Martin Eden/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXXVIII

— Chodź, pójdziemy na wiec! — mówił Brissenden, osłabiony jeszcze przez krwotok, który napadł go przed półgodziną; był to już drugi krwotok podczas ostatnich trzech dni. Nieodstępna szklanka whisky, z której pociągał łyk po łyku, tkwiła w drżącej ręce.
— A pocóż mi ten cały socjalizm? — zagadnął Martin.
— Gościom dozwolone są pięciominutowe przemowy — namawiał chory. — Wstawaj i idź! Powiedz im, dlaczego jesteś wrogiem socjalizmu, powiedz, co myślisz o nich i ich etyce. Ciśnij im w twarz Nietzsche’go i walcz o swoją wiarę. Poturbuj ich trochę, to dobrze zrobi. Zarówno ty, jak oni potrzebujecie starcia poglądów. Eh, stary, chciałbym cię widzieć socjalistą, zanim umrę. To jedno może ci dać rację i cel istnienia. To jedno może cię zbawić w czasach gorzkiego rozczarowania, które już nadchodzi.
— Nigdy nie mogę się dość nadziwić, że ty, ty właśnie, jesteś socjalistą — przeciwstawił się Martin. — Tak bardzo nienawidzisz tłumu. I cóż u licha!
w całej tej hołocie podoba się tobie, tobie, esteto!? — wskazał szklankę, którą Brissenden napełniał raz jeszcze. — Mam wrażenie, że nie socjalizm to służy ci za zbawienie.
— Chory jestem, bardzo chory, — brzmiała odpowiedź. — Ale ty, to rzecz inna. Jesteś zdrów, i życie przed tobą. Musisz się uzbroić, żeby jakoś dożyć. Dziwisz się, dlaczego jestem socjalistą? Zaraz ci wytłumaczę. Dlatego tylko, że socjalizm jest nieunikniony; dlatego, że obecny docna przegniły i irracjonalny ustrój nie może potrwać długo; dlatego, że zapóźno już na twego „rycerza bez trwogi“. Niewolnicy nie zechcą dlań pracować. Zbyt są liczni i, chcąc niechcąc, powalą wspaniałego jeźdźca, zanim zdoła wjechać w szranki. Nie ujdziesz im. Przełknąć musisz w całości moralność niewolniczego tłumu. Przyznaję, nie jest to smaczny kęsek. Ale nawarzyło się piwa i trzeba je wypić. Jesteś archidiluwjalnym zabytkiem, razem z twoim Nietzschem. Przeszłość minęła nazawsze, i kłamie ten, kto twierdzi, że historja się powtarza. Rzecz prosta, nie pociąga mię tłum, ale cóż mam począć, biedne człowieczysko? Twój „rycerz bez trwogi“ jest zgoła nieprawdopodobny, wolę zaś wszystko inne, niż dzisiejsze panowanie tchórzliwych wieprzy. No, ale chodź, chodź, stary! Nie powinienem już pić; jeśli tu sam zostanę, wstawię się bez wątpienia. Wiesz przecie, co mówi lekarz, mój prześladowca? Mam ochotę wystrychnąć go na dudka.
Był to niedzielny wieczór, i małą salkę zapełnili
po brzegi miejscowi zwolennicy socjalizmu, przeważnie robotnicy. Mówca, jakiś bardzo inteligentny żyd, wzbudził w Martinie podziw, a równocześnie zaostrzył jego antagonizm. Chude, zgarbione plecy i zapadła pierś tego człowieka świadczyły wyraźnie o jego pochodzeniu z niewolniczego tłumu, i przed oczyma Martina wyrosła odrazu wiekuista historja słabych, występnych niewolników, buntujących się przeciw pańskiej mocy człowieka o silnych rękach, który panował nad tłumem zawsze i panować będzie po wiek wieków. To mizernie wyrosłe stworzenie ludzkie wydało się Martinowi symbolem, symbolem całych litości godnych rzesz słabych nędznych i wydziedziczonych, co zgodnie z odwiecznemi prawami natury giną w śmiertelnych zapasach o życie. To odpadki. I niezależnie od ich sprytnej filozofji, od ich zrodzonej wbrew woli skłonności do współdziałania, odrzuca ich Natura, wyróżniając człowieka silnego. Z nieskończenie obfitego posiewu życia, który rzuca w swej hojności, przyroda wybiera jedynie ziarna najlepsze. Czyni to w podobny sposób jak człowiek, co naśladując ją, hoduje rasowe konie i szlachetne gatunki melona. Bez wątpienia nie zaszkodziłoby, gdyby Stworzyciel kosmosu wybrał był metodę lepszą; ale stworzenie, żyjące w danym świecie, zgodzić się musi z rządzącemi nim prawami. Rzecz prosta, ofiary, ginące w walce o byt, skarżą się i protestują wniebogłosy tak, jak czynią to wszyscy socjaliści, jak czyni mówca i jego tłumni a podnieceni słuchacze, nawet w tej chwili, kiedy
zgromadzili się, by radzić o nowych sposobach ułatwienia ciężkiego żywota i oszukania praw natury.
Tak myślał Martin i tak właśnie przemówił, kiedy Brissenden zmusił go, żeby „zadał im bobu“. Podszedł do estrady i, wedle zwyczaju, zwrócił się do przewodniczącego. Mówić począł cicho, beznamiętnie, wstrzemięźliwie, porządkując myśli, zrodzone w czasie przemówienia żyda. Każdemu mówcy udzielano na meetingach zaledwie pięciu minut, Martin jednak po pięciu minutach był właśnie w pełnym biegu, doprowadziwszy zaledwie do połowy atak swój na socjalizm. Zdołał jednak wzbudzić zainteresowanie sali, która przez aklamację zażądała, by przewodniczący przedłużył Martinowi czas przemówienia. Publiczność uznała widocznie, że ma przed sobą godnego współzawodnika, słuchała więc z napięciem, bacząc na każde słowo. Martin mówił gorąco i z przekonaniem, nie łagodząc bynajmniej ataków na niewolników, moralność ich i taktykę. Wyznawał też bez ogródek, że właśnie zebranych tu uważa za helotów. Przytaczał Spencera i Malthusa, szkicował biologiczne prawa rozwoju.
— Tak więc — kończył, reasumując skwapliwie — żadne społeczeństwo, złożone z niewolników, nie może być trwałe. Stare prawo rozwoju nie przestanie istnieć. W walce o byt, jak wykazałem, silny i potomstwo silnego ma szanse zwycięstwa, słaby zaś i potomstwo słabego, może jedynie niszczeć i ginąć. W rezultacie wyłącznie silny i jego potomstwo utrzymują się przy życiu, to też siła każdego
pokolenia wzrasta, dopóki trwa wyścig i walka. Oto jest ewolucja. Wy zaś, niewolnicy — smutno jest być niewolnikiem, przyznaję — marzycie o społeczeństwie, w którem prawa ewolucji przestałyby istnieć, w którem słabi i nierozwinięci nie ginęliby w walce, w którem każdy obywatel miałby prawo jeść cały dzień, i wreszcie wszyscy silni i słabi kojarzyliby się i rozmnażali dowoli. I cóż z tego wyniknie? Przestanie wzrastać siła i wartość życiowa pokoleń. Przeciwnie, zacznie się zmniejszać. Oto jest nieubłagana Nemezys waszej filozofji niewolnictwa. Wasze społeczeństwo niewolników musi słabnąć, kruszyć się i wreszcie rozsypać, tak jak życia istot, co je tworzyć mają, rozkruszą się i zmarnieją. Zważcie, mówię o prawach przyrody, nie o sentymentalnej etyce. Społeczeństwo niewolników trwać nie może.
— A cóż pan powiesz o Stanach Zjednoczonych? — rozległ się okrzyk z widowni.
— O Stanach? Bardzo proszę! — zawołał w odwet Martin. — Trzynaście kolonij zrzuciło jarzmo swoich władców i utworzyło tak zwaną Republikę. Niewolnicy stali się panami samym sobie. Innych panów nad tłuszczą nie było. Nie mogliście jednak obyć się bez takich lub innych władców i przyjęliście pięść nowych panów, co powstali z pośród was samych, już nie wielkich, dzielnych, szlachetnych ludzi, lecz chytrych a przewrotnych handlarzy i lichwiarzy. Ci owładnęli wami na nowo — lecz nie
otwarcie i szczerze, przemocą wydobytej broni, jak uczyniliby rycerze bez trwogi i zdrady, lecz skrycie, tajemnie, pochlebstwem, kłamstwem, oplątując w sieci jak pająki. Kupili waszych niewolników- sędziów, obałamucili waszych niewolników-prawodawców, wymyślili okrucieństwa straszliwsze niż dawne niewolnictwo dla waszych synów i córek. Dwa miljony waszych dzieci pracuje dzisiaj ciężko w tej oligarchji handlarzy, zwanej Stanami Zjednoczonemi. Dziesięć miljonów was, niewolników, chodzi w strzępach i przymiera głodem.
Wracajmy jednak do punktu wyjścia. Starałem się wykazać kruchość niewolniczego społeczeństwa, gdyż społeczeństwo takie żyćby musiało wbrew prawom przyrody. Już w chwili powstania poczęłoby chylić się ku upadkowi, zawierając w samym sobie bakterje rozkładu. Łatwo jest przeczyć prawu ewolucji, ale gdzież jest inne prawo przyrody, co podeprze waszą budowlę? Sformułujcie je. Może już sformułowane? Proszę, słucham.
Martin schodził z estrady pośród nieopisanego zgiełku. Kilkunastu mężczyzn zerwało się z krzeseł i natarczywie domagało głosu. I kolejno jeden po drugim, z entuzjazmem i wściekłą gestykulacją odpierali atak intruza, zachęcani namiętnemi oklaskami widowni. Był to wieczór szalony szaleństwem umysłów, dzika walka o idee. Niektórzy mówcy traktowali rzecz ogólnie, zasadniczo, większość jednak wręcz odpowiadała Martinowi. Bili weń pociskami nowych myśli i sformułowań, i otwierali mu
dalekie perspektywy nie nowych praw przyrody, lecz nowego zastosowania praw starych. Traktowali rzecz zbyt serjo, żeby zastanawiać się nad grzecznością, to też przewodniczący kilkakrotnie przywoływać ich musiał do porządku.
Przypadkowo na widowni znalazł się jakiś młokos reporterzyna, wysłany zapewne przez jakieś żądne nowin i sensacyj pisemko. Nie był to żaden znakomity reporter, ale chłopak dość gładki i pełen tupetu, nie tak jednak naiwny, żeby zbyt uważnie przysłuchiwać się dyskusji. Napawał się zresztą wygodnem złudzeniem, że sam stokrotnie przerasta tych gadatliwych manjaków z proletarjatu. Przytem żywił niezbędny respekt dla możnych świata, co z wyżyn swoich dyktują nakazy narodom i prasie. Wreszcie, posiadał pewien ideał: osiągnąć doskonałość prawdziwego reportera — zrobić coś, a nawet wielkie coś — z niczego.
Niebardzo wiedział, o czem mówiono. Ale to nic nie szkodzi. Usłyszane słowo „rewolucja“ dało mu klucz do prawdy. Niby paleontolog, co potrafi odbudować cały szkielet z jednej małej kostki reporterzyna zdolny był zrekonstruować całą mowę ze słowa „rewolucja“. Uczynił tak owego wieczora, a starał się usilnie. Ponieważ zaś wystąpienie Martina narobiło najwięcej hałasu, Martinowi więc przypisał duchowe przewodnictwo zebrania, uczyniwszy główną osobę widowiska arcy-anarchistą i zmieniwszy jego reakcyjny indywidualizm na najczerwieńszy, najbardziej zaciekle propagowany so-
cjalizm. Młody reporter był artystą, zamaszystym więc pendzlem podmalował tło rodzajowe: dzikookich, długowłosych mężczyzn, zdegenerowane typy neurasteników, głosy drżące namiętnością, pięści wzniesione do ciosu, a wszystko to przeplecione krzykiem, wyciem, obelgami i przekleństwami rozjuszonej tłuszczy.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.