Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV

O świcie matka trzęsła się na pocztowej bryczce po rozmiękłej od jesiennych deszczów drodze. Dął wilgotny wiatr, bryzgało błoto, woźnica siedząc na koźle półobrócony do niej, skarżył się smutnym, nosowym głosem:
— Mówię mu — mojemu bratu niby — cóż, dzielmy się! Zaczęliśmy się dzielić...
Nagle chlasnął batem lewego konia i ze złością wrzasnął:
— Nno! Dalej, cholero!...
Tłuste jesienne wrony kroczyły zafrasowane po nagich pastwiskach. Wiatr napadał na nie z chłodnym świstem. Wrony nastawiały boki pod uderzenia wiatru, który rozdymał im pióra, zwalał je z nóg. Wówczas ustępowały przed siłą i kilkoma leniwymi poruszeniami skrzydeł przelatywały na inne miejsce.
— No i obdzielił mnie. Widzę, nie ma się za co uchwycić... — mówił woźnica.
Matka słyszała jego słowa jakby przez sen. Pamięć jej odtwarzała długi łańcuch zdarzeń, które przeżyła w ciągu ostatnich lat, i przeglądając je, widziała wszędzie siebie. Dawniej życie tworzyło się gdzieś daleko od niej, nie wiadomo przez kogo i po co, a oto teraz wiele spraw dzieje się w jej oczach i z jej pomocą. I to budziło w niej złożone uczucie — nieufności do siebie i zadowolenia z siebie, zdziwienia i cichego smutku...
Wszystko wokół kołysało się w powolnym ruchu. Po niebie przeganiając jedna drugą, płynęły ciężkie, szare chmury, po obu stronach drogi chwiejąc nagimi wierzchołkami, migały mokre drzewa, rozchodziły się w krąg pola, występowały i rozpływały się pagórki.
Nosowy głos woźnicy, dźwięk dzwoneczków, wilgotny poświst i szum wiatru, ziewały się w drżący strumień, który wił się i płynął ponad polami z jednostajną siłą..
— Bogatemu i w raju za ciasno — taka to sprawa!... Zaczął mnie naciskać, a z władzami w przyjaźni żyje — kiwając się na koźle, ciągnął dalej woźnica.
Gdy dojechali do stacji, wyprzągł konie i powiedział do matki beznadziejnie smutnym głosem:
— Dałabyś mi pięć kopiejek — wypiłbym chociaż!
Dała mu monetę. Woźnica podrzucił ją na dłoni i oznajmi! jej tym samym tonem:
— Za trzy — wypiję wódki, za dwie — zjem chleba...
Po południu, rozbita i zziębnięta, przyjechała do dużej wsi Nikolskoje, poszła na stację, poprosiła o herbatę i usiadła przy oknie postawiwszy pod ławką swoją ciężką walizę. Z okna widać było niewielki plac pokryty zdeptanym kobiercem żółtej trawy — urząd gminny — ciemnoszary dom ze spadzistym dachem. Na ganku urzędu siedział łysy chłop z długą brodą, w samej tylko koszuli i palił fajkę. Po trawie przechadzała się świnia z niezadowoleniem poruszając uszami. Wsadzała ryj w ziemię i kiwała głową.
Ciemnymi masami płynęły chmury i zwalały się jedna na drugą. Było cicho, ponuro i nudno, życie jak gdyby schowało się gdzieś, zaczaiło się.
Nagle na plac wpadł galopem przodownik policji, osadził rudego konia przed gankiem urzędu i machając w powietrzu nahajką zaczął krzyczeć na chłopa — wrzaski jego uderzały o szyby okien, ale słów nie było słychać. Chłop wstał, wyciągnął rękę pokazując gdzieś w dal, przodownik zeskoczył na ziemię, zachwiał się na nogach, rzucił chłopu cugle i, chwytając się rękami poręczy, ciężko wszedł na ganek i znikł w drzwiach urzędu...
Znowu zapanowała cisza. Koń uderzył dwa razy kopytami w miękką ziemię. Do pokoju weszła dziewczynka — podlotek, z krótkimi, żółtymi warkoczykami i łagodnymi oczyma w okrągłej twarzy. Zagryzłszy wargi, niosła w wyciągniętych rękach dużą tacę o powyginanych brzegach, całą zastawioną naczyniami i, kłaniając się niemal co krok, kiwała głową.
— Dzień dobry, mała gosposiu! — powiedziała życzliwie matka.
— Dzień dobry!
Rozstawiając na stole talerze i filiżanki do herbaty, dziewczynka oznajmiła nagle z ożywieniem:
— Właśnie schwytali rozbójnika — prowadzą go!
— Jakiego rozbójnika?
— Nie wiem...
— A co on zrobił?
— Nie wiem! — powtórzyła dziewczynka. — Słyszałam tylko, że złapali! Stróż gminny pobiegł po komisarza policji.
Matka popatrzyła przez okno. Na placu zjawili się chłopi. Niektórzy szli powoli, statecznie, inni w pośpiechu zapinali po drodze półkożuszki. Zatrzymując się przed gankiem urzędu, wszyscy patrzyli gdzieś w lewo.
Dziewczynka także spojrzała w ulicę i wybiegła z pokoju trzasnąwszy głośno drzwiami. Matka wzdrygnęła się, wsunęła głębiej swoją walizkę pod ławkę i, narzuciwszy na głowę chustkę, podeszła prędko do drzwi. Miała ochotę nie iść, ale biec, i z trudem opanowywała tę niezrozumiałą chęć pośpiechu, która owładnęła nią nagle....
Gdy wyszła na ganek, ostry chłód uderzył ją w oczy, w pierś. Zabrakło jej tchu, nogi zdrętwiały — środkiem placu szedł Rybin ze związanymi na plecach rękami, a obok niego kroczyło dwóch setników[1], miarowo uderzając o ziemię pałkami. Przed gankiem urzędu stała grupa ludzi i czekała w milczeniu.
Matka patrzyła oszołomiona nie odrywając oczu — Rybin mówił coś, słyszała jego głos, ale słowa znikały bez echa w ciemnej, drżącej pustce jej serca.
Ocknęła się, schwyciła oddech — przed gankiem stał chłop z szeroką, jasną brodą, uważnie patrząc jej w twarz niebieskimi oczyma. Kaszląc i rozcierając szyję osłabłymi ze strachu rękami, spytała go z trudem:
— Co to takiego?
— A no — popatrzcie! — odpowiedział chłop i odwrócił się. Podszedł jeszcze jeden chłop i stanął obok niego.
Setnicy zatrzymali się przed tłumem, który rósł szybko, ale w milczeniu i nagle podniósł się nad nim niski głos Rybina:
— Prawosławni! Czy słyszeliście o prawdziwym pisaniu, w którym stała prawda o waszym chłopskim życiu? Za nie właśnie cierpię, to ja rozdawałem te pisma narodowi!
Ludzie okrążyli ciaśniej Rybina. Głos jego brzmiał spokojnie, miarowo. To otrzeźwiło matkę.
— Słyszysz? — trąciwszy w bok niebieskookiego chłopa, zapytał go cichutko drugi. Ten nie odpowiadając, podniósł głowę i spojrzał znowu w twarz matce. Drugi chłop popatrzył także na nią. Był młodszy od pierwszego, z ciemną, rzadką bródką i pstrą od piegów, chudą twarzą. Obydwaj odsunęli się od ganku.
— Boją się! — mimochodem zauważyła matka.
Uwaga jej zaostrzała się. Z wysokości ganku widziała wyraźnie skatowaną, czarną twarz Michała, dostrzegała gorący blask jego oczu. Pragnęła, by i on ją zobaczył, i uniosła się na palcach wyciągając w jego stronę szyję.
Ludzie patrzyli na niego pochmurnie, z niedowierzaniem i milczeli. Tylko w tylnych rzędach tłumu słychać było przytłumione rozmowy.
— Chłopi! — mówił Rybin pełnym i mocnym głosem. — Wierzcie tym papierom — ja za nie może na śmierć pójdę. Bito mnie, męczono, chciano ze mnie wydobyć, skąd je wziąłem. I będą jeszcze bić — wszystko zniosę! Bo w tych papierach jest prawda, prawda, która powinna być dla nas droższa od chleba — ot co!
— Po co on to mówi? — wyrwał się cichy okrzyk jednemu z chłopów przy ganku. Niebieskooki odpowiedział powoli:
— Teraz wszystko jedno! Dwóch śmierci nie ma, a jednej się nie uniknie...
Ludzie stali w milczeniu patrząc ponuro, spode łba. Wszystkich przygniatało coś niewidzialnego, ciężkiego.
Na ganku zjawił się przodownik i, zataczając się, zaryczał pijackim głosem:
— Kto tu mówi?
Stoczył się nagle z ganku, schwycił Rybina za włosy i, ciągnąc go za głowę w przód i w tył, wrzeszczał:
— To ty mówisz, psi synu — ty?
Tłum zachwiał się i zahuczał. Matka w bezsilnym smutku opuściła głowę. I znowu rozległ się głos Rybina:
— Przypatrzcie się, dobrzy ludzie...
— Milczeć! — przodownik uderzył go w ucho. Rybin zachwiał się na nogach, poruszył ramionami.
— Związali wam ręce i męczą jak chcą...
— Setnicy! Prowadźcie go! Rozchodzić się! — skacząc przed Rybinem jak łańcuchowy pies przed kawałkiem mięsa, przodownik uderzał go kułakiem w twarz, w pierś, w brzuch.
— Nie bij! — krzyknął ktoś w tłumie.
— Po co bijesz? — podtrzymał go inny głos.
— Chodźmy! — powiedział niebieskooki chłop kiwnąwszy głową na drugiego. I obaj nie śpiesząc się, ruszyli ku urzędowi, a matka odprowadziła ich dobrym spojrzeniem. Odetchnęła z ulgą — przodownik wbiegł znowu ciężko na ganek i wrzeszczał stamtąd z wściekłością grożąc kułakiem.
— Prowadźcie go tu! Mówię...
— Nie trzeba! — rozległ się w tłumie głos — matka zrozumiała, że to mówi chłop z niebieskimi oczyma. — Nie dopuśćmy do tego, chłopcy! Uprowadzą go tam — zatłuką na śmierć. A potem na nas powiedzą, że my niby zabiliśmy! Nie dopuśćcie!
— Chłopi! — huczał głos Michała. — Czy nie widzicie swego życia, nie rozumiecie, jak was grabią, jak oszukują, jak piją waszą krew? Wszystko na was się opiera, wy jesteście największą siłą na świecie, a jakie macie prawa? Zdychać z głodu — to jedyne wasze prawo!...
Chłopi zakrzyczeli nagle przerywając jeden drugiemu.
— Dobrze mówi!
— Zawołajcie komisarza! Gdzie komisarz?...
— Przodownik pojechał po niego...
— Pijany!...
— Nie nasza sprawa władze zwoływać...
Hałas rósł.
— Mów! Nie damy cię bić...
— Rozwiążcie mu ręce...
— Uważaj, żeby nie było biedy!...
— Bolą mnie ręce! — zagłuszając wszystkie głosy mówił spokojnie i dźwięcznie Rybin. — Nie ucieknę, chłopi! Nie ukryję się przed moją prawdą — ona żyje we mnie...
Kilku ludzi statecznie odłączyło się od tłumu i rozeszło się w różne strony rozmawiając ze sobą półgłosem i kiwając głowami. Ale coraz więcej zbiegało się, źle i w pośpiechu odzianych, podnieconych ludzi. Kipieli niby ciemna piana wokół Rybina, a on stał pośród nich jak kaplica w lesie. Podniósł ręce nad głową i potrząsając nimi krzyczał w tłum:
— Dziękuję wam, dobrzy ludzie, dziękuję! Powinniśmy sami sobie nawzajem ręce oswobadzać — tak! Któż inny nam pomoże?
Otarł brodę i znowu podniósł rękę całą we krwi.
— Oto krew moja — za prawdę się leje!
Matka zeszła z ganku, ale z ziemi nie było widać Michała otoczonego ludem, więc znowu weszła na stopnie. W piersiach czuła żar. Trzepotało w nich coś niejasnego i radosnego.
— Chłopi! Szukajcie tego pisania, czytajcie, nie wierzcie władzom i popom, gdy mówią, że ci ludzie, którzy niosą wam prawdę, to bezbożnicy i buntownicy. Prawda chodzi potajemnie po ziemi i szuka sobie gniazda wśród narodu. Dla władz jest ona ogniem i nożem — nie mogą jej przyjąć, gdyż zarżnie je ona; spali! Prawda to dobry przyjaciel dla was, ale śmiertelny wróg dla władzy! Oto dlaczego się kryje!...
W tłumie wybuchnęło znowu kilka okrzyków.
— Słuchajcie, prawosławni!...
— Ech, bracie, zginiesz ty...
— Kto cię wydał?
— Pop! — odpowiedział jeden z setników.
Dwóch chłopów zaklęło siarczyście.
— Uwaga, chłopcy! — rozległ się ostrzegawczy okrzyk.




  1. Kolejni dyżurni (jeden ma sto chat) obowiązani do spełniania posług administracyjnych w gminie. — Przyp. tłum.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.