Matka (Gorki, 1946)/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Przeprowadziła się do niego na czwarty dzień po jego odwiedzinach. Gdy wóz z dwoma jej kuferkami wyjechał z osady w pole, obejrzała się za siebie i nagle poczuła, że już na zawsze opuszcza to miejsce, gdzie upłynął posępny i ciężki szmat jej życia i zaczął się drugi okres, pełen cierpienia i radości, szybko pochłaniający dni.
Na ziemi czarnej od sadzy, jak olbrzymi ciemnoczerwony pająk, rozłożyła się fabryka podnosząc wysoko w niebo swoje kominy. Do niej tuliły się jednopiętrowe domki robotnicze. Szare, spłaszczone, tłoczyły się ciasną gromadką na skraju bagien i żałośnie patrzyły na siebie maleńkimi, mętnymi szybkami. Nad nimi wznosiła się cerkiew także ciemnoczerwona, zlewająca się w kolorze z fabryką. Dzwonnica jej była niższa od fabrycznych kominów.
Matka westchnęła i poprawiła kołnierz kaftana uciskający jej szyję.
— Ruszaj! — mruczał do konia woźnica machając lejcami. Był to krzywonogi człowiek nieokreślonego wieku, o rzadkich, wypełzłych włosach na twarzy i głowie, z bezbarwnymi oczyma. Kiwając się z boku na bok szedł obok wozu i było widać, że wszystko mu jedno dokąd idzie — na prawo czy na lewo.
— Ruszaj! — mówił swoim bezbarwnym głosem i śmiesznie wyrzucał krzywe nogi w ciężkich butach, oblepionych zeschłym błotem. Matka obejrzała się wokoło. W polu było pusto jak w jej duszy...
Jednostajnie kiwając głową koń wpierał się ciężko nogami w głęboki nagrzany słońcem, szeleszczący cicho piasek. Skrzypiał źle wysmarowany, roztrzęsiony wóz i wszystkie te dźwięki razem z kurzawą pozostawały w tyle...
Mikołaj Iwanowicz mieszkał na skraju miasta, w odludnej uliczce, w maleńkiej zielonej oficynie, przybudowanej do dwupiętrowego, ciemnego, spuchniętego ze starości domu. Przed oficyną był niewielki ogródek i do okien trzech pokoi mieszkania zaglądały przyjaźnie gałęzie bzów, akacyj i srebrzyste liście młodych topoli. W pokojach było cicho i czysto, na podłodze drżały milczące, wzorzyste cienie, pod ścianami ciągnęły, się półki ciasno zastawione książkami, na ścianach wisiały portrety jakichś surowych ludzi.
— Czy będzie wam tu wygodnie? — zapyta! Mikołaj wprowadzając matkę do niewielkiego pokoju, z jednym oknem wychodzącym na ogródek, a drugm — na podwórze porosłe gęstą trawą. I w tym pokoju także wszystkie ściany zajęte były szafami i półkami książek.
— Wołałabym w kuchni... — powiedziała. — Kuchenka jasna, czysta.
Wydało się jej, że przestraszył się czegoś. A gdy niezręcznie i z zakłopotaniem zaczął jej odradzać i matka zgodziła się — poweselał od razu.
We wszystkich trzech pokojach było jakieś osobliwe powietrze. — Oddychało się nim lekko i przyjemnie, ale głos mimo woli zniżał się — nie chciało się mówić głośno, żeby nie naruszyć spokojnej zadumy i skupienia patrzących ze ścian ludzi.
— Trzeba podlać kwiaty! — powiedziała matka pomacawszy ziemię w doniczkach z kwiatami w oknach.
— Tak! Tak! — w poczuciu winy przyznał gospodarz. — Ja, widzicie, lubię je, a nie mam czasu zajmować się nimi...
Obserwując go zauważyła, że w swoim zacisznym mieszkaniu Mikołaj porusza się ostrożnie; obcy i daleki wszystkiemu, co go otacza. Zbliżał swoją twarz do tego, na co patrzył, i poprawiając szczupłymi palcami prawej ręki okulary, mrużył oczy i zdawał się skierowywać nieme pytanie do przedmiotu, któremu się przyglądał. Niekiedy brał do ręki jakąś rzecz, podnosił ją do twarzy, starannie obmacywał oczyma. Zdawało się, że wszedł do pokoju razem z matką i że dla niego, tak samo jak i dla niej, wszystko tu jest nieznane i obce. I widząc go takim, matka poczuła od razu, że tu jest jej miejsce. Chodziła za Mikołajem starając się zapamiętać, gdzie co stoi, wypytywała go o porządek dnia, a on odpowiadał jej tonem człowieka, który czuje się winny, gdyż wie, że robi wszystko nie tak jak trzeba, ale nie potrafi inaczej.
Podlawszy kwiaty i ułożywszy rozrzucone na pianinie nuty popatrzyła na samowar i zauważyła:
— Trzeba oczyścić...
Przesunął palcami po mętnym metalu, po czym podniósł palec do nosa i przyjrzał mu się poważnie. Matka uśmiechnęła się do niego serdecznie.
Gdy położyła się spać i przypomniała sobie swój dzień, podniosła ze zdziwieniem głowę z poduszki i rozejrzała się wokoło: pierwszy raz w ciągu całego życia była w domu obcego człowieka i nie czuła się tym skrępowana. Myślała o Mikołaju, troszczyła się o niego, czuła chęć urządzenia mu wszystkiego jak najlepiej, pragnęła wlać w jego życie trochę ciepła i serdeczności. Wzruszała ją niezręczność Mikołaja, jego śmieszna niezaradność, oddalenie od wszystkich codziennych spraw i coś mądrego, a zarazem dziecinnego w jasnych oczach. Potem myśli jej zatrzymały się uporczywie na synu i znowu rozwinął się przed nią ów dzień Pierwszego Maja, pełen innych dźwięków, uskrzydlony nową myślą. I cierpienie tego dnia było tak szczególne jak on sam — nie zginało głowy do ziemi jak tępe uderzenie pięści, ale kłuło serce wieloma podnietami, budziło w nim cichy gniew, wyprostowywało zgięty grzbiet.
— Idą w świat dzieci — myślała wsłuchując się w nieznane dźwięki nocnego życia miasta. Pełzły ku niej przez otwarte okno, szeleściły liśćmi w ogródku, przylatywały z daleka, znużone, blade, i cicho zamierały w pokoju.
Wczesnym rankiem oczyściła samowar, nastawiła go, cichutko zebrała naczynia i, siedząc w kuchni, czekała, kiedy obudzi się Mikołaj. Rozległ się jego kaszel i stanął w drzwiach, w jednej ręce trzymając okulary, a drugą zakrywając gardło.
Odpowiedziała na jego powitanie i wniosła samowar do pokoju, a Mikołaj zaczął się myć rozpluskując wodę po podłodze, upuszczając mydło i szczoteczkę do zębów, prychając.
Przy herbacie Mikołaj opowiedział jej:
— Zajmuję się w urzędzie ziemskim bardzo smutną pracą — obserwuję ruinę naszych chłopów...
I uśmiechając się smutnym i zawstydzonym uśmiechem, dodał:
— Ludzie wyczerpani głodem przedwcześnie umierają,, dzieci rodzą się słabe i giną jak jesienne muchy. Wiemy o tym, znamy przyczyny nieszczęścia, za rozpatrywanie — ich otrzymujemy wynagrodzenie. A dalej... dalej, właściwie mówiąc — nic...
— A kim wy jesteście? Studentem? — zapytała matka.
— Nie, nauczycielem. Ojciec mój jest dyrektorem fabryki w Wiatce, a ja zostałem nauczycielem. Ale na wsi zacząłem dawać chłopom książki i posadzili mnie do więzienia. Po wypuszczeniu z więzienia byłem subiektem w księgarni, ale popełniłem nieostrożność i znowu znalazłem się w więzieniu, a potem wywieźli mnie do Archangielska. Tam miałem nieprzyjemności z gubernatorem i zesłali mnie nad brzeg Morza Białego, do wioski, gdzie mieszkałem pięć lat.
Jego słowa dźwięczały w jasnym, zalanym słońcem pokoju, spokojnie i równo. Matka słyszała już wiele takich historyj i nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego opowiadają je tak spokojnie odnosząc się do nich jak do czegoś nieuniknionego.
— Siostra moja przyjedzie dzisiaj — oznajmił.
— Zamężna?
— Wdowa. Mąż jej był zesłany na Sybir, ale uciekł stamtąd i umarł dwa lata temu za granicą na suchoty...
— Młodsza od was?
— Starsza o sześć lat. Zawdzięczam jej wiele. Posłuchacie, jak ona gra! To jej pianino... Tu w ogóle jest dużo jej rzeczy. Moje są książki...
— A gdzie ona mieszka?
— Wszędzie! — odpowiedział uśmiechając się. — Wszędzie tam, gdzie potrzeba odważnego człowieka.
— Także — w tej samej robocie? — zapytała matka.
— Oczywiście! — odparł.
I po krótkim czasie odszedł do pracy, a matka zamyśliła się nad „tą robotą“, którą z dnia na dzień uparcie i spokojnie wykonują ci ludzie, i czuła się wobec nich tak dziwnie, jak gdyby stała nocą przed olbrzymią górą.
Około południa zjawiła się dama w czarnej sukni, wysoka i zgrabna. Gdy matka otworzyła jej drzwi, rzuciła na ziemię małą, żółtą walizeczkę i, pośpiesznie schwyciwszy jej rękę, zapytała:
— Jesteście mamą Pawła Michajłowicza, tak?
— Tak — odpowiedziała matka, onieśmielona wytwornością jej stroju.
— Tak sobie was właśnie wyobrażałam! Brat pisał, że będziecie u niego mieszkać — mówiła dama zdejmując przed lustrem kapelusz. — Ja i Paweł Michajłowicz jesteśmy dawno przyjaciółmi. Opowiadał mi o was.
Głos miała nieco przytłumiony, mówiła powoli, ale poruszała się sprężyście i szybko. Jej duże szare oczy uśmiechały się młodym, jasnym uśmiechem, ale na skroniach zarysowywały się już cieniutkie, promieniste zmarszczki a nad maleńkimi muszelkami uszu przebłyskiwało srebro siwizny.
— Głodna jestem! — oświadczyła. — Dobrze by było wypić filiżankę kawy...
— Zaraz ugotuję! — powiedziała matka i, wyjmując z szafy maszynkę do kawy, zapytała cichutko:
— A czy Pawełek mówi o mnie?
— O, i dużo...
Wyjęła małą skórzaną papierośnicę, zapaliła papierosa i, chodząc po pokoju, spytała:
— Bardzo się o niego boicie?
Matka uśmiechała się przyglądając się jak pod maszynką pełzają niebieskie języki ognia spirytusowej lampy. Jej onieśmielenie wobec damy rozpłynęło się w radości.
— Więc opowiada o mnie — kochany! — myślała i mówiła powoli. — Oczywiście, nielekko mi, ale dawniej było by gorzej — teraz wiem, że nie jest sam...
I patrząc w twarz kobiety, zapytała:
— A jak wam na imię?
— Zofia! — odpowiedziała.
Matka przyglądała się jej uważnie. W kobiecie tej było coś pełnego rozmachu, zbyt dziarskiego i pośpiesznego.
Łykając szybko kawę mówiła z pewnością w głosie:
— Najważniejsze jest to, żeby nie siedzieli długo w więzieniu, żeby rozprawa była jak najprędzej. A jak tylko ich ześlą — zaraz zorganizujemy Pawłowi Michajłowiczowi ucieczkę — jego obecność tutaj jest konieczna.
Matka spojrzała na Zofię niedowierzająco, a Zofia poszukawszy oczyma, gdzieby rzucić ogarek papierosa, wsadziła go do ziemi w doniczkę.
— To psuje kwiaty — machinalnie zauważyła matka
— Przepraszam! — powiedziała Zofia. — Mikołaj też mi to zawsze mówi! — I wyjąwszy z doniczki niedopałek wyrzuciła go przez okno.
Matka zmieszała się i, spojrzawszy jej w twarz, powiedziała z zawstydzeniem:
— To ja przepraszam! Ja to tylko tak powiedziałam nie pomyślawszy. Nie powinnam była zwracać wam uwagi.
— A dlaczegóż nie zwrócić uwagi, jeżeli taki ze mnie niedbaluch? — odezwała się Zofia wzruszając ramionami.
— Kawa gotowa? Dziękuję. A czemu tylko jedna filiżanka? Wy nie będziecie pili? — I nagle wzięła matkę za ramiona, przyciągnęła ją do siebie i, zajrzawszy jej w oczy, powiedziała ze zdziwieniem:
— Czyżbyście się czuli skrępowani?
Matka odpowiedziała z uśmiechem:
— Dopiero co tak wam powiedziałam o tym niedopałku, a wy się pytacie, czy czuję się skrępowana...
I nie kryjąc swego zdziwienia, dodała, a w głosie jej zadźwięczało jakby pytanie:
— Przyjechałam tu do was wczoraj, a zachowuję się jakbym była w domu, niczego się nie boję, mówię co mi się podoba...
— Tak powinno być! — zawołała Zofia.
— W głowie mi się kręci i sama siebie nie poznaję — mówiła dalej matka. — Dawniej — krążysz, krążysz koło człowieka, zanim powiesz mu coś od serca, a teraz — serce zawsze otwarte i od razu mówisz coś takiego, że dawniej nie przyszłoby ci to nawet na myśl.
Zofia zapaliła znowu papierosa i objęła matkę serdecznym spojrzeniem swoich szarych, świetlistych oczu.
— Mówicie, że ucieczkę zorganizujecie? No, a jak on żyć będzie jako zbieg? — wypowiedziała matka wreszcie nękające ją pytanie.
— To drobiazg! — powiedziała Zofia nalewając sobie kawy. — Będzie żyć, jak żyją dziesiątki zbiegów... Dopiero co spotkałem i odprowadziłem jednego — także bardzo cenny człowiek. Był zesłany na pięć lat, a spędził na zesłaniu trzy i pół miesiąca...
Matka uważnie popatrzyła na nią, pokiwała głową, uśmiechnęła się i powiedziała cicho:
— Nie, widać oszołomił mnie ten dzień — Pierwszy Maja. Dziwnie mi tak jakoś, jakbym po dwóch drogach naraz chodziła. To zdaje mi się, że wszystko rozumiem, to jakbym nagle znalazła się we mgle. Ot, na przykład wy. Patrzę ja na was — pani... A zajmujecie się tą pracą... Pawełka znacie, szanujecie go. Dziękuję wam...
— No, za to, to już ja wam dziękuję — roześmiała się Zofia.
— Cóż ja? Nie ja go tego nauczyłam! — powiedziała westchnąwszy matka.
Zofia położyła niedopałek na podstawce filiżanki, wstrząsnęła głową i złociste pasma jej gęstych włosów rozsypały się po plecach.
— No — powiedziała wychodząc — czas już zdjąć z siebie te wspaniałości...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.