Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII

Wyszła z sądu i zdziwiła się, że nad miastem jest już noc, latarnie palą się na ulicy, a gwiazdy na niebie. Koło sądu tłoczyły się grupki ludzi, w mroźnym powietrzu chrzęścił śnieg i dźwięczały młode głosy krzyżując się ze sobą. Człowiek w szarym baszłyku zajrzał w twarz Sizowowi i pośpiesznie zapytał:
— Jaki wyrok?
— Na zesłanie.
— Wszyscy?
— Wszyscy.
— Dziękuję!
Człowiek odszedł.
— Widzisz? — powiedział Sizow. — Pytają...
Nagle okrążyło ich z dziesięć osób, młodych chłopców i dziewcząt i szybko posypały się okrzyki, przyciągające ludzi. Matka i Sizow zatrzymali się. Pytano ich o wyrok, o to, jak zachowywali się podsądni i kto przemawiał. I we wszystkich tych pytaniach dźwięczała wspólna nuta chciwej ciekawości. I ta gorąca, szczera ciekawość budziła chęć zaspokojenia jej.
— Panowie! To matka Pawła Własowa! — zawołał ktoś cicho. Głosy milkły szybko jedne po drugich. Zapanowała cisza.
— Pozwólcie uścisnąć waszą rękę!
Czyjaś mocna dłoń ścisnęła palce matki, czyjś głos powiedział ze wzruszeniem:
— Wasz syn będzie przykładem męstwa dla nas wszystkich! — Niech żyje robotnik rosyjski! — rozległ się dźwięczny okrzyk.
Okrzyki rosły, mnożyły się, wybuchały to tu, to tam, zewsząd biegli ludzie tłocząc się wokół Sizowa i matki. Gwizdki policyjne przecięły powietrze, ale ich dźwięki nie zagłuszały okrzyków. Stary śmiał się, a matce wszystko to wydawało się miłym snem. Uśmiechała się, ściskała ręce, kłaniała się i dobre, jasne łzy płynęły jej z oczu, wzruszenie ściskało jej gardło. Nogi drżały ze zmęczenia, ale pełne radości serce chłonęło wszystko i odbijało wrażenia, niby jasne oblicze jeziora. Blisko niej czyjś dźwięczny glos mówił nerwowo:
— Towarzysze! Potwór, który pożera naród rosyjski, przełknął dzisiaj swoją bezdenną, żarłoczną paszczą...
— Jednakże, matko, chodźmy! — powiedział Sizow.
Jednocześnie skądś pojawiła się Sasza, wzięła matkę pod rękę i szybko pociągnęła za sobą na drugą stronę ulicy.
— Chodźcie lepiej, będą bić albo aresztować. Zesłanie? Na Sybir?
— Tak! Tak!
— A jak on mówił? Zresztą, wiem. Był najmocniejszy i najszczerszy ze wszystkich i — najsurowszy, oczywiście. Jest wrażliwy, czuły, ale wstydzi się to okazać.
Jej gorący szept, słowa jej miłości, uspokajały wzburzenie matki, przywracały jej siły.
— Kiedy pojedziecie do niego? — zapytała cichutko i serdecznie przytulając do siebie jej rękę.
Dziewczyna odpowiedziała pewnym głosem patrząc przed siebie:
— Gdy tylko znajdę kogoś, kto weźmie moją pracę. Ja przecież także oczekuję wyroku. Ześlą mnie także — prawdopodobnie na Sybir. Oświadczę wówczas, że życzę sobie, by osiedlono mnie w tej samej miejscowości, co i on.
Z tyłu rozległ się głos Sizowa:
— Pokłońcie mu się wtedy ode mnie! Sizow, powiedzcie, on już będzie wiedział. Wuj Fedzi Mazina...
Sasza zatrzymała się, odwróciła, wyciągnęła do niego rękę.
— Znam Fedzię. Nazywam się Aleksandra.
— A po ojcu?
Sasza spojrzała na niego i odpowiedziała:
— Nie mam ojca.
— Umarł?
— Nie, żyje! — odpowiedziała dziewczyna ze wzburzeniem i z naciskiem; jakiś upór zadźwięczał w jego głosie i zjawił się w wyrazie twarzy. — Jest obszarnikiem! naczelnikiem ziemskim. Okrada chłopów...
— Taak... — odezwał się z przygnębieniem Sizow i milczał przez chwilę idąc obok dziewczyny i spoglądając na nią z boku:
— No, matko, żegnaj! Ja na lewo. Do widzenia, panienko — surowo ojca sądzicie. Oczywiście — wasza sprawa...
— A gdyby wasz syn był podłym człowiekiem, szkodliwym dla ludzi i wstrętnym dla was — powiedzielibyście to? — namiętnie zawołała Sasza.
— No — powiedziałbym! — nie od razu odparł stary.
— No więc — sprawiedliwość droższa wam jest od syna, a mnie — od ojca...
Sizow uśmiechnął się kiwając głową, a potem powiedział westchnąwszy:
— No, no! Zręcznie to wywiedliście! Jeżeli wystarczy was na długo — zwyciężycie starych — mocno uderzacie!... Zegnajcie! Życzę wam wszystkiego dobrego! I więcej względności dla ludzi, co? Żegnaj, Niłowna! Jeżeli zobaczysz Pawła, to powiedz mu, że słyszałem jego mowę. Nie wszystko było w niej zrozumiałe, niejedno nawet straszne, ale — powiedz mu — prawdę mówił!
Podniósł czapkę i statecznym krokiem skręcił za róg ulicy.
— To musi być dobry człowiek! — zauważyła Sasza odprowadzając go uśmiechniętym spojrzeniem swoich dużych oczu.
Matce wydało się, że dzisiaj wyraz twarzy dziewczyny jest miększy i łagodniejszy niż zazwyczaj.
W domu usiadły na kanapie, mocno przytulone do siebie i matka odpoczywając w ciszy, zaczęła znowu rozmowę o wyjeździe Saszy do Pawła. Podniósłszy w zadumie gęste brwi, dziewczyna patrzyła w dal dużymi, marzącymi oczyma, jej blada twarz nabrała wyrazu skupienia.
— Potem, kiedy będziecie mieli dzieci, przyjadę do was niańczyć je. I będziemy tam żyli nie gorzej niż tutaj. Robotę Pawełek znajdzie, ręce ma złote...
Obrzuciwszy matkę badawczym spojrzeniem, Sasza spytała:
— A nie chce wam się jechać za nim zaraz?
Matka westchnęła i odpowiedziała:
— Na co bym mu się zdała? Zawadzałabym mu tylko w razie ucieczki. A zresztą — nie zgodzi się...
Sasza skinęła głową:
— Nie zgodzi się!
— A przy tym — jestem w robocie! — dorzuciła matka z lekką dumą.
— Tak! — powiedziała w zamyśleniu Sasza. — To dobrze...
Nagie wzdrygnęła się i, jak gdyby zrzucając coś z siebie, zaczęła mówić cicho i z prostotą:
— On nie zostanie tam. Ucieknie, oczywiście...
— A co z wami będzie?... I jeżeli — dziecko?...
— Zobaczymy. Paweł nie powinien liczyć się ze mną. Nie będę go krępować. Będzie mi ciężko rozstać się z nim, ale, rozumie się, dam sobie radę. Nie będę go krępować, nie.
Matka poczuła, że Sasza zdolna jest postąpić tak jak mówi i zrobiło się jej żal dziewczyny. Objęła ją i powiedziała:
— Kochana moja, trudno wam będzie!
Sasza uśmiechnęła się miękko i przytuliła się mocno do niej.
Mikołaj zjawił się zmęczony i, rozbierając się, mówił pośpiesznie:
— No, Sasza, zabierajcie się stąd pókiście cali! Dwaj szpicle chodzą za mną od rana, a robią to tak otwarcie, że sprawa pachnie aresztowaniem. Mam przeczucie. Coś się gdzieś wydarzyło. Ale, ale — mam przy sobie mowę Pawła, postanowiono ją wydrukować. Zanieście ją Ludmile, błagajcie, żeby pracowała jak najprędzej. Paweł mówił wspaniale, Niłowna!... Strzeżcie się szpicli, Sasza...
Mocno rozcierał zziębnięte ręce i, podszedłszy do stołu, zaczął pośpiesznie wyciągać szufladki i wyjmować z nich papiery. Jedne darł, drugie odkładał na bok, zafrasowany i rozczochrany.
— Niedawno oczyściłem całe mieszkanie, a teraz ile znowu nagromadziło się różnych różności — do diabla! Widzicie, Niłowna, dla was by może było lepiej nie nocować dzisiaj w domu, co? Asystować przy tej uroczystości jest rzeczą dosyć nudną, mogą i was wsadzić — a wy będziecie musieli pojeździć tu i tam z mową Pawła...
— Na co bym się im przydała? — powiedziała matka.
Mikołaj wymachując dłonią przed jej oczyma, oświadczył z pewnością siebie:
— Ja mam węch! Prócz tego zaś, moglibyście pomóc Ludmile, co? Nie kuście licha!...
Możliwość przyjęcia udziału w drukowaniu mowy syna uradowała ją.
— Jeżeli tak, to pójdę — odpowiedziała.
I niespodzianie dla samej siebie dodała cichym, ale pewnym głosem:
— Teraz, chwała Bogu, nie boję się niczego!
— Cudownie! — zawołał Mikołaj nie patrząc na nią. — Ale powiedzcie mi, gdzie jest moja waliza i moja bielizna, bo zagarnęliście wszystko w swoje drapieżne ręce i jestem zupełnie pozbawiony możności rozporządzania moją osobistą własnością...
Sasza w milczeniu paliła w piecu podarty papier i gdy spalał się, mieszała starannie z popiołem.
— Idźcie już, Sasza! — powiedział Mikołaj wyciągając do niej rękę. — Do widzenia! Nie zapominajcie przysyłać mi książek, jeżeli ukaże się coś interesującego. No, do widzenia, droga towarzyszko! Bądźcie ostrożniejsi...
— Liczycie na długo? — spytała Sasza.
— A diabeł ich wie! Zapewne — mam coś niecoś na sumieniu. Niłowna, może poszlibyście z nią razem, co? Dwie osoby trudniej śledzić — dobrze?
— Idę! — odpowiedziała matka. — Zaraz się ubiorę...
Przyglądała się badawczo Mikołajowy ale oprócz zatroskania, które przesłoniło jego zwykły, dobry i miękki wyraz twarzy, nie zauważyła niczego. Ani zbędnego krzątania się, ani jakiejkolwiek oznaki zdenerwowania nie widziała u tego człowieka, który stał się jej droższy od innych. Z jednakową uwagą odnoszący się do wszystkich, ze wszystkimi serdeczny i równy, zawsze spokojny i samotny, i w tej chwili był taki jak zwykle — żył swoim ukrytym wewnętrznym życiem, wyprzedzającym jak gdyby życie innych ludzi. Wiedziała jednak, że zbliżył się do niej bardziej niż do innych, i kochała go ostrożną, jak gdyby samej sobie nie dowierzającą miłością. Teraz było jej go nie do zniesienia żal, ale opanowywała swoje uczucia wiedząc, że jeśli okaże je, to Mikołaj zmiesza się, zawstydzi, i stanie się, jak zawsze w takich razach, trochę śmieszny, a nie chciała widzieć go takim.
Weszła znowu do pokoju. Mikołaj ściskał rękę Saszy i mówił:
— Doskonale! Jestem przekonany, że to bardzo dobrze dla niego i dla was. Trochę osobistego szczęścia — nie zawadzi. Jesteście gotowi, Niłowna?
Podszedł do niej uśmiechając się i poprawiając okulary.
— No, do zobaczenia, chcę myśleć — że za trzy, cztery miesiące, no powiedzmy — za pół roku! — Pół roku to kawał życia... Uważajcie na siebie, proszę was, co? No, uściskajmy się...
Szczupły i smukły, objął jej szyję swoimi mocnymi rękami, zajrzał jej w oczy, zaśmiał się i powiedział:
— Zdaje się, że się w was zakochałem — ciągle całuję się z wami!
Milczała całując jego czoło i policzki, a ręce jej drżały. Żeby nie zauważył tego, rozluźniła ich uścisk.
— Uważajcie, jutro — ostrożnie! Oto co wam poradzę — przyślijcie jutro rano chłopaczka — Ludmiła ma takiego chłopaczka — niechaj on popatrzy. No, do zobaczenia, towarzyszki! Wszystkiego dobrego!...
Na ulicy Sasza powiedziała cichutko do matki:
— Z taką samą prostotą pójdzie na śmierć, jeżeli to będzie potrzebne, i tak samo, zapewne, pośpieszy się trochę. A gdy śmierć zajrzy mu w oczy, poprawi okulary, powie — doskonale! — i umrze.
— Kocham go bardzo! — wyszeptała matka.
— Co do mnie, to podziwiam go, ale — kochać — nie. Szanuję go — bardzo, bardzo! Jest nazbyt suchy, chociaż dobry i nawet niekiedy czuły. Wszystko w nim jest jakieś nie dość ludzkie... Zdaje się, że śledzą nas? Rozejdźmy się. I nie wchodźcie do Ludmiły, jeśli będzie wam się zdawało, że jest tam szpicel.
— Wiem! — powiedziała matka.
Ale Sasza dorzuciła z naciskiem:
— Nie wchodźcie! Idźcie wtedy do mnie. Tymczasem żegnajcie!
Odwróciła się szybko i poszła z powrotem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.