Przejdź do zawartości

Marta (de Montépin, 1898)/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Karetka podążyła za dorożką Roberta Verniere.
Ta zatrzymała się wreszcie na rogu ulicy Ojców Świętych.
Robert zapłacił dorożkarzowi i pieszo zapuścił się w ulicę.
Człowiek, który go śledził, również wysiadł i śpieszył się, jakby go chciał dogonić.
Zobaczył potem, że skręcił w ulicę Verneuil i zadzwonił do drzwi pałacyku, noszącego numer 4, poczem znikł po za bramą.
Śledzący zatrzymał się i zmarszczył brwi z miną niezadowoloną, ale wypogodził twarz prędko.
— Zaczepię go, gdy ztamtąd wyjdzie — wyszeptał, i zaczął go wyczekiwać, ale nie na ulicy Verneuill, lecz na rogu ulicy Ojców Świętych.
Śledzący wyglądał na lat pięćdziesiąt.
Bujna czupryna wpadała w kolor rudy, tu i owdzie przetkana włosami siwemi, tak samo jak długa broda, zakończona śpiczasto.
Z powierzchowności wyglądał na amerykanina.
Drzwi Robertowi otworzył służący, zapytując po niemiecku:
— Czego pan chce?
— Widzieć się z baronem Schwartz — odpowiedział bratobójca w tymże samym języku.
— Czy ma pan list dla wejścia?
— Mam.
— Proszę o ten list.
— Oto jest.
Lokaj spojrzał na adres i rzekł:
— A! bardzo dobrze... otrzymałem rozkazy... Pan baron czeka na pana.

tak — Czeka na mnie — pomyślał Robert ― więc był pewny, że przyjdę.
— Zechce pan ze mną pójść podchwycił słułący.
Jakkolwiek panował nad sobą zupełnie i zebrał się już wprzód na odwagę, mąż Aurelii nie mógł się ochronić od przejmującego wzruszenia, bardzo podobnego do niepokoju.
Wprowadzony został do przedpokoju, wybitego staremi makatami.
— Racz pan usiąść — rzekł lokaj, podając krzesło — zaraz uprzedzę pana barona.
Robert nie siadł.
Służący wyszedł, wrócił jednak za kilka sekund i, podniósłszy portyerę, dał znak gościowi, że może wejść.
Robert przestąpił próg gabinetu barona Wilhelma Schwartz.
Ten siedział przy biurku, paląc wiecznie grube cygaro i lewą ręką głaszcząc piękną brodę jasną.
Nie wstał nawet przy wejściu Roberta, a wyraz twarzy jego nie miał w sobie nic ujmującego.
— Spodziewałem się pana wcześniej, panie Verniere — rzekł doń tonem suchym.
— Dlaczego wcześniej? — zapytał nowo przybyły z wyraźnym spokojem.
Baron Schwartz uśmiechnął się złośliwie.
— Bo przypuszczałem, żeś pan dość sprytny, aby dobrze zrozumieć słowa mego listu — odpowiedział.
Robert odparł:
— Sprytu, jaki przypuszczał pan we mnie, może mi brak, ale wyznaję, że listu pańskiego nie rozumiem dotąd.
Prusak rzucił na Roberta szczególne spojrzenie.
— A jednak przyszedł pan... — podchwycił.
— Przez ciekawość. Ażeby szukać rozwiązania zagadki, którą mi pan postawił, i wreszcie przez wzgląd na pana, przedstawiającego naród, który mi niegdyś okazał życzliwość.
— Schwartz ukłonił mu się ręką.
— Szczęśliwy jestem, że słyszę od pana taką mowę — rzekł tonem, wyraźnie złagodzonym — dowodzi to, że pan pamiętasz o tej życzliwości... Niech pan siada. Mamy z sobą do pomówienia...
— Jestem do pańskiego rozporządzenia, ale wytłomacz mi pan najprzód, proszę, list pański, którego ostre wyrażenia zdawały się wyrażać groźbę.
— Jeżeli go pan tak zrozumiał, to dlatego, że pan się czujesz rzeczywiście zagrożonym.
— Ja?
— Tak, pan.
— Zbyteczne złudzenie, panie baronie, ja nie czuję się zagrożony niczem na świecie...
— Czyś pan tego tak pewien?
— Tak, jestem pewien i zapytuję się, jaki miecz Damoklesa, jak pan sądzisz, wisieć może nad moją głową?
Wilhelm Schwartz zacisnął cienkie wargi i, ważąc słowa, odpowiedział z powolnością wyrachowaną:
— Nie znałem pana dawniej w Berlinie, gdyś pan oddawał biuru wywiadowczemu głównego sztabu wielce szacowne usługi, i żałuję, gdyż przyjemnie byłoby mi stwierdzić, jak pańscy zwierzchnicy cenili zasługę pańską, gorliwość, przywiązanie dla naszych interesów, nienawiść dla Francyi.
Robert, który się spodziewał gwałtownego ataku, ździwiony był nieco tym wstępem tak łagodnym.
Miał się na baczności.
— Nienawiść moją dla Francyi? — powtórzył.
— Bezwątpienia.
— Mylisz się, panie baronie... Francya jest moim krajem.
— Ponieważ ją zdradzasz na korzyść Niemiec, musisz więc pan mieć powody dla jej nienawidzenia... Ja mam tu przed oczyma notatki, które pana dotyczą... Bardzo interesujące, z nich się dowiedziałem o wszystkiem, coś pan uczynił przeciw swemu krajowi, któregoś się pan wyparł oddawna.
Robert dał znak zaprzeczenia.
— Przepraszam! — ciągnął dalej baron Schwartz — nie można zadawać kłamu rzeczywistości. W danej chwili zgłosiłeś się pan z ofiarowaniem swych usług. Przyjęto je i uczyniono dobrze. Jeżeli nastąpiło zerwanie dobrych stosunków między panem i głównym sztabem, to z pańskiej winy, bo stałeś się podejrzanym. Zamknięto przed panem kasę, z której przywykłeś obficie czerpać, ale nie powinieneś pomimo to zapominać, że gdy wszystkiego panu brakło, znalazłeś w Niemczech oparcie i dochody.
Ta mowa wykrętna, która jakby nie zmierzała do żadnego celu, ściśle oznaczonego, denerwowała Roberta.
Przerwał wręcz baronowi Schwartzowi.
— Na co te rozprawy, które dałyby się streścić w kilku słowach? — rzekł. — Wiem, czem byłem, wiem czem jestem. Skoro mnie pan wezwałeś do siebie, miałeś powód. Jakiż to? Odpowiedz mi pan szczerze i nie baw się ze mną niepotrzebnie w dyplomacyę.
Jesteś pan doświadczonym, o tem wiem — rzekł dostojnik z uśmiechem.
— Obeznany jestem ze zwyczajami pańskiego rządu i tylko! Napisał pan do mnie co następuje: „W imieniu przyszłości fabryki pańskiej i spokoju pańskiej rodziny, proszony pan jesteś o przybycie jak naj prędzej na ulicę Verneuil.“ Otóż przyszedłem i oczekuję od pana objaśnienia. Racz mi je pan dać, w przeciwnym razie będę miał zaszczyt pana pożegnać.
Baron Schwartz przygryzł usta.
— Ten człowiek nie domyśla się, że go trzymam w ręku — pomyślał. — Gdyby się spodziewał, mówiłby innym tonem.
Potem dodał głośno:
— Chcesz pan objaśnienia stanowczego, drogi panie Robercie Verniere. To je panu dam...
— Sprawisz mi pan tem przyjemność.
— Bądź więc pan zadowolony. W jakich warunkach znajdujesz się pan w Paryżu? To nam jest wiadome. Brat pański umarł śmiercią tragiczną, którą się zajmiemy za chwilę, jeżeli to będzie potrzebnem. Żona pańska sprzedała wszystkie swe posiadłości na terytoryum niemieckiem, ażeby osiąść we Francyi i dostarczyć panu kapitałów niezbędnych do odbudowania fabryki w Saint-Ouen, którą prowadzisz ze swym pasierbem, w charakterze wspólnika.
Opuszczając Niemcy bez zamiaru powrotu, zabrałeś pan z sobą wielką ilość sekretów, które przeniknąć pozwalało panu nasze zaufanie. Te tajemnice, które w znacznej częcśi dotyczą postępu naszych uzbrojeń, są wielkiej doniosłości.
Chcemy wierzyć, że nie zechcesz pan ich zużytkować na naszą szkodę, więc nie mówmy o tem, lecz pomówmy o projektach, powziętych przez pana, kiedy byłeś w Berlinie. Przedstawiłeś pan w głównym sztabie modele nowych kartaczy, wynalezione przez pana...
— I zostały odrzucone! — zawołał Robert.
— Bo nie miałeś pan zaufania już w odpowiednich sferach, ale nie dlatego, ażeby nie uznano zalet wynalazku...
W fabryce w Saint-Ouen, urządziłeś pan oddział specyalnie dla wyrobu pocisków wojennych, oraz warsztaty dla fabrykacyi nowej udoskonalonej kartaczownicy. Pański pasierb, uczeń szkoły sztuki i rzemiosł w Châlons, i bardzo uzdolniony — podług naszych wiadomości — w przedmiocie uzbrojeń, będzie panu niósł pomoc ze swej wiedzy i zdolności, co zdwoi pańską siłę... Otrzymałeś pan już z ministeryum wojny i ministeryum marynarki zachętę i obstalunki... Wszystko to nie może nam się podobać i postanowiliśmy nakazać panu...
— Nakazać mnie! — przerwał Robert, podskakując na krześle.
— Doskonale! Na pozór będziesz pan pracował dla Francyi, w rzeczywistości jednak pracować pan będziesz dla Niemiec, a to panu zapewni świetne zyski pieniężne... W krótkim czasie dojdziesz pan do majątku!..
Widzisz więc pan, że nie bawię się w dyplomacyę — dodał baron Wilhelm Schwartz, gładząc piękną brodę — że gram z panem w otwarte karty!
— Więc masz pan szpiegów wszędzie! — wyszeptał Robert.
— Tak, wszędzie, kochany panie Verniere. Wiemy o wszystkiem, co się dzieje, o wszystkiem, co się mówi, o wszystkiem, co myślą we Francyi! Masz pan tego dowód. Teraz pomówmy o interesach. Ile pan zażądasz, ażeby być naszym człowiekiem? Ustanów pan cyfrę i zapamiętaj, że się nie targujemy...
— Nie zażądam nic, ponieważ nie chcę nic przyjąć! — odparł Robert.
— Nic?
— I wszelkie propozycye pańskie, jakkolwiek świetne, odrzucam.
— U!.. Co za bezinteresowność! ― rzekł baron tonem drwiącym. — Zaraz widać, że potrzeba nie dokucza panu, jak dawniej...
— To prawda, a kiedy potrzeba nie istnieje, pojęcia się zmieniają.
— Można mieć inny bat na człowieka, niż potrzebę, i o tem także się pan przekonasz... Ja jestem pobłażliwy, i dlatego ponawiam swe propozycye, które radzę panu przyjąć... Ileż trzeba panu ofiarować, ażeby Robert Verniere, wielki przemysłowiec z Saint-Ouen, stał się znowu dla Prus tem, czem był w Berlinie zgłodniały Robert Verniere?
— Nie trzeba mu nic ofiarowywać! Powtarzam panu, że wszystkiego odmawiam.
— Strzeż się pan! Zostaniesz złamany!
— Nic sobie z tego nie robię.
— Zobaczymy! Zacznijmy z innego tonu. Chciałem panu tego oszczędzić, ale nie każdy może czynić, jak chce, a pan mnie do tego zmuszasz. Przypomnę więc panu, bo jakbyś o tem zapomniał, że od trzech miesięcy idziesz drogą, która prowadzi na rusztowanie.
Robertowi zdawało się, że jest przygotowany na wszystko.
Tego się jednak nie spodziewał.
Dreszcz przeszedł mu po ciele.
Baron Schwartz ciągnął dalej:
— Tak, na rusztowanie!.. Słówko jedno, jedno tylko słówko odemnie, a zaraz byś się pan tam dostał! Sprawiedliwość francuska nie zna nazwiska mordercy pana Ryszarda Verniere... My jednak możemy ją o tem zawiadomić... Wtedy sąd zapyta brata człowieka zamordowanego, co czynił w Paryżu pod nazwiskiem Fryca Leymana od 28-go grudnia zeszłego roku?.. Zapyta go zwłaszcza, co uczynił z klejnocikiem, przywieszonym do łańcuszka od zegarka, który miał przy sobie w noc zbrodni w Saint-Ouen, a klejnocik ten odnaleziono w zaciśniętej ręce Weroniki Sollier. Jest to cacko sztuki, panie Robercie Verniere, prawdziwe arcydzieło cyzelerskie... Lew, leżący i w szponach trzymający szmaragd, na którym wyryte są dwie litery, H. i N. cyfry hrabiego Henryka de Nayle... pierwszego męża pańskiej żony.
Robert przestraszony stał się bladym.
— O’Brien mnie sprzedał — pomyślał.
Baron Schwartz spostrzegł dreszcz i bladość. Ciągnął też dalej:
— Czy więc nic sobie z nas nie robisz, czy też rozumiesz, kochany panie Verniere, że znajdujesz się w zupełności na naszej łasce? Zdawało ci się, że pozyskałeś bezkarność i to cię odurzyło! A teraz widzisz, że ta bezkarność trzyma się tylko na nitce. Przyjm pan nasze propozycye, powtarzam, albo pana zadenuncyuję.
Bratobójca zamyślił się.
Nie, O’Brien z pewnością nie mógł go zdradzić tak podle, gdy właśnie dawał mu broń do obrony.
Odzyskał więc panowanie nad sobą i postanowił z tej broni skorzystać.
Zamiast odpowiedzieć, jak baron się spodziewał, oświadczeniem najzupełniejszej uległości, odparł:
— Ażeby mnie zadenuncyować, musiał byś pan mieć dowody.
— Brelok, oderwany od pańskiego łańcuszka, jest już sam przez się dowodem niezbitym. Któżby go pozostawił w rękach odźwiernej fabrycznej, jeśli nie pan?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.