Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI

Dnie biegły jeden za drugim tak szybko, że matka nie miała kiedy myśleć o Pierwszym Maju. Tylko nocą, gdy, zmęczona hałaśliwą i podniecającą krzątaniną dnia, kładła się do łóżka, czuła w sercu głuchy, tępy ból.
— Żeby już prędzej...
O świcie ryczała fabryczna syrena, syn i Andrzej szybko pili herbatę, przegryzali czymś i odchodzili zostawiając matce dziesiątki poleceń. Cały dzień kręciła się jak wiewiórka w kole, gotowała obiad, liliową galaretę do proklamacyj i klej do nich. Przychodzili jacyś ludzie, wsuwali jej karteczki, które należało wręczyć Pawłowi, i znikali zarażając ją swym podnieceniem.
Odezwy, wzywające robotników do świętowania Pierwszego Maja, prawie każdej nocy naklejano na płotach. Ukazywały się nawet na drzwiach komendy policyjnej i codziennie znajdowano je w fabryce. Rankiem policja chodziła po osadzie i klnąc zrywała i zeskrobywała liliowe papierki z płotów, a w obiad karteczki znowu fruwały po ulicy, pędzone przez wiatr pod nogi przechodniów. Z miasta przysłano wywiadowców, którzy stojąc na rogach ulic, obmacywali oczyma robotników, idących wesoło i z ożywieniem z fabryki na obiad i z powrotem. Wszystkich bawiła bezsilność policji i nawet starsi robotnicy mówili do siebie z uśmiechem:
— To ci wyrabiają — co?
Wszędzie zbierały się grupki ludzi, gorąco debatując nad podniecającym wezwaniem. Życie kipiało i było tej wiosny ciekawsze dla wszystkich, wszystkim przynosiło coś nowego. Jednym — jeszcze jeden powód do rozdrażnienia, złości i wymyślań na buntowników, drugim — nieokreślony lęk i nadzieję, trzecim — tych było najmniej — ostrą radość, że to oni są tą siłą, która budzi wszystkich.
Paweł i Andrzej prawie nie spali po nocach, zjawiali się w domu tuż przed syreną, obaj zmęczeni, ochrypli i bladzi. Matka wiedziała, że urządzają zebrania w lesie, na bagnach. Wiedziała i to, że wokoło osady myszkują podjazdy konnej policji, pełzają szpicle, chwytają i obszukują pojedynczych robotników, rozganiają grupy i od czasu do czasu aresztują tego lub owego. Rozumiała, że jej syna i Andrzeja mogą także aresztować każdej nocy i prawie że pragnęła tego — wydawało się jej, że byłoby to lepiej dla nich.
Sprawa zabójstwa kontrolera dziwnie przycichła. Dwa dni miejscowa policja wypytywała z tego powodu ludzi i, przesłuchawszy z dziesięciu, przestała się interesować zabójstwem.
Maria Korsunowa w rozmowie z matką powiedziała jej, a słowa jej odzwierciadlały zdanie policji, z którą, jak ze wszystkimi ludźmi, żyła w przyjaźni:
— Czy tu można znaleźć winnego? W ciągu ranka może ze stu ludzi widziało Isaja, a dziewięćdziesięciu, jeśli nie więcej, mogło go zdzielić! Przez siedem lat dosyć wszystkim dokuczył.
Andrzej zmienił się bardzo. Twarz mu wychudła, ociężałe powieki opuściły się na wypukłe oczy zakrywając je do połowy. Cienkie zmarszczki przecięły twarz od nozdrzy aż do kątów ust. Mniej teraz mówił o rzeczach i sprawach zwykłych, a coraz częściej wybuchał i, wpadając w oszałamiający i upajający wszystkich zachwyt, mówił o przyszłości, o pięknym i jasnym święcie tryumfu wolności i rozumu.
Kiedy sprawa śmierci Isaja ucichła, powiedział z obrzydzeniem uśmiechając się smutnie:
— Nie tylko lud, ale nawet ci ludzie, którymi nas szczują jak psami — nie są dla nich cenni. Nie żałują swego wiernego Judasza, ale — srebrników...
— Dość już o tym, Andrzeju! — twardo powiedział Paweł. A matka dorzuciła cicho:
— Trącili purchawkę — rozsypała się!
— Sprawiedliwie, ale — nie pociesza!... — ponuro odezwał się chachoł.
Często powtarzał te słowa i w jego ustach nabierały one jakiegoś osobliwego, ogólnego sensu, gorzkiego i zjadliwego...
... I oto przyszedł ów dzień — Pierwszy Maja.
Syrena zaryczała nakazujące i władczo. Matka, która nie usnęła w nocy ani na minutę, wyskoczyła z łóżka, wsunęła żar do przygotowanego z wieczora samowaru i chciała jak zawsze zastukać do drzwi syna i Andrzeja, ale zastanowiła się, machnęła ręką i siadła pod oknem przyłożywszy rękę do twarzy, jakby bolały ją zęby.
Niby duże ptaki, przestraszone głośnym wyciem pary, płynęło po bladobłękitnym niebie stado białych i różowych, lekkich obłoków. Matka patrzyła na nie i wsłuchiwała się w siebie. Głowę miała ciężką, oczy piekły ją po bezsennej nocy i były suche. Ale osobliwy spokój panował w jej piersi Serce biło równo, myślała o zwykłych, codziennych sprawach.
— Za wcześnie samowar nastawiłam — wykipi! Niech dziś dłużej pośpią. Zmęczeni obydwaj...
Do okna, niby w wesołej zabawie, zaglądał młodziutki promień słońca. Podstawiła rękę i, kiedy jasny legł na skórze jej dłoni, pogładziła go drugą ręką uśmiechając się łagodnie, w zamyśleniu. Potem wstała, zdjęła kominek z samowaru, umyła się i zaczęła się modlić żegnając się gorliwie, i bezgłośnie poruszając wargami. Twarz jej rozjaśniała się, a prawa brew to podnosiła się powoli w górę, to opadała nagle...
Druga syrena zawyła ciszej, już nie tak pewnie, z drżeniem w gęstym i wilgotnym głosie. Matce wydało się, że dzisiaj nawołuje dłużej niż zwykle.
W pokoju rozległ się jasny i donośny głos chachoła:
— Paweł! Słyszysz?
Któryś z nich klasnął bosymi nogami o podłogę, któryś ziewnął.
— Samowar gotowy! — zawołała matka.
— Wstajemy! — odpowiedział wesoło Paweł.
— Słońce wschodzi! — mówił chachoł. — Chmurki biegną. Niepotrzebne dzisiaj — te chmurki...
I wszedł do kuchni potargany, zmięty ze snu, ale wesoły.
— Dzień dobry, mateńko! Jak spaliście?
Matka podeszła do niego i powiedziała cicho.
— Już ty, Jędrusiu, idź obok niego!
— Ależ oczywiście! — szepnął chachoł. — Dopóki jesteśmy razem, będziemy zawsze iść obok siebie — wiedzcie o tym!
— O czym tak szepczecie? — zapytał Paweł.
— O niczym, Pawełku!
— Ona mówi mi: myj się lepiej, to panny będą na ciebie patrzyć! — odpowiedział chachoł wychodząc do sieni, żeby się umyć.
— Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud... — cicho zanuci! Paweł.
Dzień był coraz jaśniejszy, obłoki odpływały, pędzone przez wiatr. Matka ustawiała naczynia do herbaty i, kiwając głową, myślała o tym, jakie to wszystko jest dziwne: żartują obaj i uśmiechają się tego ranka, a w południe kto wie, co ich czeka? I ona sama jest spokojna i nie wiadomo dlaczego — prawie radosna.
Herbatę pili długo starając się skrócić oczekiwanie. I Paweł, jak zwykle, powoli i starannie mieszał cukier w szklance, dokładnie posypał solą kawałek chleba — przylepkę, którą najbardziej lubił. Chachoł poruszał pod stołem nogami — nigdy nie mógł od razu ustawić wygodnie nóg — i patrząc, jak po suficie i ścianie biega, odbity od płynu w szklance, promień słońca, opowiadał:
— Kiedy byłem dziesięcioletnim chłopcem, zechciało mi się złapać słońce szklanką. Wziąłem więc szklankę, podkradłem się i — bęc w ścianę! Rękę sobie rozciąłem i zbili mnie za to. A jak zbili, wyszedłem na dwór, zobaczyłem słońce w kałuży i dalej deptać je nogami. Obryzgałem się cały błotem i znowu mnie zbili... Co miałem zrobić! Zacząłem krzyczeć do słońca: „A nie boli mnie, ty rudy diable! Nie boli mnie!“ I pokazywałem mu ciągle język. To pocieszyło mnie.
— Dlaczego wydało ci się rude? — zapytał śmiejąc się Paweł.
— A bo naprzeciw nas mieszkał kowal, czerwony taki na pysku i z rudą brodą. Wesoły, dobry chłop. Więc słońce było według mnie podobne do niego...
Matka nie wytrzymała i powiedziała:
— Lepiej byście pomówili o tym, jak pójdziecie!
— Mówić o tym, co postanowione, to tylko gmatwać sprawę! — miękko zauważył chachoł. — W razie, gdyby nas wszystkich zabrali, mateńko, przyjdzie do was Mikołaj Iwanowicz i powie, co robić.
— Dobrze! — powiedziała westchnąwszy matka.
— Na ulicę by wyjść! — rzekł z rozmarzeniem Paweł.
— Nie, lepiej posiedź aż do czasu w domu! — sprzeciwił się Andrzej. — Po co niepotrzebnie leźć policji w oczy? — Jesteś jej już i tak dość dobrze znany!
Przybiegł Fedzia Mazin, promieniejący, z czerwonymi plamami na policzkach, pełen radosnego drżenia, i rozegnał nudę oczekiwania.
— Zaczęło się! — wołał. — Ruszył się naród! Lezie na ulicę, a gęby u wszystkich jak topory. U wrót fabryki stali cały czas Wiesowszczikow z Wasią Gusiewem i Samojłowem i przemawiali. Mnóstwo ludzi zawrócili do domu! Chodźmy! Już pora! Już dziesiąta!...
— Pójdę! — stanowczo powiedział Paweł.
— Zobaczycie — obiecywał Fedzia — po obiedzie stanie cała fabryka!
I uciekł.
— Pali się jak woskowa świeczka na wietrze! — odprowadziła go cichymi słowami matka, wstała, wyszła do kuchni i zaczęła się ubierać.
— Dokąd idziecie, mateńko?
— Z wami! — odpowiedziała.
Andrzej spojrzał na Pawła pociągając wąsy. Paweł szybkim gestem poprawił włosy na głowie i wyszedł do niej:
— Ja ci, mamo, nic nie powiem... I ty mnie nic nie mów! Dobrze?
— Dobrze, dobrze... — szepnęła — Bóg z wami!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.