Masław/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.



Wiosna była czarna jeszcze. Drzewa stały głuche na nią, trawa tylko zbudziła się już i stroiła mokre łąki zielenią. Spłynęły były lody, zlazły śnieżne skorupy, deszcz dobił czarnych śniegów resztki i uwolnił z więzów co leżało pod niemi.
Z Południa ptaki leciały, gwarném życiem odzywały się błota i lasy. Niedźwiedź zbudził się w borach i szedł wychudły a rozespany na łowy. Z barci wyleciały pszczoły na pierwsze kwiaty, bociany przechadzały się po łąkach, obejmując panowanie. Górnym szlakiem bujały orły i jastrzębie...
Z puszczy, z głębi wychodziła o kiju stara niewiasta, szła i oglądała się trwożnie... Zgarbione miała plecy, zsiniałe usta, włos siwy roztargany rozścielał się po jéj ramionach. Gruba siermięga zdarta i zwalana, pod nią czarne płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła podpierając się kijem bez drogi, bez myśli, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę.
Stawała nad leżącą na drodze kłodą i przełaziła przez nią nie chcąc ominąć, przychodziła nad strumień i brnęła przez niego nie szukając kładki.
Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. Nocą kładła się na mokréj ziemi i spała snem kamiennym. Wilcy przychodzili, patrzali i nie tknąwszy jéj kryli się w lesie, patrzały na nią siedząc niedźwiedzie i wiodły oczyma gdy poszła, z gałęzi nad głową jéj żbik kociemi oczyma przyglądał się i nie ruszał. Na łące pasły się żubrów stada, popodnosiły głowy, prychnęły i pierzchły przed nią.
Głodna schylała się ku trawom, i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wodę i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła czując że coraz, coraz bliżéj było.
Las się rozstąpił, w dolinie dymią chaty, na wyżynie dwór stoi, ludzie się koło niego kręcą. Stara stanęła, na kiju się oparła i patrzéć zaczęła, wciągnęła w piersi powietrza... siadła.
Z nóg bosych krew ciekła, popatrzała na nie, nie czuła bólu. Wieczór nadchodził, do wsi było daleko jeszcze, a nie spieszno. Nie prędko się podniosła i poczęła iść znowu.
Szła i stawała. Coś ją ciągnęło, coś odpychało, i chciała daléj i bała się, wzrokiem błędnym powlokła dokoła. Pusto było. Dwa kruki czarne siedziały na dębie i kłóciły się z sobą. To jeden się zrywał to drugi, trzepały skrzydłami, groziły dzióbami... Stara popatrzyła na nie... Wciągnęła powietrze, coś jéj piersiom ono powiedziało, siadła jak zmożona. Łzy puściły się jéj z powiek zeschłych i biegły marszczkami jak strumyki po roli zoranéj, aż do ust, wpadały do nich i nikły. Piła te łzy swoje. Podparła się na ręku, głowa kołysać się zaczęła jak dziecię gdy je matka usypia. Czy tak myśl swą usypiała? Mrok zapadał, do wsi było daleko, na polu pusto, dwa kruki krakały lecąc przed nią.
Podeszła kroków niewiele, padła na ziemię, twarz przyłożyła do niéj. Skarżyła się może staréj macierzy, bo jęk słychać było. Podniosła się z krzykiem i padła znowu. Coś ją ciągnęło, coś odpychało.
Mrok padał...
Z za lasów, z za czarnych pokazał się rąbek księżyca, czerwony, krwawy, straszny, jak wyłupione oko z którego się sączy posoka... Coraz więcéj, coraz wyżéj począł się podnosić. W pół czarna chmurka go przepasała, wyszedł jakby ranny z za borów, obejrzał się, pobladł, pożółknął. Stara spojrzała na niego i głową potrząsła jak znajomemu druhowi... Zdawała się mówić mu:
— Patrz, co ze mną!!
Księżyc wlókł się daléj nie odpowiadając, ręką rzuciła ku niemu z pogardą... szła daléj.
Na wzgórzu łysém, przeciw dworu stał dąb ogromny suchy. Trup to był starego drzewa. Korę z niego odarto, boki mu powypalano, wiatr gałęzie poobłamywał, kilka grubych konarów sterczało od pnia pokaleczonego, jak ręce poobcinane. Dwa kruki siedziały na nim i kłóciły się z sobą. Na najgrubszéj gałęzi coś wisiało. Lekki wiatr poruszał tym ciężarem i kręcił nim jak żywym go czyniąc...
Był to trup człowieka, z czerwonawym włosem na obwisłéj głowie, który powiew wiatru podnosił. Na czole ze słomy spleciona przybita była korona. Oczy miał otwarte, ale próżne, kruki mu je już wydłubały... I ciało, czy ludzie czy zwierzęta pokrajały strasznie, czarnemi szmaty wisiały reszty jego na kościach. Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i czekały rychło im wiatr go zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich wstał, szczeknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy podnosząc do góry... Kruki górą, wilcy dołem spierali się o trupa, którym wiatr obracał powoli...
Stara szła i oczy jéj padły na wisielca, stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i rozśmiała wielkim, strasznym, dzikim głosem, a w puszczy odpowiedziało jéj echo, dziksze jeszcze raz i drugi. Wilki pierzchnęły oba, krucy odlecieli... Posiadali daléj, stara szła, przyglądając się trupowi.
Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij, siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła głowę. Śmiała się znowu. Śmiała się, a dwie łzy ciekły marszczkami po policzkach do ust i w ustach tonęły.
Gałąź na któréj trup wisiał chrzęszczała, jakby się skarżyła, po co jéj taki ciężar dźwigać każą. Mokremi oczyma stara patrzała na trupa z jednéj, księżyc z drugiéj, wilcy z trzeciéj strony, a noc obwijała świat płaszczem czarnym...
Zciemniało... Stara głowę kołysała znowu, a z ust do których tyle łez nabiegło, dobył się cichy śpiew, jaki matki nad kołyską nucą, gdy niemowlę usypiają... Śpiewała długo, patrzała w górę i płakała, aż w piersi tchu zabrakło, w powiekach łez...
Siedziała niema, bez ruchu, ale oczy miała w niego wlepione... W tem w borach zaszumiało zdaleka, wicher król przybywał. Czarne chmurki po niebie go niosły. Uradowała mu się stara i oczy jéj zaświeciły.
Zaszumiało w dolinie, trup się poruszył i zwijać zaczął. Kręcił nim wicher tak iż korona spadła, włosy się rozwiały, poły siermięgi rozeszły szeroko, był to taniec śmierci wisielca. I stara patrząc na to, wzięła się za siermięgę a wirować i okręcać poczęła śpiewając, coraz głośniéj, coraz żywiéj, przerywając sobie śmiechem.
Wilcy wyć zaczęli, podniósłszy do góry paszcze, wicher się wzmagał coraz silniejszy. Wszystko się zdawało w tym tańcu śmierci przez wiatr przyniesionym okręcać, trup, stara niewiasta, krucy w powietrzu, wilcy co drzewo obiegali dokoła i chmury na niebie, z poza których księżyc zbladły to się odsłaniał, to chował w nie i poszarpanemi otworami ich przeglądał. Jak muzyka świszczał wicher w drzew gałęziach i po jarach i po suchych błot trzcinach.
Stara pieśń nuciła, obracała się żywiéj coraz, szalonym wirem, aż zachrzęszczało u góry, stanęła, z gałęzią razem trup wisielca leciał na ziemię i padł u nóg jéj. Stara nad nim stanęła, księżyc wyjrzał z za chmury... patrzała zdala, zbliżyła się powoli. Siadła u pnia i ostrożnie głowę z wydzióbanemi oczyma wzięła na kolana.
W tejże chwili pieśń u kołyski, na myśl jéj przyszła i śpiewać ją zaczęła i płakać znowu...
Kruki siadły na dębie i krakały jéj nad głową, wilcy się przysunęli tuż, tuż, i wąchać zaczęli wisielca. Był dla nich dojrzałym ten owoc dębowy.
W ciemnościach czworo oczu zbójeckich skierowało się na starą, która im łup odbierała, pokazali jéj zęby białe. Zmierzyli się z nią oczyma. Ona wzięła kij stojący u pnia i grozić im zaczęła.
— Precz mi, sobaki, od kniaziowskiego ciała! a won! — poczęła głosem ochrypłym. — Nie wiecie kto to jest! płocki kniaź! król! Masław! A taki mój syn! mój syn. Precz sobaki przeklęte, a won!
Wilcy się cofnęli, stara śmielsza była od nich w obronie tych zwłok drogich... Głowę tuliła na kolanach i mruczała do siebie.
— Tak mu skończyć było! tak! Wszystkiego kosztował, a chciało się więcéj! Jak był jeszcze dzieciną, rwał się tak za wszystkiem. Wrogi nie mogli, druhy powiesili. Ha! ha! wiedziałam że tak będzie.
Głową kołysać zaczęła i płakać. Spojrzała księżycowi oko w oko, jakby go o radę pytała.
— Nieprawda? wilkom go zjeść nie damy? matka wychowała, matka pochowała... A matkę kto pochowa?... Wilcy zjedzą! — rozśmiała się — na zdrowie!!
I głowę złożywszy na ziemi, wstała odgartując siwe włosy... Z kijem w ręku poszła wprost na wilki, pędząc je jak psy podwórzowe.
— Nie możecie poczekać? paskudne sobaki! — mówiła do nich. — Oddam wam kości moje za jego! Jego, nie.
Podniosła kij i wilki odstąpiwszy, opodal posiadały na ziemi. Popatrzała na księżyc z uśmiechem.
— Pomagaj! — zawołała.
Uklękła na ziemi przy trupie, na darninie, kościste ręce zatopiła w piasku, odrzuciła zeschłą trawę i mech, grzebać poczęła. Zrazu szło powoli, piasek się staczał nazad do dołu, zaczęła coraz gwałtowniéj rękami go odrzucać, precz, daleko od siebie. Chwytała garściami całemi, oburącz, kopała, grzebała, odwalała na brzegi.
Niekiedy spojrzała na trupa i szeptała po cichu:
— Nie bój się, już ja ci miękko łóżeczko uścielę, i kamień znajdę pod głowę, płachtą go obwinę; oczy ci suchym piaseczkiem zasypię aby się pogoiły. Będziesz spał jak w kołysce, spokojnie.
Zdyszana to spoczywała klęcząc, to znowu rwała się do roboty zapalczywie. Dół rosnął, rozszerzał się, pogłębiał.
Księżyc jednym bokiem w niego zaglądał, drugi cień od pnia zakrywał. Stara się zwracała do księżyca po radę:
— Kniaziu? bracie? dość czy nie? głębiéj jeszcze? prawda? głębiéj? wilcy téż kopać umieją; ale, niedoczekanie! Zamiast kamienia ja się położę, a jak mnie zjedzą, jego się im odechce...
Klękła zdyszana odpocząć znowu, ręce jéj opadły pokrwawione. Wśród jamy trafiła na dębu korzenie, wyrywając je palce poszarpała, a gdy palce nie starczyły, pochyliła się rwąc je zębami.
— To było życie! — mówiła, grzebiąc daléj — oj! życie... Boso dzieckiem chodził, w złocie potem cały, tysiącom rozkazywał, a nie było grobu wykopać komu! Otóż tobie korona... korona.
Na ziemi leżało owo słomiane godło szyderskie, stara je podrzuciła precz. Dół był już głęboki, spuściła się weń dokoła rozgartując go jeszcze, miękki piasek łatwo kopać było.
Gdy już głową ledwie ponad dół sięgała, wychyliła się do trupa i cicho szeptała.
— Czekaj! jeszcze nie gotowo! matka stara, ręce jéj pokostniały!
Księżyc toczył się daléj po niebie i zwolna zniżał już nawet. Stara grzebała sił ostatkiem, potem tok na dnie ubijać zaczęła nogami.
Późno w noc wicher ucichł, księżyc się schował, gdy z dołu stara wylazła zdyszana.
— Kniaziu, panie, łożnica gotowa! Kamień w niéj obwinięty płachtą i siermięga moja na dnie... Chodź!
To mówiąc oburącz objęła trupa, a poczuwszy przy téj piersi, która go niegdyś karmiła, przycisnęła do niéj, jakby puścić nie mogła i lulała jak dziecię, a sama jak dziecię płakała... Nad dołem stało czworo wilczych oczu i patrzało...
Księżyc znikł, ciemności przyszły, zerwała się stara ciągnąc trupa do mogiły. Stoczył się z brzegu i twarzą upadł na dno... Skoczyła i ona za nim, aby go na sen ułożyć. Sił ostatkiem obracając twarz do góry. Obwinęła nogi, pocałowała w czoło.
— Śpij! śpij! — rzekła po cichu — tak dobrze, tu nikt nie zdradzi...
Rękami brzeg ujęła, by wyjść z dołu, piasek sypał się na nią; wilcy tuż zębami kłapały.
— Poczekajcież! — zawołała — com przyrzekła, dotrzymam; do dnia daleko.
Spojrzała na syna i piasek sypać zaczęła, sypała go z pośpiechem, sypała z wściekłością, z niecierpliwością, zajadle, rękami i nogami... Coraz to spojrzała w dół.
Twarz jeszcze widać było, a twarzy żałowała; zasunęła się i ona...
— Śpij spokojnie!
Piasek jak żywy z pod stóp i dłoni jéj się wymykał lecąc do dołu i wypełniał go, zakrywał, aż pozostał tylko ślad poruszonéj ziemi i podeptane łożysko...
Stara skończywszy robotę tchnęła ciężko, obejrzała się dokoła. Dniało ponad lasami, a z pośrodka rozbitych obłoków, blada gwiazdka jutrzenki patrzała ciekawie.
— Bywaj i ty zdrowa! — szepnęła staruszka. — Komu wstawać, a mnie się kłaść trzeba...
Rozśmiała się raz jeszcze, rozciągnęła na świeżym piasku jak długa, jedną rękę jak do snu podłożyła pod głowę, drugą sobie oczy przykryła, tchnęła ciężko, i — usnęła.
Wilcy siedzieli z daleka, patrzali. Jeden z nich zbliżył się nieco i przysiadł znowu — czekał, podszedł drugi. W głowach siadł pierwszy, drugi w nogach; warczeli na siebie. Stara spała.
Na niebiosach dniało, dniało, rumieniało i jaśniało. Dwóch ludzi szło od dworu w las.
— Patrz, wisielca z dębu zdjęli!
— Nie ma go?
— Wiatr obłamał z gałęzią.
Podeszli bojaźliwie... i stanęli... Jeden z nich krzyknął przerażony:
— Czarownik był! patrzajcie! Chłopaśmy powiesili, a tu baba leży co ją wilcy poszarpali.
Stanęli zdumieni.
— Czarownik był! — powtórzył drugi.
— Dobrze zrobił Kunigas, że go wymęczywszy obwiesił, co naszych przez niego padło. Czarownik był!
I poszli do lasu.
Kości staréj długo pod dębem bielały, a wiatr słomianą pomiatał koroną.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.