Marta (de Montépin, 1898)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O’Brien — jak wiemy — aż dotąd nie chciał uwierzyć, ażeby Robert Verniere był mordercą swego brata, i wydawało mu się, że podejrzenia Wilhelma Schwartza są niedorzeczne.
Nagły zwrot nastąpił w jego myślach.
Fałszywą mu się wydała mina stroskana i ton płaczliwy Roberta.
Dziwne mu było, że dawny szpieg na żołdzie pruskim powrócił tak prędko do Paryża, a zwłaszcza, że odbudowywał fabrykę, dla objęcia nad nią kierownictwa.
Robert dodał, że ta odbudowa jest możebną dzięki szczodrobliwości żony.
Pomimo to głuche podejrzenie obudziło się w umyśle magnetyzera.
— Czyżby to bydlę Schwartz odgadł? — pomyślał.
Poczem prosząc przybyłego, ażeby usiadł, podchwycił:
— Kochany panie Verniere, czemu przypisać mam przyjemność, że pana u siebie oglądam po tak długiem niewidzeniu...
— Przychodzę pana prosić o objaśnienie.
— Bardzo będę rad jeżeli będę mógł...
— Przyrzecz mi pan, przede wszystkiem, że mi dasz odpowiedź szczerą...
— Z całą chęcią.
— Nawet gdyby szło o tajemnicę zawodową?
O’Brien lekko się skrzywił.
— W takim razie — odpowiedział — powinieneś pan zrozumieć, że nie mogę się tak lekko zobowiązywać.
— Nie bawmy się w ogólniki, nie mówię tu ani o sekretach pańskiej myśli, ani pańskiego sumienia, tylko o tajnikach wiedzy, której jesteś jednym z mistrzów.
Amerykanin spojrzał na Roberta ze ździwieniem.
— Wytłomacz mi pan jaśniej — odparł — ja nie rozumiem.
— Zaraz się wytłomaczę. Ile jest prawdy w magnetyzmie, w sonambulizmie, w hypnotyzmie?
— Dziwne pytanie!.. Wszystko jest prawdą, lub wszystko jest fałszem. Prawdą jest, jeżeli się ma do czynienia z człowiekiem uczciwym i sumiennym. Fałszem jest, gdy się kto znajdzie wobec szarlatana.
— Co za znaczenie ma magnetyzm, w zastosowaniu do sonambulizmu?
— Jest to poprostu oddziaływanie strony moralnej na fizyczną... Nie chcesz pan zapewne, ażebym ci wygłosił prelekcyę o tym przedmiocie, byłoby to za długo... Dowiedz się pan tylko, że wpływ, o którym mówię, może być wywierany szczególnie na osobniki nerwowe, na neuropatów, gdyż system nerwowy ma pierwszorzędne znaczenie.
Hypnotyzm i sonambulizm w zastosowaniu do medycyny ma tak widoczne skutki lecznicze, że nawet niedowiarkowie najwięksi nie śmią temu zaprzeczyć.
— Ja nie o sonambulizmie w zastosowaniu do medycyny chcę mówić — przerwał Robert.
— Więc o zwroku podwójnym osobnika uśpionego?
— Tak.
— Bardzo dobrze. Wytłomacz mi pan myśl.
— Jeżeli pan osobie, uśpionej snem magnetycznym, powiesz: Chcę wiedzieć, co się działo tego a tego dnia, o tej godzinie i w tem miejscu...“ czy może panu odpowiedzieć?
O’Brien spojrzał na Roberta z uśmiechem.
— A! — rzekł — wchodzimy w zakres magnetyzmu Cagliostra.
— Odpowiedz mi pan.
— Więc odpowiadam panu tak, pod warunkiem ażeby osobę tę uśpić w miejscu, gdzie te fakty się odbyły, albo połączyć ją bezpośrednio z osobą, której czynności chce się poznać.
— A jakże wytworzyć to połączenie?
— Kładąc do ręki osobnika przedmiot, który należał do tamtej osoby.
Mówiąc to, O’Brien wlepiał oczy w twarz Roberta, którego natarczywość wypytywań wzmagała jego podejrzenia.
— Zatem — podchwycił gorączkowo brat Ryszarda Verniere — jeżeli zbrodniarz zgubiłby jaki przedmiot na widowni zbrodni, to czy pański osobnik, mając ten przedmiot w ręku, mógłby w śnie magnetycznym wskazać człowieka, do którego należał przedmiot?
— A nawet odtworzyć we wszystkich szczegółach scenę zbrodni, tak, sto razy tak!
— Takie jest pańskie przekonanie?
— Więcej niż przekonanie, to moja pewność, ugruntowana na doświadczeniu osobistem i na faktach niezaprzeczalnych. Dodać winienem, że dla otrzymania takich rezultatów potrzeba, ażeby magnetyzer rozporządzał osobnikiem arcy wrażliwym i sam, tak jak ja, obdarzony był nieprzepartą władzą magnetyczną; a te dwie właściwości zdarzają się razem bardzo rzadko.
Robert przerażony zbladł.
Otarł chustką czoło i wyjąkał:
— Więc gdyby dziś kto panu wręczył przedmiot, zapomniany na widowni zbrodni przez zbrodniarza, człowiek ten byłby na łasce pana?
— Bezwątpienia, ale wiadomo panu, że, gdy nauka postępuje krokiem olbrzyma, sprawiedliwość idzie krokiem żółwim. Dla niej odkrycia jasnowidzącej nie są pewnikami. Nie przyjmuje ich.
— W pewnym jednak razie mogłaby je przejąć.
— Być może... ale — dodał O’Brien z uśmiechem — ale ponieważ pan mnie pyta i ponieważ przyrzekłem panu zupełną szczerość, dodam, że zbrodniarz niepotrzebnie by się obawiał, jeżeli nie policyi i sądu, to przynajmniej wiedzy magnetycznej.
— Dlaczego?
— Bo wszystkie tak zwane jasnowidzące, które się znajdują w tej chwili w Paryżu, nie odpowiedziałyby wcale, albo odpowiedziałyby banialukami, gdyż są jasnowidzące tylko na afiszach.
— To znaczy, że pańscy koledzy?..
— Są szarlatani, żyjący z łatwo wierności ludzkiej.
— A gdyby kto przyszedł tutaj, do pana?
— Byłoby to samo...
— A przecież nie jesteś pan szarlatanem?
— Zapewne! Ale, powtarzam panu, żeby osiągnąć rezultaty, o których pan mówisz, potrzeba magnetyzera, obdarzonego pierwszorzędną władzą magnetyczną, i osobnika, prawdziwie jasnowidzącego. Magnetyzer istnieje, to ja, ale osobnika brak!
— Więc pańska jasnowidząca?
— Ewa Mariani jest piękną dziewczyną, bardzo inteligentną, odgrywa swą rolę z rzadką doskonałością, daje mi odpowiedzi, jak wielka komedyantka, ale mało jest podatna magnetyzmowi. Nie bój się pan o swe bezpieczeństwo.
O’Brien z przyciskiem wymówił ostatnie wyrazy.
Robert się zatrząsł.
— Moje bezpieczeństwo! — powtórzył głosem drżącym, pojmując, że przestrachem zdradził się przed Amerykaninem. — To co pan przypuszczasz?
— Ja nie przypuszczam, jestem pewny! Czy masz mnie pan za głupca? Ten przedmiot, który się zarzucił na placu zbrodni, a którego się obawiasz, to pan zgubiłeś w fabryce w Saint-Ouen, w nocy z 1-go na 2-gi stycznia...
— Milcz pan, milcz — wyjąkał bratobójca, drżąc całem ciałem.
— Nie lękaj się pan niczego. Tu mnie nikt nie może słyszeć.
— Mylisz się pan, przysięgam!
Magnetyzer wzruszył ramionami.
— Nie trudź się pan z zaprzeczeniem — wyrzekł następnie — byłyby to daremne słowa. Czy chcesz pan dowodu? Znajdowałeś się pan w Paryżu od 28 grudnia roku zeszłego, układając swój projekt. We wtorek 1-go stycznia, o godzinie kwadrans na siódmą, wziąłeś pan na dworcu kolei północnej bilet pierwszej klasy do Berlina, udając w ten sposób alibi. Z dworca poszedłeś pan do fabryki, zkąd, po przeprowadzeniu do skutku swego pięknego zadania, udałeś się pan innym pociągiem do Berlina, gdzie stanąłeś nazajutrz wieczorem.
Robert był przygnębiony.
O’Brien z szyderstwem na ustach ciągnął dalej:
— Widzisz pan, że wszystko jest wiadomem od a do z.
— Ależ — wyjąkał bratobójca, nie myśląc już nawet o zapieraniu się — jakże się pan dowiedziałeś?
— Zapewne piękna byłaby sposobność do odpowiedzenia panu, że to mi jasnowidząca odkryła, a pan niezawodniebyś uwierzył. Ale po co miałbym się bawić w szarlatanizm z panem, jak z głupcami paryskimi? Wolę z panem grać w otwarte karty. Byłeś szpiegowany, kochany panie!
— Szpiegowany?
— I to z bardzo blizka.
— Przez kogo?
— Przez wywiadowców ambasady niemieckiej.
Robert wydał głuchy okrzyk.
Drżał całem ciałem.
— Ja broniłem pana, jak mogłem najlepiej — ciągnął dalej Amerykanin.
— Paneś mnie bronił? pan?..
— Tak, ja. Przed miesiącem miałem jeszcze stosunki z biurem wywiadowczem ambasady, jak za pańskich czasów w Berlinie.
— To zgubiony jestem, ponieważ wiedzą o wszystkiem! — zawołał Robert, zapominając się zupełnie.
— Nie, ponieważ tak zręcznie broniłem pańskiej sprawy, że doprowadziłem barona Wilhelma Schwartza do wątpienia o rzeczywistości, lecz pan się zgubisz niechybnie, jeżeli nie zapanujesz nad sobą, jeżeli będziesz wyglądał tak pomieszany! Dzięki mnie, podejrzenia barona są silnie zachwiane, prawie zniszczone, on prawie jest przekonany, że agenci jego zeszli na manowce — ale nie dowierzaj, miej się wciąż na baczności i pamiętaj, że baron Schwartz, ożywiony piękną gorliwością, postara się o wszelką sposobność, ażeby cię zgubić. A kiedy kto szuka, to i znajduje.
— Ale cóż on ma przeciw mnie, ten baron Wilhelm Schwartz?
— Przeciw panu osobiście nic. Bodźcem dla niego jest patryotyzm. Baron jest przekonany, że, gubiąc pana, stanie się użytecznym dla swego kraju.
— W czem?
— Tam, w sztabie jeneralnym, boją się pana.
— Dlaczego?
— Słusznie czy nie słusznie sądzą, żeś pan pochwycił różne tajemnice ich uzbrojeń, i boją się, ażebyś pan nie wydał tych sekretów Francyi, gdyby minister wojny i marynarki zaofiarowali za nie dobrą cenę.
Robert zaprzeczył gestem.
O’Brien ciągnął dalej:
— Mówiąc to wszystko, wykazuję panu jasno, że pozostałem twoim przyjacielem, nieprawdaż, i że chodzi mi o to, ażeby się panu nie przytrafiło nic złego? Dlaczego? Może dlatego, że nienawidzę Prus, a może dla innych powodów... to najgłówniejsza, ażebyś pan wiedział, że cię nie zdradzę. Jesteś pan odważny, tak, jak i ja, również bez skrupułów, jak ja; również jak ja, nie cofający się przed niczem, to stworzyło węzeł między nami... Zanim upłynie czas dłuższy, opuszczę Paryż i Francyę, ażeby próbować szczęścia w wielkich miastach europejskich, ale do czasu mego wyjazdu możesz pan na mnie liczyć zupełnie.
— Jak pan możesz liczyć na mnie — wyrzekł Robert, ściskając rękę magnetyzera. — Pomimo to wszystko jednak boję się jeszcze.
— Czego się pan nadewszystko boisz?
— Przedmiotu, który pozostawiłem bezwiednie w ręku kobiety, z którą walczyłem. Przedmiot ten obwiniać mnie będzie zawsze i może się stać kiedyś dowodem rzeczowym, przygniatającym.
— Cóż to za przedmiot?
— Brelok, który się zerwał z mego łańcuszka od zegarka; stanowił on pieczątkę.
— I może z pańskiemi cyframi?
— Nie, nie z mojemi, tylko z cyframi pierwszego męża mojej żony.
— A! do dyabła! Czy ten brelok oddany został sędziemu śledczemu?
— Tak, lecz on oświadczył, że to go nie naprowadzi na żaden ślad.
— Więc co panu na tem zależy?
W tejże chwili dwa razy zapukano do drzwi saloniku.
— Proszę — rzekł O’Brien.
Drzwi się otworzyły i wszedł Pomerańczyk.
— Druga wybiła, panie doktorze — odezwał się — w poczekalni niecierpliwi się dużo osób, między innemi stara niewidoma, przyprowadzona przez dziewczynkę, zapewne ośmioletnią... Przyszła pierwsza i dałem jej numer pierwszy.
Robert drgnął.
To drgnięcie, chociaż lekkie, nie uszło uwadze magnetyzera.
— Czy panna Mariani jest w gabinecie porad? — zapytał.
— Jest, panie doktorze.
— To dobrze. Zaraz idę.
Pomerańczyk oddalił się.
— Kobieta, z którą pan walczyłeś w nocy z 1 go na na 2-gi stycznia, to ta stara niewidoma, nieprawdaż? — podchwycił O’Brien, zwracając się do Roberta.
— To ona! tak, to ona! zawołał tenże. — Sędzia śledczy pozostawił jej brelok, który wydarła mi podczas walki... z brelokiem tym przychodzi się radzić jasnowidzącej. — Dwadzieścia pięć tysięcy franków dla ciebie, doktorze, jeżeli, wychodząc ztąd, nie zabierze z sobą breloku.
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków gotówką?
— Tak i pięćdziesiąt tysięcy, jeżeli ta kobieta nie będzie już w stanie mi szkodzić!
— A więc poprostu żądasz odemnie pan wspólnictwa! — wyrzekł O’Brien z jak największym spokojem.
— Ja pana proszę o wybawienie.
— Uczynię, co będzie zależało odemnie. Zaczekaj pan na skończenie porady.
— A ja czy mógłbym słyszeć tę poradę?
— Możesz pan, zostając tutaj i słuchając za temi drzwiami — odparł magnetyzer, wskazując drzwiczki, prowadzące z jego gabinetu do sali porad magnetycznych, zasłoniętych ciężką portyerę — ale, niech ani poruszenie, ani nawet oddech nie zdradzi pańskiej obecności dodał, podnosząc portyerę.
Otworzył drzwi, których umyślnie nie zamknął szczelnie, i wszedł do sali, gdzie się już znajdowała panna Ewa Mariani, gotowa do odegrania codziennej komedyjki, w której celowała, jak wiemy.