Martin Eden/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XVIII

W poniedziałek rano Joe jęczał i pomrukiwał nad pierwszą wiązką bielizny, wrzuconą do maszyny.
— Wiesz co... — zaczął.
— Stul pysk! — burknął Martin.
— Przepraszam cię, Joe — odezwał się w południe, podczas przerwy obiadowej. Tamtemu łzy stanęły w oczach.
— Dobrze już, dobrze, stary, — odrzekł. — W piekle żyjemy, psiakrew i nic nie możemy nato poradzić. A wiesz, pasjami lubię takich jak ty. Dlatego właśnie boli. Przylgnąłem do ciebie od samego początku.
Martin uścisnął dłoń „starego“.
— Plunąćby raz na to wszystko — rozważał Joe. — Plunąć i ruszyć w świat. Nigdy nie próbowałem być włóczęgą, ale to musi być djabelnie łatwo. Nic do roboty! Pomyśl tylko — nic do roboty! Chorowałem kiedyś — tyfus — w szpitalu — tak było pięknie! Chciałbym jeszcze zachorować...
Tydzień roboczy mijał. Hotel pełen był gości i nadetatowe „krochmalone wymysły“ sypały się do pralni obficie. Obaj robotnicy dokazywali cudów.
Codziennie do późnej nocy przy świetle lamp elektrycznych zmagali się z pracą, pośpiesznie łykali obiady i nawet przed śniadaniem potrafili odwalić półgodzinną porcję prania. Martin zarzucił codzienne zimne kąpiele. Każdą chwilę należało gonić, gonić, gonić. Joe zaś — jak kapłan — strzegł minut i sekund, dozorował troskliwie, czuwał, by nie zmarnowała się najmniejsza chwileczka, każdą przeliczał i wyliczał, niby skąpiec złoto. Pchał robotę nieprzytomnie, pijany pracą, niby pędząca w gorączce maszyna, wspomagana dzielnie przez drugą maszynę. Maszynę, co niegdyś była Martinem Edenem, człowiekiem.
Zrzadka tylko Martin zdolen był zebrać myśli. Dom jego duszy stał zamknięty, z zasłoniętemi oknami, on sam zaś przemienił się w cień jego dozorcy. Tak. Martin stał się cieniem. Joe miał rację. Obaj byli jak cienie, słaniające się w neskończonem znojnem przedpieklu. Może to sen? Niekiedy w parnym rozskwarzonym upale, sunąc gorące żelazka tam i zpowrotem po białych płótnach, myślał chłopak, że to naprawdę sen tylko. Za chwilę, a może po lat tysiącu, zbudzi się w swojej małej izdebce, przy stole pokrytym plamami atramentu, i wróci do pisania, które przerwał był wczoraj. A może to również sen? Może przebudzeniem będzie nocna zmiana wart na okręcie, i zerwie się w rozkołysanym kasztelu, stanie na pokładzie pod gwiazdami południowego nieba, chwyci za koło i poczuje jak świeży wiatr owiewa ciało.
Nadeszła sobota i zwykłe bezpłodne zwycięstwo o trzeciej popołudniu.
— Zajdę chyba do miasteczka na kufelek piwa — odezwał się Joe słabym, bezdźwięcznym głosem, charakterystycznym dla soboty. Martin jak gdyby przebudził się nagle. Naoliwił rower, wysmarował łańcuch, uregulował siodełko. Joe przeszedł dopiero pół drogi do karczmy, kiedy wyminął go Martin, zlekka pochylony nad kierownikiem i zawzięcie pedałujący. Wyraz twarzy świadczył, że jest „nastawiony“ na siedemdziesiąt pięć kilometrów drogi w kurzu i spiekocie. Przenocował w Oakland, w niedzielę zrobił powrotne siedemdziesiąt pięć kilometrów, w poniedziałek zaś rano, znużony, rozpoczął nowy tydzień pracy. Zdołał jednak zachować trzeźwość.
Minął tydzień piąty i szósty, w czasie których Martin żył i pracował jak maszyna, zachowując jedynie przebłysk czegoś w rodzaju duszy, co kazało mu zawsze wkońcu tygodnia przebywać uciążliwe sto pięćdziesiąt kilometrów. Nie był to jednak wypoczynek. Była to samoobrona maszyny, która w ten sposób próbowała zachować jedyną pozostałość dawnego życia człowieczego. Wkońcu siódmego tygodnia, bezmyślnie i mimowoli, niezdolny do oporu, Martin powlókł się ku miasteczku wraz z Joe i topił życie, i odnajdował życie, aż do poniedziałku rano.
Potem znowu pod koniec każdego tygodnia przejeżdżał owe sto pięćdziesiąt kilometrów, zabijając tępotę zbyt wielkiego zmęczenia — tępotą zmęczenia jeszcze większego. Pod koniec trzeciego miesiąca po raz trzeci powędrował z Joe do miasteczka. Znajdował zapomnienie, odżywał na nowo i, żyjąc, widział z olśniewającą jasnością, do jakiego zezwierzęcenia doprowadziło go — nie picie — lecz praca nadmierna. Picie było skutkiem, nie przyczyną, następowało nieuniknienie wślad za przepracowaniem, jak noc następuje po dniu. Nie przez życie roboczego zwierzęcia prowadzi droga na wyżyny — szeptała chłopakowi wódka. Potakiwał cicho. Wódka była mądra. Odkrywała tajemnicę duszy.
Martin kazał podać butelczynę towarzyszom, sobie zaś papier z ołówkiem i podczas gdy tamci wychylali jego zdrowie — oparł się o szynkwas i bazgrał.
— Depesza, Joe — powiedział. — Czytaj.
Joe czytał pijanym, niepewnym wzrokiem, lecz odczytane wyrazy wytrzeźwiły go natychmiast. Łzy zabłysły mu w oczach, spłynęły po policzkach. Spojrzał z wyrzutem na towarzysza.
— Ty mnie przecie nie porzucisz, Mart? — zagadnął rozpaczliwie.
Martin skinął głową i zawołał na chłopaka, żeby zaniósł depeszę na telegraf.
— Czekaj — zamamrotał błędnie Joe. — Daj zebrać myśli. — Oparł się więc o szynkwas i wziął wpół Martina, nogi bowiem odmawiały mu posłuszeństwa.
— Napisz tam o dwóch do pralni — wyrzucił nagle. — No, dawaj, podpiszę i ja.
— Dlaczego chcesz rzucić? — zapytał Martin.
— Dla tego samego, co ty.
— Ja pójdę na okręt, ty tego zrobić nie możesz.
— Pal sześć — odparł tamten, — ale mogę pójść na włóczęgę, o, doskonale mogę.
Martin przez chwilę przyglądał mu się badawczo, wreszcie zawołał:
— Jak Boga kocham! Zdaje mi się, że masz rację! Lepiej być włóczęgą, niż wołem roboczym. Będziesz żyć, żyć, człowieku! To więcej, niż potrafiłeś kiedykolwiek.
— Byłem raz w szpitalu — poprawił Joe. — Piękne były czasy. Tyfus — jużem ci mówił?
Martin zmieniał tekst depeszy na „dwu robotników do pralni“, Joe zaś mówił dalej:
— W szpitalu nigdy nie chciało mi się wódki. Głupio, co? Porobię cały tydzień jak to bydlę — muszę łyknąć! Zauważyłeś, że kucharze chlają zawsze, jak świnie? I piekarze też, uważałeś? To z roboty. Muszą, nie da rady. Te, dawaj, zapłacę połowę depeszy!
— Zagramy o to w kości — zaproponował Martin.
— Ej tam! Wszyscy do kupy! Łykniemy! — zwoływał po chwili Joe, hałaśliwie ciskając kości, aż potoczyły się na wilgotny szynkwas.
W poniedziałek rano był nieprzytomny z oczekiwania. Nie zawracał uwagi na obolałą jak zwykle głowę i wcale nie interesował się robotą. Całe stado troskliwie strzeżonych minut i sekund rozpełzło się i marnowało, a beztroski ich pasterz gapił się przez okno na słoneczko i drzewa.
— Patrzajno tylko! — wołał. — To wszystko jest moje! wolne! Mogę położyć się pod każdem drzewem i spać choćby z tysiąc lat, jeśli mi się spodoba. Ach, Mart, wolny! poco czekać dłużej? Na co to się zdał? Tam za oknem leży kraj wiecznego próżnowania! Kupiłem już bilet do tego kraju, a powrotnych nie sprzedają, he, he, he! Nie sprzedają, powiadam!
W parę minut potem, Joe, napełniając maszynę brudną bielizną, spostrzegł koszulę właściciela hotelu. Poznał ją po znaku i w nagłem rozradowanem poczuciu wolności rzucił na ziemię i z satysfakcją podeptał nogami.
— Chciałbym, żebyś tkwił teraz w tej koszuli, wieprzu zatracony, stary Holendrze! — wybuchnął. — W tej koszuli i tu właśnie, gdzie cię kopię. Masz jeszcze raz, kanaljo, i jeszcze, i jeszcze! Trzymajcie, kto żyw, trzymajcie, bo mnie zatrzęsie!
Martin roześmiał się i „przystawił” Joe z powrotem do roboty. W czwartek wieczorem przyjechali dwaj nowi pracze, reszta tygodnia zeszła więc na obznajmieniu nowoprzybyłych z maszynami. Joe przysiadł się do nich i tłumaczył tajniki swego systemu, ale już nie ruszał roboty.
Ani ściereczki — oświadczał — ani jednej ściereczki. Mogą mnie zastrzelić, jeśli chcą, ja i tak odejdę. Więcej pracował nie będę, dziękuję uprzejmie. Dla mnie towarowe wagony i cień pod drzewami! Bierzta się do roboty, niewolniki, dla was to w sam raz! Orać i pocić się! Pocić się i orać. Jak pozdychasz jeden z drugim, to zgnijesz jak i ja! Więc czy nie wszystko jedno, jakeś żył? hę? Gadaj! Co? Po kiego czorta tyle kłopotu?
W sobotę Joe i Martin odebrali należną zapłatę i doszli do rozstajnych dróg.
— Czy już nanic się nie zda prosić, żebyś poszedł ze mną? — zapytał beznadziejnie Joe.
Martin przecząco pokiwał głową. Stał przy rowerze, gotów do wyruszenia. Podali sobie ręce. Joe przez chwilę zatrzymał rękę kolegi.
— Zobaczymy się jeszcze, Mart, zanim pomrzemy. Napewno. Czuję to. Do widzenia, Mart, bądź dobrym chłopcem! Polubiłem cię chętnie, uważasz!...
Stał wpośród drogi — nędzna, zagubiona figurka — czekając aż Martin zniknie na zakręcie.
— Dobry był chłop, ten smarkacz — zamruczał — dobry był chłop.
Potem skierował się powoli do stacji kolejowej, gdzie przy wodociągu leżało na nasypie z pół tuzina włóczęgów, czekających na towarówkę.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.