Przejdź do zawartości

Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV

Wolno przeszedł dzień, bezsenna noc i jeszcze wolniej — drugi dzień. Oczekiwała kogoś, ale nikt się nie zjawiał. Nadszedł wieczór. I — noc. Wzdychał i siekł o ściany zimny deszcz, w kominie huczało, poruszało się coś pod podłogą. Z dachu kapała woda i jednostajny jej plusk dziwnie zlewał się z tykaniem zegara. Zdawało się, że cały dom kołysze się wolno i wszystko wokół było niepotrzebne, zmartwiałe w smutku...
Do okna zapukał ktoś cicho — raz, dwa...
Matka przywykła już do tego pukania, nie lękała się go, ale teraz drgnęła, jakby od radosnego ukłucia w sercu. Niejasna nadzieja szybko podniosła ją na nogi. Zarzuciwszy na plecy chustkę, otworzyła drzwi...
Wszedł Samojłow, a za nim jeszcze jakiś człowiek z twarzą zakrytą kołnierzem palta, z czapką nasuniętą na brwi.
— Czy obudziliśmy was? — nie witając się zapytał Samojłow, wbrew swemu zwyczajowi zafrasowany i pochmurny.
— Nie spałam jeszcze! — odpowiedziała i wlepiła w nich oczy w milczącym oczekiwaniu.
Towarzysz Samojłowa, ciężko i ochryple wzdychając, zdjął czapkę i, wyciągnąwszy do matki szeroką rękę z krótkimi palcami, powiedział przyjaźnie jak do starej znajomej:
— Dobry wieczór, mamusiu! Nie poznaliście?
— To wy? — zawołała Własowa, nie wiadomo dlaczego ucieszywszy się. — Jegor Iwanowicz?
— Jam jest! — odpowiedział pochylając swoją wielką głowę z długimi, jak u duchownego, włosami.
Jego pełna twarz uśmiechała się dobrodusznie, maleńkie szare oczy patrzyły na nią przyjaznym i jasnym spojrzeniem. Był podobny do samowaru — taki sam okrągły, niziutki, z grubą szyją i krótkimi rękami. Twarz jego lśniła się i błyszczała, oddychał głośno, a w piersiach jego ciągle coś bulgotało i chrypiało.
— Wejdźcie do pokoju, zaraz ubiorę się! — zaproponowała matka.
— Mamy do was interes! — z zakłopotaniem powiedział Samojłow patrząc na nią spode łba. Jegor Iwanowicz przeszedł do pokoju i mówił stamtąd.
— Dziś rano, droga mamusiu, wyszedł z więzienia znany wam Mikołaj Iwanowicz...
— A czyż on był w więzieniu? — zapytała matka.
— Dwa miesiące i jedenaście dni. Widział tam chachoła, który kłania się wam, i Pawła, który kłania się także i prosi, żebyście nie niepokoili się i żeby wam powiedzieć, iż na jego drodze więzienie będzie zawsze miejscem odpoczynku — tak to już zarządziła nasza troskliwa zwierzchność. Za czym, mamusiu, przystąpię do sprawy. Czy wiecie, ilu ludzi zabrano wczoraj?
— Nie! A czyż — oprócz Pawełka? — zawołała matka.
— On jest — czterdziesty dziewiąty! — przerwał jej spokojnie Jegor Iwanowicz. — Trzeba oczekiwać, że władze zabiorą jeszcze z dziesięciu ludzi! Oto i tego pana także...
— Tak, i mnie! — pochmurnie powiedział Samojłow. Własowa poczuła, że łatwiej jej oddychać...
— Nie jest tam sam! — przemknęło jej przez głowę.
Ubrawszy się wyszła z pokoju i uśmiechnęła się rześko do gościa:
— Pewnie nie będą go długo trzymać, jeżeli tak dużo zabrali...
— Racja! — powiedział Jegor Iwanowicz. — A jeśli Uda się nam popsuć ich szyki, to wystrychniemy ich na dudków. Sprawa ma się tak: jeżeli przestaniemy teraz dostarczać do fabryki nasze książeczki, to żandarmiątka uczepią się tego żałosnego faktu i zwrócą go przeciw Pawłowi i towarzyszom, którzy wraz z nim rzuceni są do lochu...
— Jak to? — z przestrachem krzyknęła matka.
— To przecież proste! — miękko powiedział Jegor Iwanowicz. — Czasem nawet żandarmi rozumują prawidłowo. Pomyślcie — był Paweł — były książeczki i papierki, nie ma Pawła — nie ma książeczek i papierków! Więc to znaczy, że on rozrzucał książeczki. Aha! No, i zaczną gryźć wszystkich, a żandarmi lubią tak dokładnie skubać człowieka, że zostają z niego tylko niewarte wzmianki resztki...
— Rozumiem, rozumiem! — z przygnębieniem powiedziała matka. — Ach, Boże! I co teraz robić?
Z kuchni rozległ się głos Samojłowa:
— Wszystkich prawie wyłapali — niech ich diabli wezmą!... Teraz musimy sprawę prowadzić dalej tak jak przedtem, nie tylko dla samej sprawy, ale dla uratowania towarzyszy.
— A — pracować nie ma komu! — dorzucił Jegor uśmiechając się. — Literaturę mamy w doskonałym gatunku — sam robiłem!... Ale jak ją zanieść do fabryki — nie wiadomo!
— Zaczęli wszystkich rewidować przy bramie! — powiedział Samojłow.
Matka czuła, że chcą od niej czegoś, że na coś czekają i skwapliwie dopytywała się:
— No, więc jak? Co robić?
Samojłow stanął w drzwiach i powiedział:
— Wy, Pelagio Niłowna, znacie przekupkę Korsunową?...
— Znam. No?
— Pomówcie z nią, czy ona nie zaniesie?
Matka przecząco zamachała rękami:
— Oj nie! Nie! To baba gadatliwa — nie! A jak dowiedzą się, że to ode mnie — z tego domu — nie! Nie!
I raptem, olśniona nagłą myślą, poczęła mówić cicho:
— Mnie dajcie! Mnie! Ja już to urządzę, sama znajdę sposób! Poproszę Marię, żeby wzięła mnie za pomocnicę. Muszę przecież żyć, pracować muszę! Więc będę obiady tam nosić! Ja już to urządzę!
I przycisnąwszy ręce do piersi, gorliwie zapewniała, że zrobi wszystko dobrze, niespostrzeżenie, a w końcu z tryumfem zawołała:
— Zobaczą, że Pawła nie ma, a ręka jego z więzienia dosięga — zobaczą!
Wszyscy troje ożywili się. Jegor mocno zacierając ręce uśmiechał się i mówił:
— Cudownie, mamusiu! Sami nie wiecie, jak to wspaniale! Po prostu — czarująco.
— W więzieniu jak w fotelu będę sobie siedział, jeżeli to się uda! — zacierając ręce zauważył Samojłow.
— Jesteście najpiękniejszą z kobiet! — krzyczał ochryple Jegor.
Matka uśmiechnęła się. Było dla niej jasne, że jeśli teraz odezwy pojawią się w fabryce — władze będą musiały pomyśleć, że nie jej syn je rozrzucał. I czując, że może wykonać zadanie, drżała cała z radości.
— Gdy pójdziecie na widzenie z Pawłem — mówił Jegor — powiedzcie mu, że ma dobrą matkę...
— Ja go przedtem zobaczę! — z uśmiechem obiecał Samojłow.
— Powiedzcie mu, że zrobię wszystko, co trzeba! Żeby wiedział o tym!
— A jeżeli go nie wsadzą? — zapytał Jegor pokazując na Samojłowa.
— No to trudno — cóż robić!
Roześmieli się obydwaj. A matka połapawszy się, co za głupstwo palnęła, zaśmiała się cicho z zawstydzeniem i trochę przebiegle:
— Własny ból, cudzy zasłania! — powiedziała spuszczając oczy.
— To naturalne! — zawołał Jegor. — A co do Pawła, nie niepokójcie się, nie smućcie. Z więzienia jeszcze lepszy wróci. Tam odpoczywa i uczy się, a na wolności nie ma nasz człowiek na to czasu. Ja trzy razy siedziałem i za każdym razem, chociaż z niewielkim zadowoleniem, ale z niezaprzeczonym pożytkiem dla umysłu i serca.
— Oddech macie ciężki! — powiedziała patrząc przyjaźnie w jego szczerą twarz.
— To ma swoje szczególne przyczyny! — oznajmił podnosząc palec do góry. — A więc zdecydowane, mamusiu? Jutro dostarczymy wam materialiku — znowu zakręci się koło maszyny burzącej odwieczny mrok. Niech żyje wolne słowo i niech żyje serce matki! A tymczasem — do widzenia!
— Do widzenia! — powiedział Samojłow, mocno ściskając jej rękę. — Ja swojej matce nawet pisnąć bym nie mógł o czymś takim — tak!
— Wszyscy zrozumieją! — powiedziała Własowa chcąc mu zrobić przyjemność.
Gdy odeszli, zamknęła drzwi, uklękła na środku pokoju i słowa modlitwy zlewały się z szumem deszczu. Modliła się bez słów, jedną wielką myślą o ludziach, których wprowadził w jej życie Paweł. Przechodzili jak gdyby między nią a ikoną, tacy prości, tak dziwnie bliscy sobie i — tacy samotni.
Wczesnym rankiem udała się do Marii Korsunowej.
Przekupka, jak zwykle, zatłuszczona i hałaśliwa, przywitała ją ze współczuciem.
— Tęsknisz? — zapytała poklepawszy matkę po ramieniu grubą ręką. — Daj pokój! Wzięli, uprowadzili — niewielkie nieszczęście! Nic złego w tym nie ma. Dawniej było, kiedy za kradzież do więzienia wsadzali, ale nie teraz, kiedy zaczęli wsadzać za prawdę. Paweł może i nie tak coś powiedział, ale za wszystkimi się ujmował i — wszyscy to rozumieją, nie bój się! Nie wszyscy mówią, ale wszyscy wiedzą, kto co wart. Ciągle zbierałam się iść do ciebie, ale nie miałam czasu. Gotuję, handluję, a widać nędzarką umrę. Chłopy mnie dobijają, antychrysty! Tak mnie żrą, tak mnie żrą, jak karaluchy chleb. Nazbierasz dziesięć rubli, zjawi się jakiś heretyk — i po pieniądzach! Nieszczęśliwa dola babą być! Najgorsza służba na świecie! Samej żyć nudno, a we dwoje — trudno...
— A ja przyszłam poprosić cię, żebyś mnie wzięła na pomocnicę! — powiedziała Własowa przerywając jej paplaninę.
— Jakże to? — zapytała Maria i, wysłuchawszy przyjaciółki, potwierdzająco kiwnęła głową.
— Da się zrobić! Pamiętasz, jak mnie przed moim mężem chowałaś? No, a ja ciebie teraz przed biedą schowam... Tobie wszyscy powinni pomagać, bo twój syn za wspólną sprawę cierpi. Dobrego masz chłopca, wszyscy to mówią jak jeden człowiek i wszyscy go żałują. A ja ci powiem — z tych aresztów nic dobrego dla władzy nie wyniknie — zobacz, co się we fabryce dzieje! Niedobrze mówią, droga moja! Oni, ci naczelnicy, myślą — ukąsili człowieka w piętę, niedaleko ujdzie! Ale wychodzi tak, że dziesięciu uderzyli, a setki rozgniewali!
Rozmowa skończyła się tym, że na drugi dzień, w obiad, Własowa była w fabryce z dwoma garami jadła, a sama Maria poszła handlować na rynek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.