Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI

Życie płynęło wartko, dnie były różnobarwne i miały różne oblicza. Każdy przynosił z sobą coś nowego, ale to nie przerażało już matki. Coraz częściej pojawiali się wieczorami nieznani, zafrasowani ludzie, półgłosem rozmawiali z Andrzejem i późną nocą podnosząc kołnierze i nasuwając czapki nisko na oczy, odchodzili w ciemność, ostrożnie, bezszelestnie. W każdym z nich wyczuwało się powstrzymywane podniecenie. Zdawało się, że wszyscy oni chcą śpiewać i śmiać się, ale nie mają czasu, gdyż śpieszą zawsze dokądś. Jedni byli ironiczni i poważni, drudzy weseli, iskrzący się siłą młodości, trzeci zamyśleni i cisi — wszyscy mieli jednak w oczach matki coś wspólnego — wytrwałość i wiarę. I chociaż każdy z nich miał własne oblicze, to dla niej wszystkie ich twarze zlewały się w jedną — chudą, spokojną, stanowczą i jasną twarz z głębokim spojrzeniem ciemnych oczu, łagodną i surową jak spojrzenie Chrystusa na drodze do Emaus.
Matka liczyła ich i w myśli zbierała w tłum otaczający Pawła — w tłumie tym Paweł stawał się niedostrzegalny dla oczu wrogów.
Pewnego razu przyszła z miasta dziarska, kędzierzawa dziewczynka, przyniosła dla Andrzeja jakieś zawiniątko i odchodząc powiedziała do Własowej błyskając wesołymi oczyma:
— Do widzenia, towarzyszko!
— Do widzenia! — powstrzymując uśmiech powiedziała matka.
A odprowadziwszy dziewczynkę, podeszła do okna i patrzyła, jak przez ulicę, żwawo przebierając maleńkimi nóżkami, szła jej towarzyszka, świeża jak wiosenny kwiatek, lekka jak motylek.
— Towarzyszko! — powtórzyła, matka, kiedy gość znikł. — Ech ty, szczebiotko! Niech ci da Bóg uczciwego towarzysza na całe twoje życie!
Często dostrzegała we wszystkich ludziach z miasta coś dziecinnego i uśmiechała się pobłażliwie, ale wzruszała ją i radośnie zadziwiała ich wiara, której głębię odczuwała coraz wyraźniej, a ich marzenia o zwycięstwie sprawiedliwości ogrzewały ją swym ciepłem. I słuchając ich, mimo woli wzdychała pod wpływem jakiegoś nieokreślonego smutku. Najbardziej jednak wzruszała ją ich prostota i piękna, szczodra niedbałość w stosunku do samych siebie.
Rozumiała już wiele z tego, co mówili o życiu, czuła, że odkryli prawdziwe źródło niedoli ludzkiej i przywykła zgadzać się z ich myślami. Ale w głębi duszy nie wierzyła, że zdołają przebudować życie po swojemu, że starczy in siły, by przyciągnąć do swego obozu cały roboczy lud. Każdy chce być syty dzisiaj, nikt nie chce odkładać swego obiadu do jutra, jeśli może zjeść go teraz. Niewielu pójdzie tą daleką i trudną drogą, niewiele oczu dostrzeże na jej końcu bajeczne królestwo braterstwa wszystkich ludzi. Oto dlaczego wszyscy ci dobrzy ludzie, nie bacząc na ich brody i niekiedy znużone twarze, wydawali się jej dziećmi.
— Kochani wy moi — myślała kiwając głową.
Ale wszyscy oni już teraz żyli dobrym, poważnym i rozumnym życiem, mówili o prawdzie i sprawiedliwości i, chcąc nauczyć ludzi tego, co sami wiedzieli, nie szczędzili siebie. Rozumiała, że takie życie można pokochać mimo jego niebezpieczeństw i wzdychając oglądała się wstecz, gdzie wąską, ciemną, jednostajną smugą ciągnęła się jej przeszłość. Niespostrzeżenie zdobyła spokojną świadomość swojej użyteczności dla tego nowego życia — dawniej nigdy nić czuła się potrzebna komuś, a teraz widziała jasno, że jest potrzebna wielu. Było to nowe, przyjemne uczucie i podnosiło jej głowę...
Regularnie nosiła do fabryki odezwy. Uważała to za swój obowiązek. Szpicle przyzwyczaili się do niej — spowszedniała im. Kilka razy rewidowano ją, ale zawsze na drugi dzień po ukazaniu się odezw w fabryce. Gdy nie miała nic, umiała wzbudzić podejrzenia szpicli i stróży. Chwytali ją, obszukiwali, a ona udawała obrażoną, sprzeczała się z nimi i, zawstydziwszy ich, odchodziła dumna ze swojej zręczności. Podobała się jej ta gra.
Wiesowszczikowa nie przyjęto do fabryki. Poszedł na służbę do handlarza drzewa i rozwoził po osiedlu belki, deski i drwa na opał. Matka widywała go prawić codziennie. Mocno wpierając się drżącymi nogami w ziemię, szła para karych koni. Oba były stare, kościste, głowy ich kiwały się ze smutkiem i zmęczeniem, zamglone oczy mrugały ze znużenia. Za nimi ciągnęła się podrygując długa, mokra belka albo kupa desek, których końce uderzały o siebie z hałasem, a z boku puściwszy lejce, szedł Mikołaj, obdarty, brudny, w ciężkich butach i czapce zsuniętej na tył głowy, niezdarny jak pień wyrwany z ziemi. Mikołaj także kiwał głową patrząc pod nogi. Jego konie najeżdżały na oślep na inne wozy, na ludzi. Wokoło niego unosiły się jak trzmiele wściekłe wymysły, przecinały powietrze złe okrzyki. Nie podnosząc głowy i nie odpowiadając na nie, świstał ostro i przenikliwie i głucho mruczał do koni:
— Wio! Ciągnij!
Za każdym razem, gdy u Andrzeja zbierali się towarzysze, żeby przeczytać nowy numer zagranicznej gazety albo broszury, przychodził i Mikołaj, siadał w kącie i w milczeniu słuchał godzinę, dwie. Skończywszy czytanie młodzież długo dyskutowała. Ale Wiesowszczikow nie brał udziału w jej sporach. Zostawał najdłużej, i znalazłszy się sam z Andrzejem, zadawał mu ponure pytanie:
— A kto jest najbardziej winny ze wszystkich?
— Winny jest, widzisz, ten, kto pierwszy powiedział — to moje! Ale człowiek ten umarł kilka tysięcy lat temu i nie warto się na niego gniewać! — mówił żartobliwie chachoł, ale oczy jego patrzyły z niepokojem.
— A — bogaci? A ci, którzy są po ich stronie?
Chachoł chwytał się za głowę, targał wąsy i długo mówił prostymi słowami o życiu i o ludziach. Ale z jego słów wynikało zawsze, że winni są w ogóle wszyscy ludzie, i to nie zadowalało Mikołaja. Mocno zacisnąwszy grube wargi, kręcił przecząco głową, oświadczał z niedowierzaniem, że to coś nie tak, odchdził niezadowolony i ponury.
Pewnego razu powiedział:
— Nie, winni muszą być — oni są tutaj! I powiem ci — powinniśmy przeorać całe życie, jak zachwaszczone pole, bez litości
— Tak właśnie powiedział raz kontroler Isaj o was! — przypomniała sobie matka.
— Isaj? — zapytał po chwili milczenia Wiesowszczikow.
— Tak. Zły człowiek! Podgląda wszystkich, wypytuje — po naszej ulicy zaczął chodzić i do okien nam zaglądać...
— Zagląda? — powtórzył Mikołaj.
Matka leżała już w łóżku i nie widziała jego twarzy, ale zrozumiała, że powiedziała coś zbytecznego, bo chachoł odezwał się pośpiesznie, pojednawczo:
— A niech chodzi i zagląda! Ma dużo wolnego czasu, to chodzi sobie na spacer...
— Nie, poczekaj! — głucho powiedział Mikołaj. — Otóż on jest winny!
— Czemu? — zapytał chachoł. — Czy dlatego, że jest głupi?
Wiesowszczikow nie odpowiedział, odszedł.
Chachoł powoli i ze znużeniem chodził po pokoju, cicho szurając cienkimi pajęczymi nogami. Buty zdjął, robił to zawsze, żeby nie stukać i nie przeszkadzać Własowej. Ale Pelagia nie spała i, kiedy Mikołaj odszedł, powiedziała z lękiem:
— Boję się go!
— Taak! — powoli przeciągnął Andrzej. — Chłopak zacięty. Wy, mateńko, o Isaju z nim nie mówcie — ten Isaj naprawdę szpieguje.
— Cóż tu dziwnego? Ma kuma żandarma — zauważyła matka.
— Jeszcze go Mikołaj gotów pobić — ciągnął dalej z obawą chachoł. — Otóż widzicie, jakie uczucia wychowali panowie komendanci naszego życia u prostych żołnierzy? Gdy tacy ludzie, jak Mikołaj, poczują swoją krzywdę i wyczerpie się ich cierpliwość — co wtedy będzie? Niebo krwią zabryzgają, a ziemia się od niej jak mydło zapieni...
— Tak mi straszno, Jędrusiu! — cicho zawołała matka.
— Żeby nie łykali much, to by nie żygali! — powiedział po chwili milczenia Andrzej. — I mimo wszystko, mateńko, każda kropla ich krwi jest już z góry obmyta morzem łez ludu...
I nagle zaśmiawszy się cicho, dorzucił:
— To sprawiedliwe — ale — to nie pociesza!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.