Przejdź do zawartości

Marta (de Montépin, 1898)/LVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LVII.

Uprzedziwszy żonę o wyjeździe do Anglii na dwa dni, Robert udał się na schadzkę, wyznaczoną mu przez O’Briena.
Amerykanin już od dwudziestu minut czekał nań w restauracyi i dał znak wchodzącemu, któryby go nie był poznał, tak był ucharakteryzowany.
Uścisnęli się za ręce w milczeniu, poczem udali się do gabinetu na pierwszem piętrze.
Gdy zostali sami, Robert zapytał:
— Cóż Weronika?
— Na dnie Marny.
— A dziecko?
— U mnie... uśpione... Nie obudzi się, dopóki jej nie rozkażę.
I opowiedział, co zaszło.
— Kiedy zamierzasz wyjechać? — podchwycił Robert.
— Dziś wieczorem.
— Już?
— Chcę opuścić tamte strony jak najprędzej. Dziś jeszcze wieczorem będę w drodze do Szwajcaryi, zkąd udam się do Włoch...
— To nie zabierzesz pan z sobą umówionej sumy?
— Dlaczego? — zapytał O’Brien marszcząc brwi.
— Gdyż nie mam u siebie takiej sumy w banknotach. Mam tylko dwieście tysięcy franków i przyniosłem je... Są w tej kopercie. Co do reszty zaś, oto przekaz, płatny na okaziciela u Rotszylda.
Twarz amerykanina zasępiała się coraz bardziej.
— Ależ, ja muszę opuścić Paryż — odparł — boję się już pokazywać, i niebezpiecznie byłoby dla mnie chodzić do kantoru Rotszylda... Powinieneś był pan to przewidzieć... Nie mogę trzymać dziecka w śnie hypnotycznym w ciągu dni całych. Przy pańskiej kombinacyi, będę mógł oddalić się z Paryża dopiero jutro wieczorem... To zapóźno...
— Czy ufasz mi pan?
— No tak — odpowiedział O’Brien, po sekundzie wahania.
— To jedź pan, a ja panu prześlę pieniądze, dokad mi pan wskażesz.
Amerykanin nic nie odpowiedział.
Robert zrozumiał jego myśl.
— Jeżeli się to panu nie uśmiecha — ciągnął dalej — podnieś pan sumę jutro zrana i jedź dopiero jutro wieczorem.
O’Brien zdecydował się nagle.
— Daj mi pan bilety bankowe i przekaz — rzekł — opóźnię wyjazd, skoro inaczej niemożebne.
— Proszę.
I magnetyzer schował zapłatę za podwójną zbrodnię.
Po skończeniu śniadania wstali, ażeby odejść.
O’Brien wziął pod pachę spory pakiet:
— Poczyniłeś pan sprawunki? — zapytał go Robert.
— Tak... Ubranie chłopczyka... Rozumiesz pan...
— Doskonale. Marta podróżować będzie w tym kostyumie... Na wypadek, gdyby rozpoczęto poszukiwania, podług rysopisu, szukać będą dziewczynki, a nie zwrócą uwagi na chłopczyka... To bardzo sprytne.
Rozstali się na bulwarze, życząc sobie wzajemnie powodzenia.
Robert, wolny tym razem od wszelkiej obawy, udał się z powrotem do Neuilly.
O’Brien, myślał o Marcie, wziął dorożkę i kazał się zawieźć na dworzec Bastylli.
Uprzedźmy go w parku Saint-Maur.
Dziecko obudziło się o ósmej zrana.
Ździwienie jego było niezmierne, gdy zobaczyło, że leży w ubraniu na łóżku nie swojem.
Marta niespokojnie rozejrzała się po pokoju, gdzie się znajdowała, a którego nie poznawała wcale.
Wązkie okienko o szybkach zatłuszczonych i opatrzone kratami zewnątrz, wpuszczało do tej izby światło mdłe, półciemne.
Okienko to zbyt było wysoko, ażeby je mogła była otworzyć.
Dziwne wrażenie ją ogarnęło, uczucie przestrachu.
— Gdzież ja jestem? — zapytała sama siebie, drżąc cała.
Podbiegła do drzwi i chciała je otworzyć, ale były zamknięte hermetycznie.
— Mój Boże!.. mój Boże — wyjąkała przerażona — dlaczego mnie zamknięto tutaj... Chciano mnie ukarać?.. Ależ ja nic złego nie zrobiłam.
Drżała coraz bardziej.
— Babciu, babciu! — zawołała, wstrząsając z całej siły zamkniętemi drzwiami. — Panie Henryku... Otwórzcie... otwórzcie... ja boję się...
Nikt nie odpowiedział.
Wołała znowu.
Takie samo milczenie.
Wtedy wybuchła płaczem, nie przestając wołać.
Nagle przestała płakać.
Oczy jej zwróciły się ku dwom wązkim okienkom, które tak licho oświetlały podziemie.
Przystawiła krzesełko do ściany pod oknem i weszła na nie, ale nie mogła nawet rękami dosięgnąć.
Znowu się rozejrzała dokoła siebie.
— Łóżko... łóżko... — wyszeptała gorączkowo.
Było to niewielkie łóżeczko żelazne.
Przysunęła to łóżko pod okno, postawiła na niem krzesełko i weszła na nie.
Tym razem znalazła się na poziomie zatłuszczonych szyb i mogła patrzeć na zewnątrz.
Przed nią rozciągała się trawa leśna, gęsta, i pnie drzew.
Chciała otworzyć okno, biła w szyby pięściami, ale szkło było podwójne, nic nie zrobiła i tylko poraniła sobie ręce.
Zbierając wszystkie siły, zawołała:
— Ratunku!.. ratunku!.. do mnie!
Ściany piwnicy tłumiły jej głos.
Zeszła z łóżka, powróciła do drzwi i, bijąc w nie nogami i rączkami, powtarzała:
— Babciu... babciu...
Wreszcie wyczerpana, usunęła się na zimną, wilgotną podłogę.
Zemdlała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.