Martin Eden/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Tygodnie mijały, Martin gonił resztkami pieniędzy, czeki zaś wydawców unosiły się wciąż jeszcze
w obłokach. Wszystkie utwory, które sam autor
uważał za wartościowe, powróciły i znowu wysłane
zostały, z „wyrobami“ zaś rzemieślniczemi nie wiodło się lepiej. Mała kuchenka nie oglądała już rozmaitości pożywienia. Pieniędzy zabrakło właśnie
w chwili, gdy spiżarka zawierała tylko worek ryżu
i parę funtów suszonych moreli; ryż więc i morele
stanowiły przez pięć dni wyłączny posiłek Martina.
Potem już został jedynie kredyt. Sklepikarz-Portugalczyk, któremu dotychczas Martin płacił regularnie, zamknął kredyt, gdy rachunek dosięgnął imponującej sumy trzech dolarów i ośmdziesięciu pięciu centów.
— Uważacie, tego, — mówił — jakoś nie widać,
żebyście szukali roboty, a ja, panie, tego, nie mogę
tracić grosza.
Cóż mógł odpowiedzieć Martin? Nie było sposobu wytłumaczenia.
Istotnie, elementarna zasada handlowa nie pozwalała na udzielanie kredytu, chłopakowi jak dąb, co najwidoczniej zbyt jest leniwy, żeby wziąć się do
pracy.
— Znajdźcie zajęcie — upewniał poczciwina — odrazu dam, panie tego, ale póki niema zajęcia — niema wsuwy. Takie to już, panie, prawidło w jenteresie. — Żeby zaś dać dowód, że kierują nim tylko zasady handlowe nie żadne przesądy, dodał: —
Chodźta, łykniemy w alkierzu po starej przyjaźni.
Tak więc, łyknął Martin, gwoli okazania niezmienności starej przyjaźni, i poszedł spać na głodno.
Sklep z jarzynami należał do jakiegoś Amerykanina, którego zasady handlowe tak były słabe, że
dosięgły możności kredytowania aż do pięciu dolarów. Piekarz skończył na dwu dolarach, rzeźnik na
czterech. Martin dodał długi i przekonał się, że kredyt swój — na całym wielkim świecie — obliczać
może tylko na czternaście dolarów i ośmdziesiąt
pięć centów. Winien był także za wypożyczenie maszyny do pisania, ale przypuszczał, że przetrzyma ją
jeszcze ze dwa miesiące, co znowu wyniesie jakieś
osiem dolarów. Oto wszystko.
Ostatnim sprawunkiem Martina w sklepie warzywnym był worek kartofli, jadł więc owe kartofle — i tylko kartofle — trzy razy dziennie, przez
tydzień. Przypadkowy obiad u państwa Morse pomógł do podtrzymania słabnących sił organizmu,
chociaż etykietalna wstrzemięźliwość była istną męką Tantala w chwili, gdy apetyt podniecało mnóstwo
wykwintnych potraw. Zrzadka również, dręczony mękami wstydu — zachodził Martin do siostry
Gertrudy w porze obiadowej i jadł tyle, ile wypadało, choć więcej, rzecz prosta, niż u stołu państwa
Morse.
Dzień po dniu pracował wytrwale i dzień po dniu
listonosz wręczał mu zwrócone rękopisy. Martin nie
miał pieniędzy na marki, rękopisy więc gromadziły
się stosami pod stołem. Wreszcie nędza doszła do
tego, że chłopak przez czterdzieści godzin nie miał
nic w ustach. Nie mógł liczyć na obiad u Morsów,
bo Ruth wyjechała na dwutygodniowy pobyt do San
Rafael; wstyd nie pozwolił już pójść do siostry.
Nadomiar złego, z wieczorną pocztą przyniósł listonosz pięć zwróconych rękopisów. Wtedy to po raz
pierwszy Martin zaniósł palto do miasta i wrócił
bez palta, lecz z pięcioma dolarami pobrzękującemi
w kieszeni. Złożył dolara na rachunek każdemu ze
sklepikarzy, po chwili zaś na kuchence naftowej
smarzył się befsztyk z cebulą, gotowała kawa i dymił duży garnczek suszonych śliwek. Martin, podjadłszy, zasiadł natychmiast przy biurku i do północy pracował nad szkicem karykatury, zatytułowanej „Zalety lichwy“. Przepisawszy ją na maszynie,
cisnął pod stół, z pięciu dolarów bowiem nie pozostało już nic na kupno marek.
Zczasem zastawił zegarek, jeszcze później rower,
zredukowawszy zaś do ostateczności wydatki na jedzenie, kupił marek i raz jeszcze porozsyłał wszystkie rękopisy. Ale brak powadzenia „wyrobów rzemieślniczych“ zbijał go z tropu. Nikt nic nie kupował. Martin porównywał swoje utwory z temi, które drukowano w dziennikach, tygodnikach oraz tańszych „magazine“ i doszedł do wniosku, że pisał
stanowczo lepiej, niż przeciętna większość tamtych
autorów. A jednak — nie drukowano. Po pewnym
czasie zrobił odkrycie, iż przeważnie czasopisma
drukują tak zwany „plate stuff“, i natychmiast
postarał się o adres związku, który materjału tego
dostarczał.
Zaproponował kilka swoich prac, lecz zwrócono
je po pewnym czasie, dołączając stereotypowe drukowane zawiadomienie, iż personel biura wypełnia
sam wszelkie zapotrzebowania.
W jednym z wielkich perjodyków dla młodzieży
zauważył Martin całe kolumny anegdot i dowcipów.
Oto dobra okazja! Wszystko jednak co posłał, zwrócono natychmiast, i zwracano systematycznie, chociaż posyłał kilkakrotnie. Zczasem, gdy już przestało go to obchodzić, dowiedział się, iż sami redaktorowie lub ich pomocnicy zwiększają swoje honorarja przez wypełnianie tych właśnie kolumn. Tygodniki humorystyczne odrzucały żarciki i drobne, wesołe rymy, lekkie zaś, aktualne fraszki, pisane dla
najpoczytniejszych czasopism, również nie znajdowały popytu. Pozostawały krótkie nowele dla dzienników. Martin nie wątpił, że potrafi pisać je
lepiej, niż niejeden z drukowanych autorów. Wystarawszy się o adresy dwóch syndykatów dziennikarskich, zasypał je stosem nowelek. Posłał dwadzieścia — dwadzieścia otrzymał zpowrotem. Wtedy przestał. A jednak dzień w dzień dzienniki i tygodniki zamieszczały nowele — całe kolumny nowel — przeważnie znacznie gorszych. Martin
w ostatecznem przygnębieniu doszedł wreszcie do
wniosku, że widocznie nie posiada zupełnie zdrowego sądu, sam hypnotyzuje się tem, co pisze, i poprostu ulega złudzeniu, pretendując do rzeczy, do której nie ma prawa.
Pozbawiona cech ludzkich, maszyna wydawnicza
działała sprawnie, jak zwykle. Niefortunny autor
dołączał marki do rękopisu, wkładał rękopis do koperty, wrzucał kopertę do skrzynki pocztowej, a po
upływie trzech, czterech tygodni listonosz wchodził
do mieszkania i wręczał tenże rękopis. Nie! żywi
wydawcy nie istnieją z pewnością, tam, po drugiej
stronie. Istnieją tylko kółka, śrubki, i oliwiarki —
kunsztowny mechanizm mądrze prowadzony przez
automaty. Koniec końców, Martin w rozpaczy zwątpił wogóle w egzystencję wydawców. Nigdy nie
otrzymał dowodu ich istnienia, a z braku wszelkiej
logiki w odrzucaniu rękopisów wywnioskował z całem prawdopodobieństwem, iż wydawca jest postacią mityczną, stworzoną i podtrzymywaną przez
woźnych redakcyjnych, maszynistów i drukarzy.
Jedyne szczęśliwe godziny spędzał Martin z narzeczoną. A jednak nie dawały również pełni szczęścia. Chłopaka dręczył nieustanny, dokuczliwy niepokój, bardziej męczący niż tamten dawny, z czasów kiedy Ruth nie kochała jeszcze. Teraz bowiem,
posiadłszy miłość, Martin nie stał się bynajmniej bliższy posiadania samej dziewczyny. Prosił o dwa
lata zwłoki, — mijały całe miesiące, on zaś nic nie
dokonał. Pozatem odczuwał wyraźnie, iż Ruth nie
pochwala jego zajęć. Nigdy nie powiedziała otwarcie, lecz dała mu to uczuć pośrednio, niemniej dobitnie. Nie okazywała zresztą gniewu, ani obrazy —
tylko brak uznania. Kobieta o mniej słodkim charakterze obraziłaby się już dawno — Ruth była
tylko trochę rozczarowana. Rozczarowanie polegało
na tem, iż człowiek, którego wymodelować chciała
po swojemu, nie pozwalał jej dokończyć dzieła.
Glina do pewnego tylko stopnia zechciała być plastyczna. Zczasem stwardniała i opierała się już
przyjęciu kształtu pana Butlera lub pana Morse.
Ruth nie dostrzegła tego, co w Martinie było
wielkością i potęgą, a raczej rozumiała to fałszywie. Człowieka, którego istota tak była wszechstronna i giętka, iż żyćby mogła w niezliczonej ilości
form egzystencji człowieczej — uważała Ruth za
upartego i ograniczonego, albowiem zmieścić się nie
dawał w jej formę psychiczną, jedyną, jaką znała
na świecie. Nie mogła podążać za lotem umysłu
Martina; kiedy szybował w zbyt górnych dla niej
sferach — sądziła, że błądzi. Nikt ze znanych jej
ludzi nie wznosił się myślą wyżej, niż dosięgnąć
mogła. Rozumiała bez trudu rodziców, braci, Olneya, więc też jak tylko rozumieć przestawała Martina, uważała, iż on właśnie zawinił. Była to stara
jak świat historja ograniczoności, co pragnie być
mentorem wszystkim i każdemu.
— Pani uwielbia to tylko, co jest znane, uznane,
ustalone i niewątpliwe — oburzył się raz Martin,
podczas dyskusji na temat Prapsa i Vandervatera. — Przyznaję, że jako źródła do czerpania cytat, ci
dwaj koryfeusze krytyki amerykańskiej są doskonałościami niezastąpionemi. Każdy nauczyciel uważa Vandervatera za nieomylny i niezachwiany autorytet. Czytałem jego dzieła i uważam je za ideał
udatnego wyrażenia nicości. Nie jest on wreszcie
niczem innem jak nadętem zerem — dzięki Colett
Burgess. Praps też nielepszy. Jego „Hemlock Mosses”
jest istotnie pięknie napisany, nie przeczę. Każdy
przecinek stoi na miejscu, styl zaś...! ach, styl jest
lekki, tak, tak, bez wątpienia lekki. Praps jest najlepiej płatnym krytykiem Stanów Zjednoczonych,
chociaż — darujcie o, nieba! — nie jest krytykiem
wogóle. Anglicy robią te rzeczy znacznie lepiej. Cała poczytność panów Prapsa i Vandervatera polega
na tem, iż uderzają w ton najpopularniejszy, w strunę najbardziej ograną, która pod palcami dźwięczy
tak pięknie, tak szlachetnie, tak uspokajająco! Ich
feljetony literackie przypominają niedzielę w Londynie: smakują jak oklepana piosenka ulicy. Panowie krytycy podtrzymują, nie przeczę, naszych profesorów literatury, profesorowie zaś ich podtrzymują zkolei. W żadnym jednak z tych czerepów nie
znalazłem ani jednej oryginalnej idei, ani jednego
własnego ujęcia przedmiotu. To tylko wiedzą, co
jest komunałem i rutyną — i w gruncie rzeczy
są tem samem. Mózg mają słaby i każdy komunał odciska się na nim tak łatwo, jak nazwa browaru na
butelce piwa. Zajmują się usidlaniem całej młodzieży uniwersyteckiej, wyjaławianiem głów ze wszystkiego, co istnieć w nich mogło, jako kiełkująca samodzielność, i wybijają na wszystkiem stampilki komunału.
— Przypuszczam — odrzekła Ruth, — iż bliższą
będę prawdy, obstając za tem, co jest znane i uznane, niż pan, błądząc i rozbijając się w obrazoburczym zapale, jak dziki z południowego Archipelagu.
— Raczy pani pamiętać, iż obrazoburcami byli
tam właśnie misjonarze — zaśmiał się Martin. —
Niestety jednak, wszyscy misjonarze pojechali sobie do pogan i nie pozostał żaden, ażeby poburzyć
te stare bohomazy, panów Prapsa i Vandervatera.
— Nawet profesorowie uniwersytetu — dodała
panienka.
Martin uroczyście potrząsnął głową.
— Nie. Profesorowie nauk ścisłych niech żyją! Mają umysły prawdziwie wielkie. Lecz, doprawdy,
dobry uczynek spełni ten, kto zdecyduje się rozbić
głowy dziewięciu dziesiątych „profesorów“ literatury — tych drobnoludków o mózgach papugi!
Wypadło to dość ostro w stosunku do znanych
i uznanych powag — panience jednak wydało się
zgoła bluźnierstwem. Nie odważyłaby się nigdy porównywać swoich profesorów — eleganckich, wykształconych, wytwornie ubranych, mówiących łagodnie modulowanym głosem, pełnych wyrafinowanej kultury i subtelności — z tym urągającym wszelkiemu opisowi młodzikiem, którego kochała
mimowoli, lecz o którym wiedziała napewno, że nigdy nie nabierze elegancji; jego ciężka muskulatura
świadczyła wyraźnie o pracy rąk; dyskutował podniesionym głosem i okazywał niehamowane podniecenie zamiast statecznego spokoju i namiętną zapalczywość miast chłodnej powściągliwości. Tamci
mieli przynajmniej wysokie pensje i byli — tak
jest, prawdzie spojrzeć należy prosto w oczy —
byli gentlemenami — ten zaś nie potrafił zarobić
ani grosza i nie był do nich zgoła podobny.
Ruth nie ważyła słów Martina i nie chciała sądzić
argumentów jako takich. Wniosek o niesłuszności
jego dowodzeń wyprowadziła na zasadzie zewnętrznego porównania. Tamci, profesorowie, gentlemeni,
mieli słuszność, ponieważ zrobili karjerę. Poglądy literackie Martina były błędne, albowiem nie dawały się sprzedać. Mówiąc jego własnemi słowy, oni
„postawili na swojem“, on zaś — nie postawił. Pozatem, wydawało się panience nonsensem, żeby rację mógł mieć on, on, co tak jeszcze niedawno stał
w tym salonie, płoniący się i niezdarny, po raz
pierwszy przedstawiany kobiecie, rzucający trwożnemi oczyma na cacka, którym groziło kołysanie
i jego prostackich ramion, pytający kiedy też umarł
Swinburne i ogłaszający dumnie, że czytał już „Excelsior“ i „Psalm życia“
Ruth nieświadomie potwierdzała sama sąd Martina, iż uwielbia tylko Znane i Uznane. Martin tymczasem szedł ślad w ślad za jej myślą, lecz strzegł się, by nie pójść o krok za daleko. Nie kochał jej
przecie zato, co myślała o Prapsie, Vandervaterze
i profesorach literatury! Powoli dochodził do zrozumienia i coraz większej pewności, że sam zapuszczać się mógł do takich stref myśli, których Ruth
nie dosięgnie nigdy, i o których istnieniu nie dowie
się nawet.
W kwestjach muzyki panienka uważała swego
przyszłego męża za zupełnie niedorzecznego,
w szczególności zaś jego poglądy na operę miała
już nietylko za bezsensowne, ale wręcz i umyślnie
perwersyjne.
— Jakże się panu podobało? — spytała Ruth
pewnego wieczoru, kiedy razem wracali z opery.
Martin zaprosił był narzeczoną do teatru, postanawiając w tym celu cały miesiąc nieomal żywić się
chlebem i wodą. Ruth, podniecona radośnie, czekała
napróżno, aż Martin mówić zacznie o wrażeniach,
i wreszcie zaczepiła go sama.
— Podobała mi się uwertura — odrzekł chłopak. — Była wspaniała.
— Dobrze, lecz sama opera?
— Hm, cóż, opera również wspaniała, to znaczy,
wspaniała była orkiestra, chociaż przyznaję, iż cieszyłbym się znacznie więcej, gdyby te błazeńskie
marjonetki zamilkły i zeszły precz ze sceny.
Ruth była oburzona.
— Nie myśli pan chyba o Tetralani i Barillo? — rzuciła wyzwanie.
— O wszystkich, o całej tej bandzie matołków.
— Ależ to są wielcy artyści! — protestowała.
— Być może; w każdym razie psują dobrą muzykę sztucznością, fałszem i konwencjonalizmem.
— Czyż nie zachwyca się pan głosem Barillo? — pytała panienka. — Podobno to drugi Caruso!
— Owszem, podoba mi się, Tetralani zaś jeszcze
bardziej; głos ma, o ile mi się zdaje, zupełnie wyjątkowy.
— Ależ... ależ — zająknęła się panienka. —
Ostatecznie nie rozumiem o co chodzi? Zachwyca
się pan głosami artystów, a równocześnie twierdzi,
że psują muzykę?!
— Otóż to właśnie. Dałbym wiele, żeby usłyszeć
ich na koncercie, lecz dałbym więcej jeszcze, żeby
nie słyszeć ich w operze. Obawiam się, że jestem
beznadziejnym wielbicielem realizmu. Wielcy śpiewacy mogą nie być wcale wielkimi aktorami. Słyszeć jak Barillo śpiewa arję miłości głosem anioła,
Tetralani zaś odpowiada mu jak drugi anioł, słyszeć to w dodatku przy akompanjamencie orkiestry,
tej przepysznej, barwnej i płomiennej burzy tonów — jest rozkoszą, więcej może niż rozkoszą.
Twierdzę to z całą stanowczością, nawet z zapałem.
Ale kiedy się spojrzy na aktorów: jejmość pani
Tetralani — pięć stóp, dziesięć cali i sto dziewięćdziesiąt funtów żywej wagi, oraz imć pan Barillo,
pięć stóp, cztery cale, gęba tłusta, sylweta krępego
kowala, o krótkich nogach! I oto nagle ta cudna
para przybiera dziwaczne pozy, wymachując rękami, jakby uciekła z domu warjatów. Jeśli więc każą
mi wierzyć w istnienie sceny miłosnej pomiędzy
piękną, smukłą królewną, a niemniej pięknym, romantycznym królewiczem — nie, darujcie, nie mogę! Nie mogę, i basta. To brednie! to absurd, to
jest zbyt już nierealne. Tu właśnie dochodzimy do
sedna rzeczy: nierealne. Nie powie mi pani
chyba, że kiedykolwiek ktokolwiek na świecie wyrażał tak swoją miłość. Cóż, czy nie dostałbym za uszy,
gdybym w ten sposób spróbował okazać ją pani?
— Ależ pan źle zrozumiał — protestowała
Ruth. — Każda sztuka z natury rzeczy mieścić się
musi w pewnych granicach (starała się przypomnieć
sobie wykład uniwersytecki o konwencjonalizmie
w sztuce). — Malarstwo ograniczone jest przez to,
iż płótno ma tylko dwa wymiary, a jednak przyjmujemy złudzenie brył trójwymiarowych, które na
płaszczyznę rzuca talent artysty. W twórczości znów
literackiej pisarz musi być wszechmogący. Przyjmujemy jako fakt najzupełniej uzasadniony, iż autor zna najskrytsze myśli bohaterki, a przecież zdajemy sobie sprawę, iż bohaterka była sama ze swemi myślami i nie mógł podsłuchać ich autor, ani
ktokolwiek inny. To samo jest w teatrze, w rzeźbie,
w operze, w każdej formie sztuki, w każdym jej
przejawie. Trudno — umawiamy się, że przyjmujemy względność pewnych rzeczy.
— Owszem, rozumiem to dobrze — odrzekł
Martin — każda sztuka ma swój konwencjonalizm.
(Ruth była zdumiona, usłyszawszy ten wyraz; zdawaćby się mogło, że ten chłopak słuchał wykładów
uniwersyteckich, a nie tylko połykał pierwsze lepsze
książki z czytelń bezpłatnych) — lecz nawet konwencjonalizm nosić powinien piękno realności.
Drzewa namalowane na płaskiej tekturze i poustawiane po obu stronach sceny — zgadzamy się uważać za las. Jest to konwencjonalizm dostatecznie
realny. Z drugiej jednak strony krajobrazu morskiego nie uznamy za leśny. Uznać nie potrafimy.
Zadałoby to gwałt naszym zmysłom. Równie dobrze
nie zechce chyba pani — albo raczej nie zdoła pani — uznać dzisiejszych niesamowitych wykrzywiać i opętańczych konwulsyj tych dwojga lunatyków za przekonywującą imitację i dostateczny
ekwiwalent sceny miłosnej.
— A pan? czy nie zechce przypadkiem uważać
się za sędziego bardziej kompetentnego od wszystkich krytyków muzycznych?
— Nie, bynajmniej; ani przez chwilę. Niemniej
jednak zachowuję votum separatum. Poglądy swoje
wyłożyłem pani tak szczegółowo poto tylko, żeby
wyjaśnić, czemu lansady jejmość Tetralani, wykonywane z wdziękiem młodego słonia, psują mi piękno muzyki. Wszechświatowi znawcy mogą mieć
świętą rację. Lecz ja jestem sobą i nie chcę podporządkowywać swego smaku najbardziej nawet jednomyślnym sądom ogółu. Jeśli czegoś nie lubię, to
nie lubię — i basta. Niema pod słońcem powodu,
dla którego miałbym małpować czyjeś upodobania
i uważać, że coś lubię dlatego tylko, że lubi to większość moich bliźnich, lub łudzi się, że lubi. W gustach nie mogę doprawdy stosować się do modnych
fasonów.
— Rozsmakowanie się w muzyce jest jednak
kwestją treningu, proszę pana — przeciągała dyskusję Ruth. — Czy przypadkiem...
— ...Nie jestem zbyt mało „wytrenowany“ do
słuchania opery? — przerwał Martin.
Skinęła głową.
— Tak jest — przyznał chłopak — niewątpliwie. I właśnie doszedłem do wniosku, że stało się
bardzo szczęśliwie, iż nie zostałem przyłapany we
wczesnej młodości. Gdyby się tak było stało — roniłbym dzisiejszego wieczoru sentymentalne łezki,
a błazeńskie szopki tej szacownej pary zasłoniłyby
mi doszczętnie piękno śpiewu i muzyki. Ma pani
zupełną słuszność. Jest to przedewszystkiem kwestja trenowania się od dzieciństwa. Ja zaś jestem
już nato za stary; chcę mieć prawdę — albo nic.
Złudzenie, które nie przekonywa, jest poprostu ordynarnem kłamstwem. Dlatego też „Wielka opera“
polega według mnie na tem tylko, iż mały Barillo
dostaje napadu konwulsji, chwyta mocno w ramiona wielką Tetralani (również miotającą się w konwulsjach) i krzyczy zadyszany jak namiętnie ją
uwielbia.
I znowu Ruth zmierzyła Martina, nie rozstając
się ze swem chronicznem uwielbieniem dla tego, co
Znane i Uznane. Kimże jest ten chłopiec, żeby mógł
mieć rację, podczas gdy cały świat cywilizowany jest w błędzie? Myśli i słowa Martina nie robiły na
niej wrażenia. Zbyt silnie przywiązana była do
świata rzeczy uznanych, żeby móc sympatyzować
z jakąkolwiek śmiałą myślą. Od dzieciństwa przywykła do muzyki wogóle, do opery zaś w szczególności tak, jak przywykł do tego cały jej świat. Jakiem więc prawem chłopak ów, co niedawno jeszcze
znał tylko przygrywki w szynkach i popularne piosenki ludowe — ośmiela się sądzić dziś i krytykować formę muzyki przez cały świat przyjętą? Poczuła, że jest zdenerwowana, a nawet zlekka obrażona. W najlepszym razie, odwołując się nawet do
całej słodyczy swego charakteru, uznać musiała jego światopogląd co najmniej za kaprys, za niestosowny, niesmaczny bodaj wybryk. Gdy jednak chłopak wziął ją na dobranoc w ramiona i ucałował
w największem uniesieniu kochania, dziewczyna zapomniała odrazu o wszystkich skazach, zwątpieniach i zgrzytach własnej do niego miłości. Potem
zaś, wtulając w poduszki bezsenną głowę, zdumiewała się, jak nieraz już przedtem, dlaczego i jakim
sposobem kocha tego dziwnego człowieka i kocha
wbrew sobie i wbrew woli rodziców.
Nazajutrz, Martin Eden odłożył na stronę „wyroby rzemieślnicze“ i na gorąco wykuł dziełko, — szkic, który zatytułował „Filozofja Złudzenia“.
Marka pocztowa służyć mu miała na daleką drogę,
przeznaczenie chciało jednak, żeby w przyszłości
niejedną jeszcze otrzymał markę i niejedną odbył podróż.