Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII

W końcu ulicy — matka to widziała — zamykając wyjście na plac stała szara ściana jednakowych ludzi bez twarzy. Nad ramieniem każdego z nich błyszczały chłodnym blaskiem ostre i wąskie pasemka bagnetów. I od tej nieruchomej, milczącej ściany wiało na robotników chłodem. Chłód ten przenikał także jej pierś, dochodził aż do serca.
Wcisnęła się w tłum, tam gdzie znani jej ludzie, stojący na przedzie, przy sztandarze, stykali się z nieznanymi, jakby opierając się na nich. Przycisnęła się mocno bokiem do wysokiego, ogolonego człowieka. Był jednooki i, żeby spojrzeć na nią, gwałtownie wykręcił głowę.
— Ty co? Czyjaś ty? — zapytał.
— Matka Pawła Własowa! — odpowiedziała czując, że kolana drżą pod nią, a dolna warga opuszcza się mimo woli.
— Aha! — mruknął jednooki.
— Towarzysze! — przemówił Paweł. — Całe życie naprzód — nie ma przed nami innej drogi!
Zapanowała pełna napiętego oczekiwania cisza. Sztandar podniósł się, zachwiał jakby w zadumie i, powiewając nad głowami ludzi, popłynął ku szarej ścianie żołnierzy. Matka wzdrygnęła się, zamknęła oczy i krzyknęła.
Paweł, Andrzej, Samojłow i Mazin, tylko we czterech oderwali się od tłumu.
Ale w powietrzu zadrżał powoli jasny głos Fedzi Mazina:

Ofiarą — ście padli

— zaśpiewał.

Ostatni szedł bój...

— dwoma ciężkimi westchnieniami odezwały się głębokie, znużone głosy. Ludzie wolno ruszyli naprzód uderzając o ziemię drobnymi krokasni. I popłynęła nowa pieśń, zdecydowana i decydująca:

Ludowi oddałeś, coś tylko sam mógł.

— jaskrawą wstęgą rozwijał się głos Fedzi.

Za wolność...

— zgodnie śpiewali towarzysze.
— Ahaa! — ze złością krzyknął ktoś z boku. — Żałobne nabożeństwo odprawiają sukinsyny!...
— Bij go! — rozległ się gniewny głos.
Matka chwyciła się rękami za pierś, obejrzała się i zobaczyła, że tłum, który przedtem ciasno zapełniał ulicę, stoi niezdecydowany, kurczy się i patrzy, jak odchodzą od niego ludzie ze sztandarem. Za nimi szło już tylko kilka dziesiątków i każdy krok naprzód zmuszał kogoś do odskoczenia w bok, zupełnie jakby droga pośrodku ulicy była rozpalona i parzyła stopy.

Upadnie gwałt!

— prorokowała pieśń w ustach Fedzi...

I powstanie lud!...

— pewnie i groźnie wtórował mu chór mocnych głosów.
Ale poprzez melodię pieśni przedzierały się ciche słowa: — Komenderuje...
— Do ataku broń! — rozległ się ostry krzyk na przedzie.
W powietrzu falistą linią zachwiały się bagnety, opadły i wyciągnęły się na spotkanie sztandaru błysnąwszy chytrym uśmiechem.
— Maarsz!
— Ruszyli — powiedział jednooki i, wsadziwszy ręce w kieszenie, uskoczył w bok.
Matka nie mrużąc oczu patrzyła. Szara fala żołnierzy zakołysała się i, rozciągnąwszy się na całą szerokość ulicy, równo i chłodno ruszyła niosąc przed sobą rzadki grzebień srebrzyście połyskujących stalowych zębów. Matka kilku szerokimi krokami przysunęła się do syna. Widziała, jak Andrzej wysunął się naprzód, stanął przed Pawłem i zasłonił go swym ogromnym ciałem.
— Idź w szeregu, towarzyszu! — ostro krzyknął Paweł.
Andrzej śpiewał, ręce miał założone za plecami, głowę podniósł w górę. Paweł trącił go ramieniem i znowu krzyknął:
— W szeregu! Nie masz prawa! Na przedzie — sztandar!
— Rozejść się! — cienkim głosikiem krzyczał maleńki oficerek machając obnażoną szablą. Podnosił wysoko nogi nie zginając ich w kolanach, czupurnie stukał podeszwami o ziemię. Matce rzuciły się w oczy jego lśniące, wyglansowane buty.
Z boku, nieco za nim, szedł rosły, ogolony człowiek, z gęstymi, siwymi wąsami, w długim, szarym palcie na czerwonej podszewce, z żółtymi lampasami na szerokich spodniach. Tak jak chachoł, ręce założył w tył, podniósł siwe, gęste brwi i patrzył na Pawła.
Matka widziała więcej niż mogła objąć wzrokiem. W piersi jej uwiązł głośny krzyk, gotowy wyrwać się za każdym westchnieniem. Dusił ją, ale wstrzymywała go chwytając się rękami za piersi. Popychano ją, chwiała się na nogach, ale szła naprzód bez myśli, prawie nieprzytomna. Czuła, że za nią było coraz mniej ludzi — chłodny mur szedł jej naprzeciw i rozpędzał ich.
Coraz bliżej przysuwali się do siebie ludzie czerwonego sztandaru i gęsty łańcuch szarych ludzi. Widziała wyraźnie twarz żołnierzy — szeroką na całą ulicę, potwornie spłaszczoną w brudnożółte pasmo, z wkropionymi w nie nierówno różnobarwnymi oczyma. Przed nią błyszczały z okrucieństwem cienkie ostrza bagnetów. Skierowane w piersi ludzkie nie dotknąwszy ich nawet jeszcze, odłupywały jednego człowieka za drugim od tłumu rozpraszając go.
Matka słyszała za sobą tupot biegnących. Zduszone, przestraszone głosy krzyczały:
— Rozchodźcie się, chłopcy!
— Uciekaj, Własow!
— W tył, Pawełku!
— Zostaw sztandar, Pawle! — ponuro powiedział Wiesowszczikow. — Daj go tu, ja schowam!
Chwycił ręką za drzewce, sztandar zachwiał się w tył.
— Zostaw! — krzyknął Paweł.
Mikołaj cofnął rękę, jakby się sparzył. Pieśń zgasła. Ludzie zatrzymali się, ciasnym kręgiem otaczając Pawła. Ale Paweł utorował sobie drogę naprzód. Zapanowała nagła cisza. Stało się to od razu, jak gdyby niespodzianie spłynęła z góry i objęła wszystkich przeźroczystym obłokiem.
Pod sztandarem stało nie więcej niż dwudziestu ludzi, ale stali twardo. Lęk o nich i niejasne pragnienie powiedzenia im czegoś przyciągały ku nim matkę.
— Zabierzcie mu to, poruczniku! — rozległ się równy głos wysokiego starca. Wyciągnął rękę i wskazał na sztandar.
Do Pawła skoczył maleńki oficerek, chwycił za drzewce i krzyknął piskliwie:
— Puszczaj!
— Precz z rękami! — powiedział głośno Paweł.
Sztandar zachwiał się czerwienią w powietrzu, schylił się w prawo i w lewo i znowu stanął prosto — oficerek odskoczył, usiadł na ziemi. Obok matki z nienaturalną szybkością prześliznął się Mikołaj niosąc przed sobą wyciągniętą rękę ze ściśniętym kułakiem.
— Brać ich! — wrzasnął starzec tupiąc nogą o ziemię.
Kilku żołnierzy wyskoczyło naprzód. Jeden z nich zamachnął się kolbą — sztandar drgnął, pochylił się i znikł w szarej grupce żołnierzy.
— Ech! — krzyknął ktoś żałośnie.
I matka zaniosła się zwierzęcym, wyjącym rykiem. Ale w odpowiedzi jej, z tłumu żołnierzy, rozległ się jasny głos Pawła:
— Do widzenia, mamo! Do widzenia, kochana!...
— Żyje! Pamiętał! — dwa razy uderzyło ją w samo serce.
— Do zobaczenia, mateńko!
Podnosząc się na palce, machając rękami, starała się ich zobaczyć i ujrzała nad głowami żołnierzy okrągłą twarz Andrzeja — uśmiechała się do niej, kłaniała się.
— Drodzy moi... Jędrusiu! Pawełku! — krzyczała.
— Do widzenia, towarzysze! — krzyknęli spośród tłumu żołnierzy.
Odpowiedziało im wielokrotne, przerywane echo. Odezwało się z okien, gdzieś z góry, z dachów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.