Martin Eden/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXIX

Lato ciężkie było dla Martina. Redaktorzy rozjechali się na wakacje, wobec czego wydawnictwa, odpowiadające zwykle w przeciągu trzech tygodni, obecnie zatrzymywały rękopisy po trzy miesiące i dłużej. Pocieszał się tem, że w sezonie ogórkowym zaoszczędzi przynajmniej na markach. Jedynie wydawnictwa rabunkowe nie przerywały intensywnej działalności, im też ofiarował Martin wszystkie swe najwcześniejsze utwory, jak: „Połów pereł“, „Fach marynarza“, „Polowanie na żółwie“ oraz „Passat północno-wschodni“. Za rękopisy te nie otrzymał ani grosza. Co prawda, po sześciu miesiącach korespondencji osiągnął rezultat kompromisowy, a mianowicie maszynkę do golenia za „Polowanie na żółwie“, od „Akropolis“ zaś za „Passat północno-wschodni“ — obietnicę wypłacenia pięciu dolarów gotówką i pięcioletniego przesyłania pisma, poczem jedynie druga część obietnicy wykonana została.
Za sonet o Stevensonie zdołał Martin wydobyć dwa dolary od pewnego wydawcy z Bostonu, prowadzącego pismo ze smakiem a la Matthew Arnold i z pustkami w kieszeni. „Peri i perły“, pełen żaru duszy poemacik o dwu tysiącach wierszy, zdobył względy redaktora pewnego czasopisma, wydawanego w San-Francisco przez jedno z największych przedsiębiorstw kolejowych. Redaktor napisał do Martina, ofiarowując mu honorarjum w postaci biletu wolnej jazdy. Martin odpisał natychmiast, pytając, czy bilet taki może być spieniężony. Okazało się, że nie, wobec czego Martin zażądał zwrotu rękopisu. Odesłano ze stokrotnemi wyrazami żalu, Martin zaś skierował swój utwór zpowrotem do San-Francisco, tym razem dla redakcji „Szerszenia“, miesięcznika pełnego pretensyj, który miał swego czasu dni chwały, gdyż założony został przez pewnego znakomitego dziennikarza. Gwiazda „Szerszenia“ zmierzchła jednak na długo przed urodzeniem Martina Edena. Redaktor obiecał Martinowi piętnaście dolarów za poemat — po wydrukowaniu jednak, zapomniał o tem zupełnie. Kilka listów Martina pozostało bez echa, wreszcie jeden, tym razem gniewny — wywołał odpowiedź. Nowy redaktor oświadczał sucho, że nie życzy sobie ponosić konsekwencyj błędów swego poprzednika, oraz, że nie ceni bynajmniej poematu „Peri i Perły“.
Najokrutniej jednak postąpiło z Martinem czasopismo „Glob“, wychodzące w Chicago. Chłopak strzegł od druku „Liryki Morza“, dopóki ostateczny głód nie zmusił go do ich zaofiarowania. Odrzucone przez tuzin „magazines“, oparły się nareszcie w redakcji „Globu“. Stanowiły cykl trzydziestu poemacików — umówione honorarjum wynieść miało trzydzieści dolarów. W pierwszym miesiącu wydrukowano cztery wiersze i niezwłocznie załączono czek na cztery dolary. Zajrzawszy jednak do tygodnika, Martin oniemiał na widok dokonanego rozboju. Niektóre tytuły pozmieniano, n. p. „Koniec“ na „Zakończenie“ lub „Pieśń najdalszej rafy“ na „Pieśń raf koralowych“. Raz nawet odrzucono — niezadowalający widocznie — tytuł autora i zamiast: „Światła Meduzy“ wydrukowano „Powrotnym szlakiem“. Najgorsze jednak były cięcia dokonane wewnątrz poematów. Martin klął, pocił się i rwał włosy na głowie. Wyrazy, zdania i całe strofy poopuszczano, pokrajano lub pozmieniano w możliwie niezrozumiały sposób. Miejscami podstawiono mu zdania i całe linje, których nigdy nie był napisał. Martin nie przypuszczał, żeby jakikolwiek redaktor przy zdrowych zmysłach mógł popełnić podobne nadużycie, uwierzył więc we własną hipotezę, iż liryki jego zoperowane zostały przez stenografa, a może nawet chłopca redakcyjnego. Natychmiast napisał błagalny list, żeby zaprzestano druku wierszy i zwrócono rękopis. Pisał jednak i pisał, prosząc, tłumacząc, grożąc, zaklinając, lecz listy jego zlekceważono. Miesiąc po miesiącu trwał rozbój, aż wszystkie trzydzieści sonetów ukazały się w druku, i punktualnie co miesiąc nieszczęśliwy autor otrzymywał czek za ostatnie cztery numery.
Pośród tych licznych niepowodzeń pocieszał się Martin wspomnieniem czterdziestu dolarów, otrzymanych od „Białej Myszy“. Teraźniejszość kierowała go jednak coraz bardziej na „wyroby rzemieślnicze“. Odkrył możność zarobkowania po tygodnikach rolniczych i dziennikach handlowych — czasopisma religijne zato zdolne były doprowadzić współpracowników do głodowej śmierci. W najkrytyczniejszej chwili, kiedy czarny garnitur spoczywał znowu w lombardzie, fortuna uśmiechnęła się nagle, i Martin wygrał konkurs literacki, ogłoszony przez Miejscowy Komitet Partji Republikańskiej. Konkurs był rodzajem trójboju, i w każdem z postawionych zadań Martin Eden uzyskał pierwszeństwo, śmiejąc się gorzko z samego siebie, że oto, czego imać się musiał, żeby żyć. Poemacik Martina otrzymał pierwszą nagrodę: dziesięć dolarów, piosnka żołnierska — drugą: pięć dolarów, artykuł zaś o idei Partji Republikańskiej — pierwszą i najwyższą: dwadzieścia pięć dolarów. Powodzenie to bardzo cieszyło Martina, dopóki nie spróbował go zrealizować. W Komitecie partyjnym zaszły jakieś nieporozumienia, i pieniądze nie nadchodziły, chociaż zasiadał w nim pewien poważny senator, oraz znany bankier.
Martin dowiódł tymczasem, że orjentuje się niegorzej w zasadach Partji Demokratycznej, zdobywszy również pierwszą nagrodę w podobnym konkursie literackim, przez nią ogłoszonym. W dodatku zdobył też dwadzieścia pięć dolarów. Poprzednich jednak czterdziestu nie zobaczył nigdy.
Zmuszony do forteli, żeby widywać Ruth samą, i uważając, że spacer pieszy z Północnego Oakland do domu państwa Morse i zpowrotem zabiera zbyt wiele czasu, postanowił Martin zastawić swój garnitur wizytowy w lombardzie wzamian za rower. Przejażdżka z Ruth na rowerze dawała jednocześnie ćwiczenie fizyczne, oszczędność czasu i możność widzenia panienki. Bryczesy i swaeter stanowiły znośny kostjum sportowy, pozwalający towarzyszyć Ruth na popołudniowe wycieczki za miasto. Zresztą, przestawanie z panienką w jej domu stało się już prawie niemożliwe, wobec nieustannie prowadzonej przez panią Morse kampanji bawienia i otaczania córki. Wyszukane towarzystwo, które spotykał Martin w domu narzeczonej i które imponowało mu niedawno — obecnie nudziło tylko. Przestało wogóle być wyszukane. Martin, zdenerwowany nędzą, niepowodzeniem i przepracowaniem, irytował się nieznośną paplaniną salonową licznych gości. Nie był bynajmniej niesprawiedliwym egoistą. Ciasnotę mózgów tych ludzi zestawiał z umysłem myślicieli, których dzieła studiował. W domu Ruth nie spotkał ani jednego człowieka o szerokim światopoglądzie i głowie otwartej; wyjątek stanowił profesor Caldwell, tego jednak widział Martin raz tylko. Co zaś do innych, to stanowili zbiorowisko płytkich, dogmatycznych i pretensjonalnych nieuków, nicości i głupców. Martina raziło i zastanawiało przedewszystkiem nieuctwo. Co się stało? Co uczynili ci ludzie ze swojem wykształceniem? Mieli przecie dostęp do wszelkich książek! Dlaczego nic z nich nie wydobyli?
Martin wiedział, że istnieją głębokie umysły i wielcy myśliciele. Dowodem książki — książki, co potrafią jego, biednego marynarza, wznieść wysoko ponad poziom sfery państwa Morse. Pewien był, że spotkać można w życiu ludzi ciekawszych, niż goście w domu jego narzeczonej. Czytał niejedną angielską powieść towarzyską, gdzie mężczyźni i kobiety dyskutowali o filozofji i polityce. Czytał też o salonach wielkich miast, co nawet tu, w Stanach, ogniskowały życie artystyczne i umysłowe. Ongiś przypuszczał — szalony — że w tak zwanych wyższych sferach społecznych spotyka się wyłącznie ludzi o potędze umysłowej i wysokiem wyrobieniu artystycznem. Kultura i kołnierzyk wydawały się Martinowi nierozłączne, wykształcenie zaś uniwersyteckie synonimem opanowania przedmiotu.
Trudno, niema rady, wywalczy sobie drogę jeszcze dalej, jeszcze wyżej. Weźmie Ruth ze sobą. Kochał ją calem sercem i wierzył niezachwianie, że blask tej kobiety nie zgaśnie nigdy i nigdzie. Wiedząc dobrze, jak jego samego związało i napiętnowało dawne otoczenie, doszedł do wniosku, że w podobny sposób otoczenie urobiło Ruth. Nie miała możności rozwinięcia skrzydeł. Książki w bibljotece jej ojca, obrazy na ścianach, nuty na fortepianie — to był tylko blichtr, popis, wystawa. Na prawdziwą literaturę, muzykę, sztuki plastyczne — państwo Morse i im podobni głusi byli i ślepi. Jeszcze zaś dalsi, jeszcze bardziej obcy byli prawdziwemu życiu ludzkiemu, temu, co trwa ponad wszelką sztuką.
Pomimo pozoru niezależności sądów — w ramach nieodzownego konserwatyzmu — o kilka pokoleń odlegli byli od zdobyczy wiedzy współczesnej. Pielęgnowali średniowieczny sposób myślenia, stosunek zaś ich do zasadniczych problematów egzystencji i wszechświata nie różnił się wcale od zabobonów tak młodych, jak najmłodsza rasa, i równie starych, jak istnienie jaskiniowca. One to kazały ongiś małpo-człowiekowi z epoki pleistocenu bać się ciemności, barbarzyńskiemu a lekkomyślnemu hebrajczykowi wyprowadzać Ewę z żebra Adama; podyktowały Kartezjuszowi idealistyczne rozwiązanie zagadnienia wszechświata, jako rzutu swego własnego słabego ja; pchnęły wreszcie znanego angielskiego eklezjastę do wydrwienia teorji ewolucji w ciętej satyrze, która zyskała tani poklask współczesnych, lecz imię autora zapisała zczasem na kartach historji jako imię mizernego pismaka.
Tak myślał Martin i myślał coraz śmielej, aż nareszcie doszedł do wniosku, że różnicę pomiędzy tymi prawnikami, oficerami, handlowcami i bankowcami, których spotykał obecnie, a robotnikami, których znał kiedyś, stanowi przeważnie rodzaj pożywienia, sposób ubrania i wybór sąsiadów, z którymi obcują. Niewątpliwie, większości jednych i drugich brakło jeszcze czegoś, tego, co czuł w sobie, co spotykał w książkach. Dom państwa Morse sprezentował wszystko najwartościowsze, co sfera burżuazji mogła wytworzyć. Nie było to zaiste godne podziwu. Martin, nędzarz, niewolnik lichwiarzy, czuł się bezwzględnie wyższy od ludzi, których spotykał w wytwornym salonie; więc też wykupiwszy z lombardu czarny garnitur, poruszał się pośród gości jak pan i władca, nie mogąc przytem obronić się pewnemu uczuciu zranionej dumy, niby książę, który obcować musi z pastuchami.
— Widzę, że nienawidzi pan i boi się socjalistów — zwrócił się Martin do pana Morse pewnego wieczoru przy obiedzie; — Dlaczego? Nie zna pan — o ile mi wiadomo — ani zasad socjalizmu, ani ich wyznawców.
Rozmowę pchnęła w tym kierunku pani Morse, świadomie i natrętnie opiewająca zalety młodego Hapgooda. Bankowiec ów był piętą Achillesową Martina, którego nic tak szybko nie wyprowadzało z równowagi, jak wzmianka o tym zawodowym producencie komunałów.
— Tak jest — odrzekł. — Pan Charlie Hapgood jest co się zowie młodzieńcem z przyszłością. Niewątpliwie zostanie przed śmiercią dyrektorem banku, a — kto wie? — może otrzyma fotel w Senacie Stanów Zjednoczonych.
— Co każe panu tak przypuszczać? — zagadnęła pani Morse.
— Słyszałem jego mowę przedwyborczą; była tak doskonale przeciętna, banalna i ogólnikowa, a przez to tak nieodparcie przekonywująca, że przywódcy partj i muszą uważać go za drogowskaz i ostoję; komunały pana Hapgooda tak harmonizują z poglądami przeciętnego wyborcy, że — no, wreszcie, Boże drogi, każdemu pochlebia niewymownie, jeśli mu ktoś ucieleśni własne myśli, wystroi pięknie i postawi przed oczy.
— Czy pan poprostu nie zazdrości panu Hapgoodowi... — ukłuła Ruth.
— Broń Boże!
Wyraz zgrozy na twarzy Martina podniecił wojowniczość pani Morse.
— Nie ma pan chyba zamiaru utrzymywać, iż Charlie Hapgood jest głupi? — zapytała lodowatym tonem.
— O, nie bardziej, niż przeciętny republikanin — brzmiała odpowiedź — albo zresztą przeciętny demokrata. Każdy z nich jest głupi, o ile nie jest szczwany — szczwanych zaś jest niewielu — Mądrymi republikanami są wyłącznie miljonerzy oraz ich świadomi słudzy. Wiedzą, z której strony ich chleb powszedni nasmarowany jest masłem, i dobrze wiedzą dlaczego.
— Jestem republikaninem — wtrącił obojętnie pan Morse. — Proszę, do jakiej kategorji zechce mnie pan zaliczyć?
— O, szanowny pan jest raczej sługą nieświadomym.
— Sługą?
— Tak jest. Pracuje pan w swojej korporacji dla niej. Pańscy klijenci nie rekrutują się ze sfer robotniczych, nie występuje pan w sprawach kryminalnych. Męty społeczne nie przysparzają panu dochodów. Płacą panu możni tego świata, a ten, kto nas żywi, jest naszym panem. Tak więc, jest pan sługą, reprezentantem interesów wielkiego kapitału, któremu pan służy.
Twarz pana Morse stała się purpurowa.
— Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę — wyrzekł, — że mówi pan, jak pierwszy lepszy z tych wisielców socjalistów.
W tej właśnie chwili wtrącił Martin uwagę:
— Widzę, że pan nienawidzi socjalistów i boi się. Dlaczego? Nie zna pan, o ile mi wiadomo, ani zasad socjalizmu, ani jego wyznawców.
— Pańskie zasady właśnie brzmią socjalistycznie — odrzekł pan Morse.
Ruth spoglądała z trwogą to na ojca, to na matkę, matka zaś słuchała rozpromieniona, ciesząc się z doskonalej okazji wzmożenia niechęci męża do tego intruza, Edena.
— Stąd, że uważam republikanów za głupców, a sławetne hasło „wolność, równość, braterstwo“ za bańkę mydlaną — nie wynika jeszcze, żebym był socjalistą — odrzekł Martin z uśmiechem. — Fakt zaś, że nie uznaję Jeffersona, oraz niedouczonego Francuza, który go informował — również nie dowodzi bynajmniej moich socjalistycznych przekonań. Proszę mi wierzyć, iż szanowny pan w swych poglądach zdaje się być bliższy socjalizmowi niż ja, zacięty wróg socjalizmu.
— Pan raczy żartować — zdołał zaledwie wymówić zaatakowany.
— Ani trochę. Mówię zupełnie poważnie. Pan uparcie wierzy w równość, pracując jednocześnie w zrzeszeniu, które dzień po dniu usilnie równość niszczy. Mnie zaś nazywa pan socjalistą, ponieważ odrzucam równość, a wyznaję to właśnie, do czego zmierza pańskie życie. Republikanie są wrogami równości, chociaż wielu walczy przeciwko niej, wziąwszy ją sobie za hasło. W imię równości zwalczają równość. Dlatego właśnie nazywam ich głupcami. Co do mnie — jestem indywidualistą. Wierzę, że do wyścigu stawać powinni tylko szybkonodzy, że w walce wygrywają silni. Oto jest prawda, której nauczyła mnie biologja. Jakem rzekł — jestem indywidualistą, indywidualizm zaś jest odwiecznym i nieubłaganym wrogiem socjalizmu.
— A jednak odwiedza pan wiece socjalistyczne! — rzucił pan Morse.
— Tak jest. W ten sam sposób odwiedza szpieg obóz nieprzyjacielski. Jakże inaczej poznać mógłbym wroga? Zresztą, czuję się na ich wiecach bardzo dobrze. Ludzie ci umieją walczyć, pozatem zaś — tak, czy inaczej — czytali wiele. Każdy z nich wie więcej o socjologji i o wszystkich innych „logjach“, niż niejedna gruba ryba z pośród przemysłowców. Nie przeczę, że byłem na paru wiecach socjalistycznych, ale przez to nie jestem jeszcze socjalistą, tak samo, jak wysłuchanie mowy Charlie Hapgooda nie uczyniło ze mnie republikanina.
— Nic nie poradzę — rzekł słabo pan Morse; — uważam po dawnemu, że pan skłania się ku socjalizmowi.
— Boże! — pomyślał Martin. — On nawet nie wie, o czem mówiłem! nie zrozumiał ani słowa. Cóż u licha zrobił ze swojem wykształceniem?
W podobny sposób, w miarę rozwoju myślowego, znalazł się Martin twarz w twarz z zagadnieniem etyki klasowej, czyli moralności urobionej stosownie do warunków ekonomicznych. Kwestja ta stała się dlań odrazu koszmarem. Osobiście był intelektualnym moralistą, i nawet pompatyczna płytkość raziła go mniej, niż ogólnie przyjęte zasady etyczne: dziwaczna mieszanina wpływu warunków ekonomicznych, metafizyki, sentymentalizmu i małpowania.
Próbkę tej ciekawej sałatki znalazł Martin we własnej rodzinie. Siostra jego, Marian, poznała się i zaprzyjaźniła ze zdolnym, młodym mechanikiem niemieckiego pochodzenia, który, posiadłszy gruntownie rzemiosło, otworzył na własną rękę warsztat naprawy rowerów. Wystarał się też o przedstawicielstwo jakiejś pomniejszej firmy rowerowej i miał się wcale nieźle. Marian odwiedziła kiedyś Martina w jego izdebce, zawiadamiając o swych zaręczynach; podczas rozmowy ujęła żartobliwie rękę brata i, przyjrzawszy się dłoni, zaczęła mu przepowiadać przyszłość. Następnym razem zjawiła się już z Hermanem Szmidtem. Martin przyjął ich bardzo uprzejmie i złożył życzenia w sposób tak serdeczny i pełen wdzięku, że niezwłocznie wywołał niechęć na prostackiej twarzy narzeczonego siostry. Pierwsze złe wrażenie wzrosło jeszcze, kiedy Martin przeczytał młodej parze sześciostrofowy wierszyk, którym upamiętnił poprzednią wizytę dziewczyny. Wierszyk był czysto towarzyski, lotny i subtelny, zatytułowany „Wróżka“. Martin zdziwił się, kiedy po przeczytaniu wiersza nie ujrzał zadowolenia na twarzy siostry. Oczy jej utkwione były niespokojnie w narzeczonego, i Martin, idąc za wzrokiem dziewczyny, zobaczył nagle, jak grube, niesymetryczne rysy twarzy pana Schmidta spochmurniały z obrazy i gniewu. Nie zaszło zresztą nic więcej, młoda para wyniosła się skwapliwie, i Martin zapomniał wkrótce o tym drobnym incydencie, chociaż przez chwilę poczuł zdziwienie, że istnieje kobieta — chociażby nawet kobieta z proletarjatu — która nie czuje się dumna i uradowana, wysłuchawszy wiersza na swoją cześć.
W kilka tygodni potem, Marian znowu odwiedziła brata, tym razem sama. Niezwłocznie przystąpiła do rzeczy, robiąc mu gorzkie wyrzuty zato, co ośmielił się uczynić.
— O co chodzi, Marian? — zażartował chłopak — mówisz tak, jakbyś się musiała wstydzić rodziny, a przedewszystkiem brata.
— A bo właśnie! żebyś wiedział, że tak! — wybuchnęła.
Martina przeraziły łzy gniewu i obrazy w oczach siostry. Słusznie czy niesłusznie, cierpiała jednak szczerze.
— Ależ, Marian, dlaczegóż twój Herman miałby być zazdrosny o to, że napisałem wiersz o mojej własnej siostrze!?
— Wcale nie jest zazdrosny — załkała. — Ale on... on... powiada..., że to jest... jest.. nieprzyzwoitość... rozpusta!
Martin wydał długi, cichy gwizd zdziwienia, poczem wyszukał kopję „Wróżki“ i odczytał ją starannie.
— Nic podobnego nie widzę — wyrzekł, podając siostrze rękopis. — Przeczytaj sama i pokaż mi, co uważasz za nieprzyzwoite — może jakie słowo, co?
— Herman tak uważa, a on dobrze wie, co mówi — odrzekła, ze wstrętem odpychając rękopis.— Herman chce, żebyś to podarł. Powiada, że nie potrzebuje za żonę kobiety, co o niej można pisać takie rzeczy, które każdy czyta. Żebyś wiedział. To jest wstyd, i my sobie tego nie życzym.
— Posłuchaj, Marian, to wszystko wierutne głupstwa — zaczął Martin, lecz nagle zorjentował się i przestał. Miał przed sobą biedne, stroskane stworzenie i zrozumiał całą bezskuteczność przekonywania młodej pary, i chociaż postawienie sprawy było głupie i obrażające — zdecydował się poddać.
— Dobrze, niech już będzie — oświadczył, drąc rękopis na drobne kawałki i rzucając do kosza.
Pocieszał się myślą, że oryginał spoczywa spokojnie w redakcji jednego z czasopism New-Yorku. Marian, ani jej mąż nie dowiedzą się o tem nigdy, a tymczasem ani oni, ani Martin, ani świat nic na tem nie stracą, że ktoś kiedyś wydrukuje ładniutki, niewinny wierszyk.
Marian rzuciła się do kosza z papierami, lecz przystanęła.
— Czy można? — spytała błagalnie. Skinął głową i patrzył uważnie, jak dziewczyna zbierała i chowała troskliwie do kieszonki żakietu podarte kawałki rękopisu — namacalne dowody skuteczności swej misji. Marian przypomniała mu Lizzie Connolly, choć mniej miała w sobie życia i ognia niż młoda robotnica, którą spotkał ongiś dwukrotnie. Jednakowe były obie w ruchach, ubraniu i sposobie bycia. Martin uśmiechnął się cicho, gdyż kaprys wyobraźni ukazał mu nagle obie dziewczyny, wchodzące do salonu pani Morse. Wesoły uśmiech zwiądł — napłynął smutek głęboki. Ta prostacka siostra i tamten wytworny salon — to jeno kamienie wiorstowe na długiej przebytej drodze. Zostawił je poza sobą. Oczyma pełnemi tkliwości ogarnął nieliczne książki. Oto jedyni towarzysze, którzy dotrzymali placu.
— Co takiego? O czem mówisz? — zapytał z nagłem zdziwieniem.
Marian powtórzyła pytanie.
— Dlaczego nie wezmę się do pracy? — Wybuchnął głośnym, choć tylko nawpół szczerym śmiechem. — To już ci Herman powiedział, prawda?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie kłam! — rozkazał; skinienie potwierdziło jego przypuszczenie. — Dobrze. Możesz powiedzieć swemu Hermanowi, żeby pilnował własnego nosa. Jeśli piszę wiersze o dziewczynie, z którą ma się żenić, — to jego sprawa; ale pozatem — wara. Zrozumiane? — A więc, nie przypuszczasz widocznie, że zdobędę powodzenie jako pisarz, hę? — ciągnął dalej za chwilę. — Przypuszczasz, że jestem nic nie wart? Że nisko upadłem i przynoszę wstyd rodzinie? Tak?
— Ja myślę, że byłoby lepiej, gdybyś się wziął do rzemiosła — wyrzekła z przekonaniem, i Martin zrozumiał, że mówiła szczerze. — Herman powiada...
— Do licha z Hermanem! — przerwał dobrodusznie. — Powiedz lepiej, kiedy się pobierzecie? A nie zapomnij wybadać twego Hermana, czy raczy pozwolić ci przyjąć ode mnie prezent ślubny.
Po odejściu siostry, Martin długo rozpamiętywał rozmowę i śmiał się gorzko; siostra, jej narzeczony, całe ich otoczenie, całe otoczenie panny Ruth, kierują swoje ciasne, mizerne życia, ciasnemi, mizernemi zasadami, zamykają w złudnych formułach, dręczą się nawzajem „opinjami“ jednych o drugich, pozbawiają jednostki wszelkiej odrębności i prawdziwego, bujnego życia za cenę zachowania naiwnych przepisów, których są uciemiężonymi niewolnikami. Przed oczyma Martina sunąć poczęła procesja: Bernard Higginbotham pod rękę z panem Butlerem, Herman Szmidt tuż obok Charlie Hapgooda... Każdego zosobna i wszystkich razem osądzał Martin i potępiał — nie we własnem imieniu, lecz w imieniu tych nakazów rozumu i zasad moralności, które znalazł był w książkach. Napróżno pytał: gdzie są wielkie dusze? Wielcy mężczyźni? Kobiety? Nie znajdował ich pośród beztroskich, tępych i głupich postaci, co na zew wyobraźni zaludniły ciasną izdebkę. Martin poczuł ku nim odrazę tak silną, jaką czuć musiała Cyrce do swojego stada. Kiedy ostatniego odprowadził wzrokiem i, zdawało się, że sam pozostał — napłynęła nieczekanie spóźniona zjawa. Przyjrzał się Martin i dostrzegł sztywnobrzegi kapelusz, przykrótką kurtę i rozkołysane ramiona młodego nicponia i urwipołcia, którym sam był niegdyś.
— Takiś jak oni wszyscy, młodziku — syknął Martin. — Twoja świadomość i twoja moralność były podobne. Nie odważałeś się myśleć ani postępować po swojemu. Twoje sądy, tak jak twoje ubranie robione były na hurt; twoje czyny czekały aprobaty galerji. Byłeś kogutem twego stadka, bo stado cię hołubiło. Przewodziłeś bandzie, bijałeś bandę nie dlatego, żebyś pragnął — wiesz dobrze, że pogardzałeś — ale dlatego, że ci schlebiano. Kuksałeś Łba-jak-Ser, boś nie chciał ustąpić, a ustąpić nie chciałeś przedewszystkiem dlatego, że byłeś bydlęciem, a powtóre, boś wierzył, i wierzyli wszyscy twoi, że miarą męskości jest krwiożercze okrucieństwo, które powinno kaleczyć i niszczyć ciała stworzeń pokrewnych. Cóż, urwisie! odbijałeś nawet kolegom dziewczęta, nie dlatego, żebyś pragnął dziewcząt, ale dlatego, że w szpiku kości twych przodków, tych, po których odziedziczyłeś moralność, żyły instynkty dzikiego stada i walki o samicę. Tak, tak, lata minęły, i co myślisz teraz o tem?...
Jakby w odpowiedzi — wyrosła nowa wizja. Sztywnobrzegi kapelusz i ciemną kurtę zastąpiła odzież spokojniejsza, znikła z twarzy brutalność, zuchwale spojrzenie zmiękło; oblicze wyszlachetniało i prześwietliło się światłem wewnętrznem duchem, co znał odwagę myśli i zetknięcia z pięknem. Zjawa przypominała Martina obecnego, on sam zaś, patrząc w twarz swego dnia dzisiejszego, dostrzegł otwartą książkę w kręgu światła znajomej lampy, Odczytał tytuł: „Nauka estetyki“. Chwila — wsiąkł w zjawę, rozjaśnił lampę i pogrążył się w „Naukę estetyki“.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.