Przejdź do zawartości

Martin Eden/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXIV

Tygodnie mijały, Martin gonił resztkami pieniędzy, czeki zaś wydawców unosiły się wciąż jeszcze w obłokach. Wszystkie utwory, które sam autor uważał za wartościowe, powróciły i znowu wysłane zostały, z „wyrobami“ zaś rzemieślniczemi nie wiodło się lepiej. Mała kuchenka nie oglądała już rozmaitości pożywienia. Pieniędzy zabrakło właśnie w chwili, gdy spiżarka zawierała tylko worek ryżu i parę funtów suszonych moreli; ryż więc i morele stanowiły przez pięć dni wyłączny posiłek Martina. Potem już został jedynie kredyt. Sklepikarz-Portugalczyk, któremu dotychczas Martin płacił regularnie, zamknął kredyt, gdy rachunek dosięgnął imponującej sumy trzech dolarów i ośmdziesięciu pięciu centów.
— Uważacie, tego, — mówił — jakoś nie widać, żebyście szukali roboty, a ja, panie, tego, nie mogę tracić grosza.
Cóż mógł odpowiedzieć Martin? Nie było sposobu wytłumaczenia.
Istotnie, elementarna zasada handlowa nie pozwalała na udzielanie kredytu, chłopakowi jak dąb, co najwidoczniej zbyt jest leniwy, żeby wziąć się do pracy.
— Znajdźcie zajęcie — upewniał poczciwina — odrazu dam, panie tego, ale póki niema zajęcia — niema wsuwy. Takie to już, panie, prawidło w jenteresie. — Żeby zaś dać dowód, że kierują nim tylko zasady handlowe nie żadne przesądy, dodał: — Chodźta, łykniemy w alkierzu po starej przyjaźni.
Tak więc, łyknął Martin, gwoli okazania niezmienności starej przyjaźni, i poszedł spać na głodno.
Sklep z jarzynami należał do jakiegoś Amerykanina, którego zasady handlowe tak były słabe, że dosięgły możności kredytowania aż do pięciu dolarów. Piekarz skończył na dwu dolarach, rzeźnik na czterech. Martin dodał długi i przekonał się, że kredyt swój — na całym wielkim świecie — obliczać może tylko na czternaście dolarów i ośmdziesiąt pięć centów. Winien był także za wypożyczenie maszyny do pisania, ale przypuszczał, że przetrzyma ją jeszcze ze dwa miesiące, co znowu wyniesie jakieś osiem dolarów. Oto wszystko.
Ostatnim sprawunkiem Martina w sklepie warzywnym był worek kartofli, jadł więc owe kartofle — i tylko kartofle — trzy razy dziennie, przez tydzień. Przypadkowy obiad u państwa Morse pomógł do podtrzymania słabnących sił organizmu, chociaż etykietalna wstrzemięźliwość była istną męką Tantala w chwili, gdy apetyt podniecało mnóstwo wykwintnych potraw. Zrzadka również, dręczony mękami wstydu — zachodził Martin do siostry Gertrudy w porze obiadowej i jadł tyle, ile wypadało, choć więcej, rzecz prosta, niż u stołu państwa Morse.
Dzień po dniu pracował wytrwale i dzień po dniu listonosz wręczał mu zwrócone rękopisy. Martin nie miał pieniędzy na marki, rękopisy więc gromadziły się stosami pod stołem. Wreszcie nędza doszła do tego, że chłopak przez czterdzieści godzin nie miał nic w ustach. Nie mógł liczyć na obiad u Morsów, bo Ruth wyjechała na dwutygodniowy pobyt do San Rafael; wstyd nie pozwolił już pójść do siostry. Nadomiar złego, z wieczorną pocztą przyniósł listonosz pięć zwróconych rękopisów. Wtedy to po raz pierwszy Martin zaniósł palto do miasta i wrócił bez palta, lecz z pięcioma dolarami pobrzękującemi w kieszeni. Złożył dolara na rachunek każdemu ze sklepikarzy, po chwili zaś na kuchence naftowej smarzył się befsztyk z cebulą, gotowała kawa i dymił duży garnczek suszonych śliwek. Martin, podjadłszy, zasiadł natychmiast przy biurku i do północy pracował nad szkicem karykatury, zatytułowanej „Zalety lichwy“. Przepisawszy ją na maszynie, cisnął pod stół, z pięciu dolarów bowiem nie pozostało już nic na kupno marek.
Zczasem zastawił zegarek, jeszcze później rower, zredukowawszy zaś do ostateczności wydatki na jedzenie, kupił marek i raz jeszcze porozsyłał wszystkie rękopisy. Ale brak powadzenia „wyrobów rzemieślniczych“ zbijał go z tropu. Nikt nic nie kupował. Martin porównywał swoje utwory z temi, które drukowano w dziennikach, tygodnikach oraz tańszych „magazine“ i doszedł do wniosku, że pisał stanowczo lepiej, niż przeciętna większość tamtych autorów. A jednak — nie drukowano. Po pewnym czasie zrobił odkrycie, iż przeważnie czasopisma drukują tak zwany „plate stuff“, i natychmiast postarał się o adres związku, który materjału tego dostarczał.
Zaproponował kilka swoich prac, lecz zwrócono je po pewnym czasie, dołączając stereotypowe drukowane zawiadomienie, iż personel biura wypełnia sam wszelkie zapotrzebowania.
W jednym z wielkich perjodyków dla młodzieży zauważył Martin całe kolumny anegdot i dowcipów. Oto dobra okazja! Wszystko jednak co posłał, zwrócono natychmiast, i zwracano systematycznie, chociaż posyłał kilkakrotnie. Zczasem, gdy już przestało go to obchodzić, dowiedział się, iż sami redaktorowie lub ich pomocnicy zwiększają swoje honorarja przez wypełnianie tych właśnie kolumn. Tygodniki humorystyczne odrzucały żarciki i drobne, wesołe rymy, lekkie zaś, aktualne fraszki, pisane dla najpoczytniejszych czasopism, również nie znajdowały popytu. Pozostawały krótkie nowele dla dzienników. Martin nie wątpił, że potrafi pisać je lepiej, niż niejeden z drukowanych autorów. Wystarawszy się o adresy dwóch syndykatów dziennikarskich, zasypał je stosem nowelek. Posłał dwadzieścia — dwadzieścia otrzymał zpowrotem. Wtedy przestał. A jednak dzień w dzień dzienniki i tygodniki zamieszczały nowele — całe kolumny nowel — przeważnie znacznie gorszych. Martin w ostatecznem przygnębieniu doszedł wreszcie do wniosku, że widocznie nie posiada zupełnie zdrowego sądu, sam hypnotyzuje się tem, co pisze, i poprostu ulega złudzeniu, pretendując do rzeczy, do której nie ma prawa.
Pozbawiona cech ludzkich, maszyna wydawnicza działała sprawnie, jak zwykle. Niefortunny autor dołączał marki do rękopisu, wkładał rękopis do koperty, wrzucał kopertę do skrzynki pocztowej, a po upływie trzech, czterech tygodni listonosz wchodził do mieszkania i wręczał tenże rękopis. Nie! żywi wydawcy nie istnieją z pewnością, tam, po drugiej stronie. Istnieją tylko kółka, śrubki, i oliwiarki — kunsztowny mechanizm mądrze prowadzony przez automaty. Koniec końców, Martin w rozpaczy zwątpił wogóle w egzystencję wydawców. Nigdy nie otrzymał dowodu ich istnienia, a z braku wszelkiej logiki w odrzucaniu rękopisów wywnioskował z całem prawdopodobieństwem, iż wydawca jest postacią mityczną, stworzoną i podtrzymywaną przez woźnych redakcyjnych, maszynistów i drukarzy.
Jedyne szczęśliwe godziny spędzał Martin z narzeczoną. A jednak nie dawały również pełni szczęścia. Chłopaka dręczył nieustanny, dokuczliwy niepokój, bardziej męczący niż tamten dawny, z czasów kiedy Ruth nie kochała jeszcze. Teraz bowiem, posiadłszy miłość, Martin nie stał się bynajmniej bliższy posiadania samej dziewczyny. Prosił o dwa lata zwłoki, — mijały całe miesiące, on zaś nic nie dokonał. Pozatem odczuwał wyraźnie, iż Ruth nie pochwala jego zajęć. Nigdy nie powiedziała otwarcie, lecz dała mu to uczuć pośrednio, niemniej dobitnie. Nie okazywała zresztą gniewu, ani obrazy — tylko brak uznania. Kobieta o mniej słodkim charakterze obraziłaby się już dawno — Ruth była tylko trochę rozczarowana. Rozczarowanie polegało na tem, iż człowiek, którego wymodelować chciała po swojemu, nie pozwalał jej dokończyć dzieła. Glina do pewnego tylko stopnia zechciała być plastyczna. Zczasem stwardniała i opierała się już przyjęciu kształtu pana Butlera lub pana Morse.
Ruth nie dostrzegła tego, co w Martinie było wielkością i potęgą, a raczej rozumiała to fałszywie. Człowieka, którego istota tak była wszechstronna i giętka, iż żyćby mogła w niezliczonej ilości form egzystencji człowieczej — uważała Ruth za upartego i ograniczonego, albowiem zmieścić się nie dawał w jej formę psychiczną, jedyną, jaką znała na świecie. Nie mogła podążać za lotem umysłu Martina; kiedy szybował w zbyt górnych dla niej sferach — sądziła, że błądzi. Nikt ze znanych jej ludzi nie wznosił się myślą wyżej, niż dosięgnąć mogła. Rozumiała bez trudu rodziców, braci, Olneya, więc też jak tylko rozumieć przestawała Martina, uważała, iż on właśnie zawinił. Była to stara jak świat historja ograniczoności, co pragnie być mentorem wszystkim i każdemu.
— Pani uwielbia to tylko, co jest znane, uznane, ustalone i niewątpliwe — oburzył się raz Martin, podczas dyskusji na temat Prapsa i Vandervatera. — Przyznaję, że jako źródła do czerpania cytat, ci dwaj koryfeusze krytyki amerykańskiej są doskonałościami niezastąpionemi. Każdy nauczyciel uważa Vandervatera za nieomylny i niezachwiany autorytet. Czytałem jego dzieła i uważam je za ideał udatnego wyrażenia nicości. Nie jest on wreszcie niczem innem jak nadętem zerem — dzięki Colett Burgess. Praps też nielepszy. Jego „Hemlock Mosses” jest istotnie pięknie napisany, nie przeczę. Każdy przecinek stoi na miejscu, styl zaś...! ach, styl jest lekki, tak, tak, bez wątpienia lekki. Praps jest najlepiej płatnym krytykiem Stanów Zjednoczonych, chociaż — darujcie o, nieba! — nie jest krytykiem wogóle. Anglicy robią te rzeczy znacznie lepiej. Cała poczytność panów Prapsa i Vandervatera polega na tem, iż uderzają w ton najpopularniejszy, w strunę najbardziej ograną, która pod palcami dźwięczy tak pięknie, tak szlachetnie, tak uspokajająco! Ich feljetony literackie przypominają niedzielę w Londynie: smakują jak oklepana piosenka ulicy. Panowie krytycy podtrzymują, nie przeczę, naszych profesorów literatury, profesorowie zaś ich podtrzymują zkolei. W żadnym jednak z tych czerepów nie znalazłem ani jednej oryginalnej idei, ani jednego własnego ujęcia przedmiotu. To tylko wiedzą, co jest komunałem i rutyną — i w gruncie rzeczy są tem samem. Mózg mają słaby i każdy komunał odciska się na nim tak łatwo, jak nazwa browaru na butelce piwa. Zajmują się usidlaniem całej młodzieży uniwersyteckiej, wyjaławianiem głów ze wszystkiego, co istnieć w nich mogło, jako kiełkująca samodzielność, i wybijają na wszystkiem stampilki komunału.
— Przypuszczam — odrzekła Ruth, — iż bliższą będę prawdy, obstając za tem, co jest znane i uznane, niż pan, błądząc i rozbijając się w obrazoburczym zapale, jak dziki z południowego Archipelagu.
— Raczy pani pamiętać, iż obrazoburcami byli tam właśnie misjonarze — zaśmiał się Martin. — Niestety jednak, wszyscy misjonarze pojechali sobie do pogan i nie pozostał żaden, ażeby poburzyć te stare bohomazy, panów Prapsa i Vandervatera.
— Nawet profesorowie uniwersytetu — dodała panienka.
Martin uroczyście potrząsnął głową.
— Nie. Profesorowie nauk ścisłych niech żyją! Mają umysły prawdziwie wielkie. Lecz, doprawdy, dobry uczynek spełni ten, kto zdecyduje się rozbić głowy dziewięciu dziesiątych „profesorów“ literatury — tych drobnoludków o mózgach papugi!
Wypadło to dość ostro w stosunku do znanych i uznanych powag — panience jednak wydało się zgoła bluźnierstwem. Nie odważyłaby się nigdy porównywać swoich profesorów — eleganckich, wykształconych, wytwornie ubranych, mówiących łagodnie modulowanym głosem, pełnych wyrafinowanej kultury i subtelności — z tym urągającym wszelkiemu opisowi młodzikiem, którego kochała mimowoli, lecz o którym wiedziała napewno, że nigdy nie nabierze elegancji; jego ciężka muskulatura świadczyła wyraźnie o pracy rąk; dyskutował podniesionym głosem i okazywał niehamowane podniecenie zamiast statecznego spokoju i namiętną zapalczywość miast chłodnej powściągliwości. Tamci mieli przynajmniej wysokie pensje i byli — tak jest, prawdzie spojrzeć należy prosto w oczy — byli gentlemenami — ten zaś nie potrafił zarobić ani grosza i nie był do nich zgoła podobny.
Ruth nie ważyła słów Martina i nie chciała sądzić argumentów jako takich. Wniosek o niesłuszności jego dowodzeń wyprowadziła na zasadzie zewnętrznego porównania. Tamci, profesorowie, gentlemeni, mieli słuszność, ponieważ zrobili karjerę. Poglądy literackie Martina były błędne, albowiem nie dawały się sprzedać. Mówiąc jego własnemi słowy, oni „postawili na swojem“, on zaś — nie postawił. Pozatem, wydawało się panience nonsensem, żeby rację mógł mieć on, on, co tak jeszcze niedawno stał w tym salonie, płoniący się i niezdarny, po raz pierwszy przedstawiany kobiecie, rzucający trwożnemi oczyma na cacka, którym groziło kołysanie i jego prostackich ramion, pytający kiedy też umarł Swinburne i ogłaszający dumnie, że czytał już „Excelsior“ i „Psalm życia
Ruth nieświadomie potwierdzała sama sąd Martina, iż uwielbia tylko Znane i Uznane. Martin tymczasem szedł ślad w ślad za jej myślą, lecz strzegł się, by nie pójść o krok za daleko. Nie kochał jej przecie zato, co myślała o Prapsie, Vandervaterze i profesorach literatury! Powoli dochodził do zrozumienia i coraz większej pewności, że sam zapuszczać się mógł do takich stref myśli, których Ruth nie dosięgnie nigdy, i o których istnieniu nie dowie się nawet.
W kwestjach muzyki panienka uważała swego przyszłego męża za zupełnie niedorzecznego, w szczególności zaś jego poglądy na operę miała już nietylko za bezsensowne, ale wręcz i umyślnie perwersyjne.
— Jakże się panu podobało? — spytała Ruth pewnego wieczoru, kiedy razem wracali z opery.
Martin zaprosił był narzeczoną do teatru, postanawiając w tym celu cały miesiąc nieomal żywić się chlebem i wodą. Ruth, podniecona radośnie, czekała napróżno, aż Martin mówić zacznie o wrażeniach, i wreszcie zaczepiła go sama.
— Podobała mi się uwertura — odrzekł chłopak. — Była wspaniała.
— Dobrze, lecz sama opera?
— Hm, cóż, opera również wspaniała, to znaczy, wspaniała była orkiestra, chociaż przyznaję, iż cieszyłbym się znacznie więcej, gdyby te błazeńskie marjonetki zamilkły i zeszły precz ze sceny.
Ruth była oburzona.
— Nie myśli pan chyba o Tetralani i Barillo? — rzuciła wyzwanie.
— O wszystkich, o całej tej bandzie matołków.
— Ależ to są wielcy artyści! — protestowała.
— Być może; w każdym razie psują dobrą muzykę sztucznością, fałszem i konwencjonalizmem.
— Czyż nie zachwyca się pan głosem Barillo? — pytała panienka. — Podobno to drugi Caruso!
— Owszem, podoba mi się, Tetralani zaś jeszcze bardziej; głos ma, o ile mi się zdaje, zupełnie wyjątkowy.
— Ależ... ależ — zająknęła się panienka. — Ostatecznie nie rozumiem o co chodzi? Zachwyca się pan głosami artystów, a równocześnie twierdzi, że psują muzykę?!
— Otóż to właśnie. Dałbym wiele, żeby usłyszeć ich na koncercie, lecz dałbym więcej jeszcze, żeby nie słyszeć ich w operze. Obawiam się, że jestem beznadziejnym wielbicielem realizmu. Wielcy śpiewacy mogą nie być wcale wielkimi aktorami. Słyszeć jak Barillo śpiewa arję miłości głosem anioła, Tetralani zaś odpowiada mu jak drugi anioł, słyszeć to w dodatku przy akompanjamencie orkiestry, tej przepysznej, barwnej i płomiennej burzy tonów — jest rozkoszą, więcej może niż rozkoszą. Twierdzę to z całą stanowczością, nawet z zapałem. Ale kiedy się spojrzy na aktorów: jejmość pani Tetralani — pięć stóp, dziesięć cali i sto dziewięćdziesiąt funtów żywej wagi, oraz imć pan Barillo, pięć stóp, cztery cale, gęba tłusta, sylweta krępego kowala, o krótkich nogach! I oto nagle ta cudna para przybiera dziwaczne pozy, wymachując rękami, jakby uciekła z domu warjatów. Jeśli więc każą mi wierzyć w istnienie sceny miłosnej pomiędzy piękną, smukłą królewną, a niemniej pięknym, romantycznym królewiczem — nie, darujcie, nie mogę! Nie mogę, i basta. To brednie! to absurd, to jest zbyt już nierealne. Tu właśnie dochodzimy do sedna rzeczy: nierealne. Nie powie mi pani chyba, że kiedykolwiek ktokolwiek na świecie wyrażał tak swoją miłość. Cóż, czy nie dostałbym za uszy, gdybym w ten sposób spróbował okazać ją pani?
— Ależ pan źle zrozumiał — protestowała Ruth. — Każda sztuka z natury rzeczy mieścić się musi w pewnych granicach (starała się przypomnieć sobie wykład uniwersytecki o konwencjonalizmie w sztuce). — Malarstwo ograniczone jest przez to, iż płótno ma tylko dwa wymiary, a jednak przyjmujemy złudzenie brył trójwymiarowych, które na płaszczyznę rzuca talent artysty. W twórczości znów literackiej pisarz musi być wszechmogący. Przyjmujemy jako fakt najzupełniej uzasadniony, iż autor zna najskrytsze myśli bohaterki, a przecież zdajemy sobie sprawę, iż bohaterka była sama ze swemi myślami i nie mógł podsłuchać ich autor, ani ktokolwiek inny. To samo jest w teatrze, w rzeźbie, w operze, w każdej formie sztuki, w każdym jej przejawie. Trudno — umawiamy się, że przyjmujemy względność pewnych rzeczy.
— Owszem, rozumiem to dobrze — odrzekł Martin — każda sztuka ma swój konwencjonalizm. (Ruth była zdumiona, usłyszawszy ten wyraz; zdawaćby się mogło, że ten chłopak słuchał wykładów uniwersyteckich, a nie tylko połykał pierwsze lepsze książki z czytelń bezpłatnych) — lecz nawet konwencjonalizm nosić powinien piękno realności. Drzewa namalowane na płaskiej tekturze i poustawiane po obu stronach sceny — zgadzamy się uważać za las. Jest to konwencjonalizm dostatecznie realny. Z drugiej jednak strony krajobrazu morskiego nie uznamy za leśny. Uznać nie potrafimy. Zadałoby to gwałt naszym zmysłom. Równie dobrze nie zechce chyba pani — albo raczej nie zdoła pani — uznać dzisiejszych niesamowitych wykrzywiać i opętańczych konwulsyj tych dwojga lunatyków za przekonywującą imitację i dostateczny ekwiwalent sceny miłosnej.
— A pan? czy nie zechce przypadkiem uważać się za sędziego bardziej kompetentnego od wszystkich krytyków muzycznych?
— Nie, bynajmniej; ani przez chwilę. Niemniej jednak zachowuję votum separatum. Poglądy swoje wyłożyłem pani tak szczegółowo poto tylko, żeby wyjaśnić, czemu lansady jejmość Tetralani, wykonywane z wdziękiem młodego słonia, psują mi piękno muzyki. Wszechświatowi znawcy mogą mieć świętą rację. Lecz ja jestem sobą i nie chcę podporządkowywać swego smaku najbardziej nawet jednomyślnym sądom ogółu. Jeśli czegoś nie lubię, to nie lubię — i basta. Niema pod słońcem powodu, dla którego miałbym małpować czyjeś upodobania i uważać, że coś lubię dlatego tylko, że lubi to większość moich bliźnich, lub łudzi się, że lubi. W gustach nie mogę doprawdy stosować się do modnych fasonów.
— Rozsmakowanie się w muzyce jest jednak kwestją treningu, proszę pana — przeciągała dyskusję Ruth. — Czy przypadkiem...
— ...Nie jestem zbyt mało „wytrenowany“ do słuchania opery? — przerwał Martin.
Skinęła głową.
— Tak jest — przyznał chłopak — niewątpliwie. I właśnie doszedłem do wniosku, że stało się bardzo szczęśliwie, iż nie zostałem przyłapany we wczesnej młodości. Gdyby się tak było stało — roniłbym dzisiejszego wieczoru sentymentalne łezki, a błazeńskie szopki tej szacownej pary zasłoniłyby mi doszczętnie piękno śpiewu i muzyki. Ma pani zupełną słuszność. Jest to przedewszystkiem kwestja trenowania się od dzieciństwa. Ja zaś jestem już nato za stary; chcę mieć prawdę — albo nic. Złudzenie, które nie przekonywa, jest poprostu ordynarnem kłamstwem. Dlatego też „Wielka opera“ polega według mnie na tem tylko, iż mały Barillo dostaje napadu konwulsji, chwyta mocno w ramiona wielką Tetralani (również miotającą się w konwulsjach) i krzyczy zadyszany jak namiętnie ją uwielbia.
I znowu Ruth zmierzyła Martina, nie rozstając się ze swem chronicznem uwielbieniem dla tego, co Znane i Uznane. Kimże jest ten chłopiec, żeby mógł mieć rację, podczas gdy cały świat cywilizowany jest w błędzie? Myśli i słowa Martina nie robiły na niej wrażenia. Zbyt silnie przywiązana była do świata rzeczy uznanych, żeby móc sympatyzować z jakąkolwiek śmiałą myślą. Od dzieciństwa przywykła do muzyki wogóle, do opery zaś w szczególności tak, jak przywykł do tego cały jej świat. Jakiem więc prawem chłopak ów, co niedawno jeszcze znał tylko przygrywki w szynkach i popularne piosenki ludowe — ośmiela się sądzić dziś i krytykować formę muzyki przez cały świat przyjętą? Poczuła, że jest zdenerwowana, a nawet zlekka obrażona. W najlepszym razie, odwołując się nawet do całej słodyczy swego charakteru, uznać musiała jego światopogląd co najmniej za kaprys, za niestosowny, niesmaczny bodaj wybryk. Gdy jednak chłopak wziął ją na dobranoc w ramiona i ucałował w największem uniesieniu kochania, dziewczyna zapomniała odrazu o wszystkich skazach, zwątpieniach i zgrzytach własnej do niego miłości. Potem zaś, wtulając w poduszki bezsenną głowę, zdumiewała się, jak nieraz już przedtem, dlaczego i jakim sposobem kocha tego dziwnego człowieka i kocha wbrew sobie i wbrew woli rodziców.
Nazajutrz, Martin Eden odłożył na stronę „wyroby rzemieślnicze“ i na gorąco wykuł dziełko, — szkic, który zatytułował „Filozofja Złudzenia“. Marka pocztowa służyć mu miała na daleką drogę, przeznaczenie chciało jednak, żeby w przyszłości niejedną jeszcze otrzymał markę i niejedną odbył podróż.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.