Przejdź do zawartości

Marta (de Montépin, 1898)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W tym celu zamierzył przede wszystkiem zająć się doktorem O’Brienem.
Amerykanin prowadził życie bez żadnego hamulca Wydawał bez rachunku, wyrzucając literalnie pieniądze za okno, dla opłacania swej rozpusty.
Zapomoga od Niemiec nie wystarczała mu wcale.
Nie był też dlań dostatecznym dochód z posiedzeń magnetycznych i z porad, których powodzenie nie zmniejszało się przecież.
Z dniem każdym pogrążał się coraz bardziej w otchłań długów, i zbliżała się godzina, kiedy O’Brien niechybnie zniknąć będzie musiał w tej przepaści; potrzeba było dlań wymyślić jaki nowy pomysł, sto razy zwiększający dochody, potrzeba było znaleźć medium, które praw dziwie zdolne byłoby zastąpić tę młodą amerykankę, której O’Brien zawdzięczał początek swych dochodów i sławy.
Piękna włoszka Mariani, która pomagała mu obecnie, chociaż inteligentna i uległa, była niewystarczająca.
Zresztą młoda, piękna i powabna, wiedziała o potędze swoich wdzięków, nie myślała o tem, ażeby całe życie przepędzić w towarzystwie szarlatana, którego przyjęła za kochanka w przystępie rozpaczy, lecz którego teraz nienawidziła serdecznie.
Przytem czuła zbliżającą się ruinę i nędzę. Postanowiła opuścić doktora i wręcz mu to oświadczyła.
Pomimo rozpusty, jakiej się oddawał, O’Brien bardzo był przywiązały do pięknej włoszki. Ażeby ją przy sobie zatrzymać, czego potrzebował?
Pieniędzy i to bardzo wiele pieniędzy.
Zkąd jednak ich wziąć.
Zasiłki, które dostawał od Niemiec, lubo były pokaźne, wydawały mu się drobnemi, nieodpowiadającemi jego potrzebom, i nadto doznawał głębokiego upokorzenia, znajdując się w zależności od barona Schwartza, który się z nim obchodził, jak z podwładnym byle jakim, życzył więc sobie zrzucić to jarzmo, przedtem jednak musiał wynaleźć sobie źródło dochodów, któreby się równało tej pensyi, jakiej by się zrzekł.
Zbrodnia, jaką popełnił niegdyś, uległa teraz przedawnieniu. Z tej strony nie potrzebował więc niczego się obawiać.
Nadto sprawy kręte, do których był w mieszany, i tajemnice, które przejął, odkąd był szpiegiem, płatnym przez Prusy, dawały mu siłę, której chciał używać jeszcze, a nawet nadużywać, po zerwaniu swych więzów.
O’Brien przewidywał sposób, jeżeli nie zbogacenia się, to przynajmniej dostarczenia sobie dowodów potrzebnych, do życia wygodnego i niezależnego; zamierzał jeździć zagranicę, jak to uczynił przedtem słynny Donato, zręczny szarlatan, który dał się poznać paryżanom posiedzeniami z sonambulizmem, magnetyzmem, hypnotyzmem, suggestyą, i dzięki zjednanej reklamie, cieszył się potem ogromnem powodzeniem w całej Europie.
Ażeby przedsięwziąć ten plan, O’Brien potrzebował mieć wszelką swobodę działania, którą paraliżowała obecnie zależność jego od Niemiec.
Zapewne łatwo było odzyskać zależność, pokłóciwszy się z urzędnikiem do szczególnych poruczeń, doktór jednak, lękając się jeszcze możliwych następstw tego zerwania, wahał się do niego przystąpić.
A właśnie baron Wilhelm Schwartz sam przyśpieszył ten zatarg.
Wezwał O’Briena do pałacyku przy ulicy Verneuil, przyjął go z nachmurzoną twarzą i rzekł doń brutalnie:
— Jestem bardzo niezadowolony z twych usług, panie doktorze.
— Doprawdy! — wyrzekł O’Brien z najzimniejszą krwią. — cóż pan masz mi do zarzucenia?
— Pan widocznie nie przywiązujesz żadnej wagi do rozkazów, jakie otrzymujesz, a poszukiwania, jakie panu są powierzane, nie dają żadnego rezultatu.
— To znaczy, panie baronie, że z pańskiego punktu widzenia, powodzenie jest obowiązkowe?..
— A przynajmniej, że niedopuszczalne jest ciągłe niepowodzenie, to nawet świadczyć może o nieudolności... Słowem, że nie zarabiasz pan tych pieniędzy, które pobierasz od nas.
— Panie baronie — odparł amerykanin — we Francyi jak i w Niemczech, kiedy usługi podwładnego nie podobają się, to go oddalają, dając mu pewne wynagrodzenie za niewymówienie w porę. Co panu w tem przeszkadza?
— Zdaje mi się, panie doktorze, że patrzysz się na położenie filozoficznie zawołał Wilhelm Schwartz, ździwiony wielce, gdyż spodziewał się usprawiedliwień i błagań.
— Filozofia moja jest rzeczywiście wielką. Ponieważ mnie pan nie cenisz, chcę się sam usunąć... i uczynię to bez żalu.
— Zapominasz pan widocznie, żeś zaciągnął względem Niemiec dług wdzięczności.
— Tego zaprzeczam. Służyłem Niemcom wiernie, one mnie płaciły regularnie. Ani Niemcy nie są mi nic winne, ani ja Niemcom, jesteśmy skwitowani.
— Moglibyśmy byli pana zgubić, a tego nie uczyniliśmy...
— Bo mieliście w tem swój interes. Chcąc mieć ze mnie użytek, gdy wam się to podobało, teraz zmieniliście swe chęci, to zawsze powód, ja się usuwam, nie żądając nawet tłomaczeń.
— Masz pan w swojem ręku dokumenty, które winny być zwrócone.
— Rzeczywiście, mam interesujące dokumenty, i gdyby mi przyszła myśl nadużycia ich, oświeciłyby one rząd francuski, jakich knowań i sposobów działania używa we Francyi szpiegostwo niemieckie. Odniosę je panu jutro.
— Liczę na to i w zamian tytułem gratyfikacyi, za usługi dawniejsze, wypłacę panu dziesięć tysięcy franków.
— To ma być zapłata za wcześniejsze oddalenie? — wyrzekł O’Brien szyderczo. — Zatem jutro o godzinie jedenastej tutaj.
— Tak.
Magnetyzer, gdy po chwili przechodził przez podwórze pałacyku przy ulicy Verneuil, szeptał do siebie:
— Naiwny ten baron! dokumenty te, za które teraz zapłacić ma dziesięć tysięcy franków, odfotografowałem i wrazie sposobności nieomieszkam z nich skorzystać...
Nazajutrz o umówionej godzinie O’Brien zwrócił baronowi Wilhelmowi Schwartzowi wszystkie dokumenty, bez jego wiedzy zostawiwszy u siebie ich podobizny fotograficzne, i otrzymał dziesięć tysięcy franków gratyfikacyi, przyczem przedstawiciel Niemiec dodał te słowa w rodzaju przestrogi:
— W interesie pańskim, doktorze, radzę ci roztropność. Nigdy z oczu nie tracimy ludzi, którzy do nas należeli. I pan będziesz pod dozorem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dwa dni później dzienniki najpoczytniejsze zawierały wiadomość sensacyjną, głoszącą z zachwytem o gabinecie porad i posiedzeń z suggestyą i hypnotyzmem wielkiego magnetyzera O’Briena, oświetlającego przeszłość, czytającego w przeszłości i stosującego wiedzę swą do leczenia pewnego i prawie cudownego chorób nerwowych i umysłowych.
O’Brien w ten sposób przygotowywał swe podróże zagranicę.
Gabinet porad przy ulicy Zwycięztwa, chwilowo zaniedbany, stał się znów modnym i odzyskał klientelę tak liczną, jak dawniej.
W przystępie radości, że się uwolnił od upokarzającej zależności względem, barona Schwartza, O’Brien nie pomyślał o wszystkiem.
Nieoględnie zatrzymał przy sobie, jako lokaja, pełniącego obowiązki szwajcara podczas wielkich posiedzeń, niemca, pewnego pomerańczyka, któremu ufał najzupełniej.
Takie było w ciągu miesiąca stycznia położenie naszych głównych osób.


∗             ∗

Weronika Sollier zaczynała przychodzić do zdrowia.
Zabliźniły się już rany, zadane kulą rewolwerową Klaudyusza Grivot, jak również spowodowane operacyą doktora Sormet.
Bandaże zostały zdjęte.
Teraz chirurg oczekiwał z prawdziwym niepokojem chwili, kiedy biedna kobieta spostrzeże swą ślepotę.
Weronika, zaledwie uwolniona została od aparatu, który więził jej twarz, podniosła powieki, jeszcze zbolałe, i ruchem machinalnym powiodła dokoła siebie spojrzenie bezwładne.
Ujrzała się otoczona ciemnością, ciemnością nieprzeniknioną, bardziej nawet, niż noc najczarniejsza.
Nie pojmując jeszcze, swego nieszczęścia, sądziła, że ostatni jeszcze bandaż zasłania jej oczy.
— Zdejmcie mi ten bandaż, proszę — wyrzekła — chciałabym już wydostać się z ciemności.
Nikt nie odpowiedział.
Ręce podniosła ku twarzy i palce, rozpalone gorączką, dotknęły oczu.
Ciemność panowała ciągle.
— Czy to noc? — zapytała.
To samo milczenie.
— Ależ ja nic nie widzę! nic! — zawołała nieszczęśliwa.
Doktór ujął ją za ręce.
— Odwagi! biedna kobieto! — wyszeptał głosem wzruszonym — odwagi!.. Potrzeba ci jej bardzo...
Te słowa, a raczej sposób, w jaki były wyrzeczone, rozświetliły nagle umysł Weroniki.
Zrozumiała.
Jęk głuchy wydarł się z jej piersi, poczem wyjąkała z rozpaczą:
— Ślepa! jestem ślepa!.. O mój Boże!
Ażeby ją trochę pocieszyć, doktór Sermet rzekł:
— Jakkolwiek jest wielkie to nieszczęście, powinnaś — się pani uważać za szczęśliwą?
— Szczęśliwą!.. powtórzyła.
— Tak, ponieważ życie pani uratowane, wbrew wszelkim przewidywaniom. Kiedy panią przyniesiono tutaj, uważałem stan pani, jako zupełnie rozpaczliwy! Wszystko, co tylko mogłem, uczyniłem, i powiodło mi się. Szczycę się tem, gdyż zadanie było bardzo trudne. Nie będziesz już widziała swej wnuczki ukochanej, to prawda, i pojmuję gorycz tego żalu, ale słyszeć będziesz jej głos. Ręce twe, głaszcząc jej twarzyczkę, wywoływać będą żywiej wspomnienia, i w wyobraźni oglądać będziesz jej postać, gdy okryje cię pocałunkami, serce twoje zabije, zapomnisz, że jej nie widzisz, i będziesz szczęśliwa z tego, że żyjesz...
— To rozumiem, panie doktorze, i masz słuszność — odpowiedziała Weronika głosem drżącym. — Ale jedna rzecz czyni me nieszczęście okrutniejszem tak, że nie pocieszę się nigdy.
— Cóż to takiego?
— Myśl, żem widziała dobrze twarz mordercy pana Verniere i mego i że przejdę nieraz obok niego, a nie będę mogła zawołać: To on! ponieważ go nie zobaczę, ponieważ jestem ślepą!
Weronika ukryła twarz w dłoniach i gorzkie łzy popłynęły z jej oczu bez spojrzeń.
— Uspokój się, pani Sollier!... uspokój się, proszę cię! — rzekł żywo chirurg, niespokojny o niezwykłe wzruszenie biednej kobiety, które mogło sprowadzić gorączkę. — Bóg jest sprawiedliwy! Nie zechce, ażeby podły morderca pozostał nieukaranym! Pozwoli może, że, nie widząc nawet, będziesz go mogła wydać sprawiedliwości. Miej ufność w Bogu. Teraz moje zadanie jest przy pani skończone. Za trzy dni wypiszę panią ze szpitala.
— Za trzy dni?
— Tak.
— Wprzód jednak pozwoli mi pan przyjąć tutaj małą Martę moją i dzielnego chłopca Magloira, który się nią zaopiekował?
— Magloire zostawił mi swój adres, kiedy był tutaj u pani z wnuczką, i obiecałem go uprzedzić, kiedy będę go mógł dopuścić do pani.
— O! panie doktorze ręce i głosem, pełnym łez rzekła Weronika, składając proszę pana, błagam, uprzedź go jak najprędzej, niech przyjdzie z moją drogą Martą, abym mogła ucałować przynajmniej ich oboje, ponieważ, niestety, nie mogę ich widzieć!
— Natychmiast go zawiadomię.
Ręce drżące niewidomej poruszyły się w powietrzu, szukając rąk doktora.
On je podał.
Weronika poniosła je do ust, płacząc.
Dziękuję ci, panie doktorze — wyjąkała dziękuję, żeś mi uratował życie, ponieważ tobie to zawdzięczam, że będę mogła uścisnąć swą Martę!
Doktór opuścił szpital ze wzruszenia, jakiego oddawna nie doświadczył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.