naszem zwykłem i ciężkiem życiem ziemskiem. Na Majorce, będąc chory i prawie umierający, raczył nas muzyką taką, że czułaś raj tuż przed nosem, ale ja tak się przyzwyczaiłam widzieć go w niebie, że nie zdaje mi się, by jego życie czy jego śmierć stanowiły o nim. Nie wie on sam nawet dobrze, na jakiej planecie żyje, nie zdaje sobie zgoła sprawy z życia, jak my je rozumiemy i jak my je czujemy“ [5].
Obraz powyższy śpiącego Szopena, chorego Szopena, dobrego, tkliwego, i cierpliwego, przypomina mi, przez skojarzenie się pojęć snu i śmierci, jego maskę pośmiertną, maskę z cieniami zastygłemi cierpienia na skroniach, z orlim nosem już kornym, z wyrazem takiej potulności i uległości barankowej w ustach, że nie można patrzeć na nią bez ściskającego się niemo serca, bez najwyższej tkliwości i największej miłości dla niego.
W Genui, podczas kilkudniowego (niepotrzebnego zgoła) pobytu, 24 kwietnia Szopen ofiarował się (również niepotrzebnie) grać na organach w kościele Notre-Dame-du-Mont podczas pogrzebu słynnego śpiewaka, Adolfa Nourrit, który zmarł w Neapolu, rzuciwszy się z okna, a którego zwłoki przewieziono do Genui. Kościół był pełny, za krzesła ściągano po 50 centymów, ale tłum, spodziewający się gromów organowych, doznał zawodu: Szopen grał „Gwiazdy“ Szuberta, ale tak tęsknie i tak łagodnie, że tony brzmiały, jak z innego już świata płynące.
W powrotnej do Marsylji drodze znów się pogorszył stan zdrowia Szopena. Gościł ich u siebie doktór Cauvière i opiekował się Szopenem. Dopiero 22-go maja 1839 rankiem opuścili Marsylję. W Arles oczekiwał powóz pani Sand. Powracali spokojnie, pisze pani Sand, „noclegując w oberżach, jak zacni mieszczanie: comme de bons bourgeois“. W końcu miesiąca byli już w Nohant, i tam, z racji lata, pozostał Szopen.
Życie letnie w Nohant upływało spokojnie. Od czasu do czasu przyjechał ten lub ów z przyjaciół. Obiadują na świeżem powietrzu. Do piątej pani Sand uczy swe dzieci. „O szarym zmroku — pisze pani Sand do pani Marliani — Szopen gra mi na fortepianie, potem zasypia, jak dziecko, jednocześnie z dziećmi“.
Tak spoczęli narazie po całorocznych godach miłości, których druga połowa oznajmiła się czarą krwawą choroby Szopena.
Co znaczy wypisana ołówkiem na ścianie pokoju pani Sand w Nohant data: 18 czerwca 1839, która się do dzisiaj zachowała? Karenin przypuszcza, że pani Sand zapisała tu początek „słodkiej i spokojnej zażyłości rodzinnej pod jednym dachem z istotą kochaną“.
Ja nie byłbym tego zdania, i przypuszczałbym coś wręcz przeciwnego w uczuciach i postanowieniach pani Sand. Trzeba pamiętać, że zbliżenie się Szopena i pani Sand datuje się już od roku, i od tegoż prawdopodobnie czasu datuje się ich „zażyłość rodzinna“, którą ma na myśli p. Karenin. Może nawet ta data wypisana jest rocznicą początku tej zażyłości, uprzytomnioną przez panią Sand dla innego zgoła celu. Z drugiej strony, od przybycia do Nohant do tej daty upłynęło trzy tygodnie. Wątpię, by trwał tak długo namysł „zażyłości rodzinnej“.
Rok miłości jednostajnej dla pani Sand — to dużo, to stanowczo za dużo dla jej wyobraźni, żądnej wciąż nowych uczuć i podniet do natchnień jej literackich. Słuszniejszy więc będzie wniosek, że data ta oznajmia raczej i ma uprzytamniać naocznie pani Sand dzień jej postanowienia, w którem uczucia jej „egoistyczno-miłosne“ dla Szopena, jak się po roku przekonała, uczucia kochanki, przechodzą formalnie na teren altruistyczny — miłości macierzyńskiej dla niego. Wyjaśnimy to jeszcze w dalszym toku.







  1. Un hiver à Majorque.
  2. Istnieje różnica zdań co do tego, które z preludjów jest owem z kroplami spadającemi, według opisu pani Sand. Według hr. Wodzińskiego (Les trois romans de Fréderic Chopin, Paryż, 1886), jest niem N. 6, według Liszta — N. 8, według Ganche'a — N. 15. Zdaje się jednak, że jest niem istotnie N. 6.
  3. Un Hiver à Majorque.
  4. Un Hiver à Majorque.
  5. Fragment ten został po raz pierwszy podany przez W. Karenina: Georges Sand, III, 98.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Jankowski.