Marta (de Montépin, 1898)/LXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Filip postanowił odnaleźć szefa szpiegów niemieckich w Paryżu i przypuszczał, że w papierach ojczyma znajdzie coś, co może go naprowadzić na ślad mieszkania tego działacza.
Skoro przyjechał do Neuilly, zamknął się w gabinecie Roberta Verniere i bez skrupułu względem takiego nędznika otworzył dobranym kluczem biurko ojczyma.
W pańskim interesie, w interesie przyszłości pańskiej fabryki i spokoju pańskiej rodziny, proszony jesteś o przybycie jak najśpieszniej na ulicę Verneuil nr. 4 między godziną 9 i 10 zrana.
„Nie opóźniaj się na to wezwanie, którego winieneś pan zrozumieć całą doniosłość i przyjm moje ukłony.
Filip ani na chwilę nie miał wątpliwości.
Wiedział, że pewien baron Schwartz pełni w ambasadzie niemieckiej poważne obowiązki.
Teraz już odgadywał.
Pojechał na ulicę Verneuil.
Wilhelm Schwartz, wstawszy o świcie, siedział w swym gabinecie, odczytując korespondencye, nadesłane mu w przeddzień wieczorem z ambasady.
Jeden z tych listów winszował mu zupełnego powodzenia, z jego układów z Robertem i wskazywał mu, jaką drogą ma przesłać nabyte plany i modele do Niemiec.
Właśnie leżały one w kącie gabinetu, gotowe do upakowania.
Oprócz wywiadowców niemieckich i zaprzedańców francuskich nikt nigdy nie przestąpił progu tego gabinetu.
Była godzina trzy kwadranse na dziewiątą.
Dzwonek od ulicy dał się słyszeć.
Lokaj poszedł otworzyć, a znalazłszy się wobec osoby nieznajomej, zapytał po niemiecku:
— Czego pan sobie życzy?
W tymże języku odpowiedział Filip:
— Widzieć się z panem baronem Schwartzem.
Służący zawahał się przez chwilę, poczem odparł:
— Pana barona niema.
Filip zauważył to wahanie i podchwycił:
— Wiem, że pan twój jest w domu. Muszę się koniecznie zobaczyć z nim w pilnym interesie. Uprzedź go o mem przybyciu.
Ta pewność siebie zaimponowała lokajowi.
— Czy pan nie przychodzi czasem w imieniu czyjem? — zapytał.
Filip odrzekł śmiało na to półgłosem:
Od pana Roberta Verniere, fabrykanta z Saint-Ouen...
Zaledwie wymówił nazwisko ojczyma, służący otworzył przed nim drzwi na rozcież i wpuścił gościa do pałacyku.
— Kogo mam oznajmić panu baronowi.
— Oto mój bilet wizytowy.
Młodzieniec pomyślał:
— Zna mnie niezawodnie z nazwiska. Nie zawaha się mnie przyjąć.
— Proszę pana zaczekać sekundę.
I, pozostawiwszy gościa w przedsionku, lokaj zapukał do drzwi gabinetu swego pana.
— Co to? — zapytał tenże.
— Ktoś do pana barona od Roberta Verniere z Saint-Ouen.
Przedstawiciel Niemiec drgnął.
— Od Roberta Verniere — powtórzył ze ździwieniem. — Któż to?
— Jakiś młody człowiek.
Wilhelm Schwartz wziął bilet wizytowy i przeczytał:
Szablon:C''
Znał doskonale to nazwisko, jako pasierba Roberta Verniere.
Czyżby młodzieniec był nietylko wspólnikiem fabryki, ale i zdrady?
Wizyta zdawała się to stwierdzać najzupełniej.
— Może przychodzi się użalać, że nie dostał swej części? — wyszeptał Schwartz.
Potem dodał głośno:
— Proś!..
Po chwili Filip de Nayle wszedł do gabinetu.
Na pozór był tak spokojny jak zwykle, tylko trochę bledszy.
Od pierwszego spojrzenia zauważył w gabinecie skrzynkę otwartą, modele i plany.
— Nic nie stracone! — rzekł do siebie — przybywam jeszcze na czas!
Wilhelm Schwartz, głaszcząc piękną brodę jasnowłosą, palcami, obciążonymi pierścieniami, postąpił dwa kroki na spotkanie młodzieńca.
— Czemu mam przypisać, panie hrabio, zaszczyt pańskich odwiedzin? — zagadnął, kłaniając się.
— Oddano panu baronowi mój bilet?
— Tak, panie, i wiem, że jesteś pasierbem wielkiego przemysłowca Roberta Verniere. Ale to mnie jeszcze nie objaśnia...
— Po co przychodzę?.. Zaraz panu powiem... Przychodzę w imieniu mego ojczyma i z jego polecenia, ażeby powetować opłakaną omyłkę, jaką popełnił.
— Opłakaną omyłkę? — powtórzył baron Wilhelm Schwartz..
— Tak, panie... Ale możliwą do naprawienia... na miejscu...
— Dlaczegóż sam nie przyszedł?
— Ponieważ zmuszony był wyjechać wczoraj wieczorem niespodziewanie do Anglii, dokąd wzywał go interes wielkiej wagi... Liczył na mnie, że go zastąpię... Nic mi nie jest obcem z układów, zawartych między panem i moim ojczymem i zsolidaryzowałem się zupełnie z jego postępkami. Możesz więc pan rachować na mnie jak na niego.
Wilhelm Schwartz skłonił się z uśmiechem na ustach.
— Ależ wreszcie, panie hrabio — rzekł — o jakiej to omyłce mówisz i dla kogo ona jest opłakaną?
— Dla mego ojczyma, gdyż mogłaby poddać w podejrzenie dobrą jego wiarę, i dla pana również, gdyż z pewnością oskarżono by pana u wyższej władzy o niedbalstwo i nieudolność.
Dygnitarz niemiecki drgnął.
— O niedbalstwo, nieudolność! — wyszeptał. — Doprawdy! ale o cóż więc chodzi?
— Mój ojczym traktował z panem o sprzedaż pańskiemu rządowi planów pocisków wojennych i obliczeń co do nabijania tych pocisków.
— A więc?
— A więc, oddając panu rzeczy sprzedane pomylił się w planach i rachunkach.
— Czy podobna, wielki Boże! — zawołał urzędnik niemiecki, podnosząc obie ręce ku sufitowi.
— Dał panu wyliczenia naszych pierwszych prób, zamiast przyjętych świeżo w Fontainebleau przez ministra wojny.
Filip dodał, wskazując zwitek papieru, trzymany w ręku.
— Przynoszę panu prawdziwe, prosząc, ażebyś pan oddał te, które na nic się nie zdadzą, chyba, że pan jużeś je wysłał do Berlina.
— Nie, dzięki niebu, nie jeszcze — wyrzekł baron Schwartz, bardzo zmieszany tem, o czem się dowiedział. — Ale je miałem zaraz wysłać... A wtedy co za straszna odpowiedzialność zaciężyłaby na mnie. Na samą myśl drżę! A! jest opatrzność, i ona się mną opiekuje widocznie. Oddam panu pańskie formuły i plany w zamian za te, które mi pan przynosisz.
Zasadzka była tak dobrze zastawiona, że przedstawiciel niemiecki wpadł w nią bez najmniejszego podejrzenia.
Zbierał wszystkie dokumenty, podczas gdy młodzieniec rozwijał zwolna papier w który był zaopatrzony.
— Oto, panie hrabio — wyrzekł Wilhelm Schwartz, kładąc przed synem Aurelii plany i wyliczenia, sprzedane przez Roberta. — Zobacz, czy jest wszystko.
Filip wziął papiery poukładane, rozgatunkował je, dla przekonania się, czy rzeczywiście nie brakowało żadnego, zwinął je i włożył do kieszeni.
Niemiec wyciągnął rękę, ażeby dostać wzamian przyrzeczone dokumenty.
— Wybaczy pan baron — odrzekł syn Aurelii, cofając się o krok — dokumenty, które mi pan oddał, należą do mnie, i nie będziesz miał żadnych.
Wilhelm Schwartz zsiniał.
— Co pan robisz? — wyjąkał.
— Odbieram w posiadanie przedmioty skradzione, których pan byłeś przechowywaczem.
— A! to tak! — zawołał prusak, który wreszcie zrozumiał.
Baron przyskoczył do biurka i pochwycił rewolwer, który nabił.
Filip zbliżył się do okna, wychodzącego na ulicę Verneuil.
Otworzył je i, obracając się, zawsze spokojny, ale trzymając w ręce również nabity rewolwer, którego lufa zagrażała Wilhelmowi Schwartzowi, podchwycił głosem stanowczym:
— Przy pierwszym strzale rewolweru, danym czy to przez pana, czy przezemnie, agenci, którzy mnie eskortowali, wtargną do pańskiego domu, bo przy nim pilnują.
Niemiec, trzęsąc się cały wyjąkał:
— To zasadzka, mój panie!
— Ja to nazywam odwetem.
— Paneś sprzedał te plany, te obliczenia. Dostałeś pań za nie pieniądze!
— Robert Verniere może, ale nie hrabia Filip de Nayle!
— Jesteś pan wspólnikiem swego ojczyma...
— Ażeby służyć swemu krajowi, lecz nie aby go zdradzać
— Zgubimy pana!
— Nie boję się was!
— Pański ojczym dostał miliony.
— To niech je wam zwróci.
— On jest złodziejem i mordercą!
— To rzecz sądu a nie moja.
— My go napiętnujemy, a hańba spadnie na pańską matkę i na pana!
— Żadna skaza nie może dosięgnąć mej matki, ani mnie! No, panie baronie, dosyć tych groźb!.. Powiedz pan sobie, że to interes chybiony, i wytłomacz się swemu rządowi, jak ci się wyda najlepiej.
Niemiec zgnębiony pochylił głowę.
Filip ciągnął dalej:
— Przywołaj pan służącego.
Wilhelm Schwartz nie odpowiedział.
Ściskał rewolwer w palcach.
Głowę mu rozsadzała myśl zabić tego człowieka, który go tak wywiódł w pole i obezwładnił.
Młodzieniec zrozumiał, co się dzieje w nim.
Jednym skokiem wpadł na barona, schwycił za rękę uzbrojoną, zanim tenże zdołał się spostrzedz, ścisnął mu pięść, wyrwał rewolwer i, przyłożywszy lufę do skroni, wyrzekł:
— Jeżeli nie będziesz pan posłuszny ,to klnę się na Boga, roztrzaskam ci głowę! Zawołaj pan lokaja!
Trzeba się było poddać.
Baron nacisnął dzwonek.
Służący wszedł.
— Weź te trzy kule — rozkazał Filip — i zanieś do powozu, czekającego przed domem, a także zabierz i to...
Wskazał kawałki rozebranej kartaczownicy.
Służący się nie poruszył.
— Każ mu pan być posłusznym!... — zawołał Filip.
— Bądź posłuszny panu — wybełkotał Wilhelm.
Lokaj spełnił rozkaz.
— Teraz, panie baronie, zwracam panu broń — podchwycił syn Aurelii. — Nie mówię panu do widzenia, bo mało to prawdopodobne, ażebyśmy się z sobą jeszcze zobaczyli.
I, rzucając rewolwer niemca na biurko, wyszedł z gabinetu, potem z domu, wsiadł do powozu i kazał się wieźć do Neuilly.
W chwili gdy powóz ruszał z miejsca, dał się słyszeć strzał.
Specyalny sekretarz ambasady roztrzaskał sobie głowę, przekładając śmierć nad upokarzające wyznanie o swojem śmiesznem niepowodzeniu, i nad następstwa tego wyznania, gdyż Niemcy nie przebaczyłyby mu tej porażki, ani straconych milionów.
To najlepsze, co mógł uczynić — szepnął Filip, odgadując, co się stało.