Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część II/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


7.
Polowy Strażnik.

Groźnie powtórzony rozkaz:
— Pójdziecie ze mną do pana wójta, — tak nas zdziwił i przeraził, żeśmy osłupieli.
Osobą, która nas tak przestraszyła, był człowiek jeszcze młody, wysoki, ogorzały, ale silny i śmiały; na niebieskiéj bluzie miał urzędowy temblak, rękę oparł na kawaleryjskim pałaszu; towarzyszył mu ogromny brytan, co spoglądał nań czerwonym i dzikiem okiem, a mógł wrazić potrzeby być mu straszliwą pomocą.
Zrazu mniemałem że ścigają nas za spalenie powozu la Levrassa; przerażonym wzrokiem spojrzałem na moich towarzyszy.
— W imieniu prawa, aresztuję was, — powtórzył znowu połowy strażnik podchodząc ku nam: — No, dalej, do pana wójta!
— Za cóż pan nas chcesz aresztować? — spytał Bamboche śmielszy od nas; — nic złego nie robimy.
— Jesteście włóczęgi, — groźnym głosem zawołał strażnik, — pastuch przed trzema dniami widział, jakeście szli na tę wyspę.
— Prawda panie, i ciągle tu bawimy, — odpowiedział Bamboche.
— No, to czémże tutaj żyliście?
— Bah... warzywem i owocami któreśmy tu znaleźli, mój panie. — odparł Bamboche.
— Znaleźli?... pięknie... znaleźli?... zawołał strażnik, — wyście po prostu kradli, moje zuchy. Ah! brawo! więceście włóczęgi i złodzieje!...
— Alboż ten kradnie, kto bierze to, co mu za pokarm służy? — spytałem.
— Myśleliśmy, dobry panie, że nikogo nie skrzywdzimy, — bojaźliwie dodała Baskina.
— Doprawdy, moja blondyneczko? tyś tak sądziła? — mówił znowu strażnik; — obaczymy czy i wasi rodzice sądzą tak samo... bo zapewne przyjdą upominać się o was i oćwiczą was porządnie... i byłoby to bardzo dobrze... A w któréj wsi mieszkają?
— My nie mamy rodziców, mój panie, — odpowiedział Bamboche. — I z żadnéj wsi nie jesteśmy.
— Jakto? nie macie rodziców! — zawołał strażnik... z żadnéj wsi nie jesteście?
— Tak panie, ja nie mam ani ojca ani matki.
Marcin, który tu stoi, jest podrzutkiem, a Baskina...
— Ale gdzie mieszkaliście nimeście tu przybyli? coraz bardziéj podejrzliwie badał strażnik.
Na pytanie tak drażliwe, Bamboche śmiało odpowiedział:
— Przybywamy ze stron bardzo dalekich, mój panie... bo przynajmniéj o sto mil ztąd... a po drodze prosiliśmy o jałmużnę.
— Ah! ha! — wrzasnął strażnik, to coraz lepiéj! jak się zdaje toście małe żebraki, włóczęgi, złodzieje; nie macie rodziców którzyby się za wami upomnieli, powtarzam więc... wasza sprawa niedługa.
— Cóż z nami uczynią, mój dobry panie? prostodusznie zapytał Bamboche, i roztropnie cofnął się o kilka kroków wstecz.
A potém rzekł mi po cichu:
— Przynieś parę dobrych garści popiołu... jak wrócisz stań za mną i baczność!
Żeby zaś nie wzbudzić w strażniku większéj nieufności dodał na głos:
— Wszakże wszystko powiemy temu dobremu panu? pójdź-no poszukaj naszych papiérów...
— Idę — przebiegle odpowiedziałem i wypełniając rozkaz Bambocha pobiegłem do lepianki.
— Alboż to w waszym wieku mają papiery? — rzekł strażnik wzruszając ramionami; — na nic się nie przydadzą wasze papiéry... oddam was żandarmom i dziś wieczór jeszcze dostaniecie się do domu poprawy... gdzie pozostaniecie aż do lat ośmnastu, moje zuchy... Ah! ah! to niespodzianka, nie prawdaż?
— Uwięzieni aż do lat ośmnastu! — zawołał Bamboche, patrząc z pod oka czy nie wracam.
— Uwięzieni... dla tego że nie mamy rodziców? powiedziała Baskina załamując ręce; — uwięzieni, żeśmy zjedli kilka znalezionych kartofli?
— Tak jest, będziecie uwięzieni, — odrzekł strażnik; — koniec końcem chodźcie za mną do pana wójta... dosyć téj gadaniny,.. daléj bębny! w drogę! albo wezmę was jedno i drugie za uszy, a trzecie Muton za mną poniesie.... Muton, tu! — dodał wołając okropnego psa swojego.
Nagle Bamboche, który rozmawiając, że tak powiem, obszedł strażnika, wskoczył na niego z tyła, przytrzymał mu ręce, i skinął na mnie abym natychmiast zasypał mu oczy popiołem.
Rozkaz Bambocha wykonałem jak najściśléj: wielka głowa strażnika znikła wśród gęstéj mgły popiołu.
Nieszczęśliwy oficjalista na chwilę oślepiony, obie ręce poniósł do oczu, rozgniewany tupał nogami, lżył nas i wołał na psa:
— Ukąś... Muton... podaj...
Ale Bamboche, puściwszy ręce strażnika, prędko nabrał pełne garści piasku, i w chwili gdy Muton warcząc wskakiwał na niego z otwartą paszczą, tak mu zgrabnie wrzucił piasek w gardło, że pies dusząc się, charkając, pieniąc się okropnie zawył, a tym czasem jego właściciel, ciągle trąc sobie oczy, wrzeszczał przeraźliwie i potykał się za każdym krokiem.
Nie tracąc czasu, przebiegliśmy lepiankę i znajomą już ścieszką dostaliśmy się do rzeczki; przebyliśmy ją podobnie jak pierwéj brnąc po pas w wodzie i unosząc Baskinę na ramionach, a potém szybko idąc, dostaliśmy się w stronę najgęściejszego lasu.
— Jakże ten człowiek niegodziwy, że nam zakłócił spokojność na wyspie, gdzieśmy nikomu nic złego nie czynili, — rzekła Baskina, kiedy zwolniwszy kroku mogliśmy zastanowić się nad przykrém naszém położeniem.
— Smutna rzecz, — odpowiedział zamyślony Bamboche, teraz śledzić nas będą, a jeżeli złapią... zamkną w więzieniu...
— Jak to... naprawdę? — spytałem, — żeśmy biedne, opuszczone sieroty... dla tego mamy iść do więzienia?
— Tak jest, ten człowiek nie kłamał; żandarmi którzy mię aresztowali wraz z kaleką bez nóg, mówili mi to samo: Nikt się za tobą nie upomni, nie masz nigdzie przytułku... do więzienia włóczęgo... i już mię prowadzili; ale obaj zuchy, ja i kaleka bez nóg potrafiliśmy umknąć.
— O Boże!.. cóż się z nami stanie? — rzekłem.
— Ah! do licha! chcieliśmy zostać poczciwymi chłopcami, — drapiąc się w głowę mówił Bamboche, — nie tak to łatwo jak się zdaje.... nie dosyć jest chcieć... ale... zobaczemy, tylko pierwéj opuśćmy tę okolicę.
— Prędzéj lub późniéj, — rzekłem Bambochowi, — musielibyśmy i tak opuścić naszę wyspę... Wiem że był to czas stracony, ale koniec końcem opuściwszy wyspę cóżbyśmy byli przedsięwzięli?
— Jabym sądził, że najlepiéj powrócić do ojca Baskiny.
A widząc że się to dziécię czegoś obawia, Bamboche dodał:
— Bądź spokojną... wiém co powiedziéć twojemu ojcu... Jest on stelmachem... obaj z Marcinem przystaniemy u niego do terminu... będziemy dobremi rzemieślnikami... Ale cóż ci to Baskino? — żywo spytał Bamboche, — ty płaczesz?
— Mój ojciec... może już umarł, — rzekła łzami się zalewając.
Potém rozdzierającym tonem dodała:
— Ah!... przed rokiem jeszcze powinniśmy byli wrócić do nas... wszak pocieszając mię to mi przyrzekaliście.
— Prawda, — ponuro odrzekł Bamboche, — kłamaliśmy... zwodziliśmy cię; ale już nie czas żałować tego... zawsze jednak chodźmy w twoje strony.
— Odwiedzić moję matkę!.. nigdy się nie ośmielę, — drżąc ze wstydu rzekła Baskina — o! nie, nigdy!...
— Rozumiem cię — odpowiedział Bamboche, — po części masz słuszność... Moja to wina.
I pognębiony zwiesił głowę.
— Moja to wina, powtórzył.
— Słuchajcie, — zawołałem nagłą myślą powodowany: Bamboche, powiedział dzisiaj rano, że choć po śmierci ojca bogacz odmówił wsparcia i pracy, nie idzie za tém aby cały świat miał być niegodziwy... Chodźmy więc do miasta! pomiędzy stu osobami znajdziemy zapewne jednę litościwą; powiemy jéj wszystko, a może się nad nami zlituje.
— Nieprawdaż Bambochu, Marcin dobrze radzi? — rzekła Baskina.
— Tak jest... jeżeli nas od jednych drzwi odpędzą, zakołaczemy do drugich; raz przecie musimy znaleźć litościwe serce.
— Za nasze cztéry luidory, będziemy mogli żyć przez kilka dni — dodałem, — i....
— Do pioruna! — zawołał Bamboche rozpaczliwie tupiąc nogą.
— Cóź ci to?
— To złoto... z obawy żebym go nie stracił, włożyłem pod kamień w kącie lepianki i tam zostawiłem... Nie mamy więc ani szeląga...
— Sza... nagle rzekłem po cichu. — Słuchajcie, jakiś powóz nadjeżdża...
— Nie ruszajmy się aż przejedzie, — powiedział Bamboche.
I niemi, nieruchomi, siedzieliśmy ukryci w gęstych krzakach, w których zatrzymaliśmy się dla odpoczynku po kilkogodzinném błądzeniu wśród nieprzebytych zarośli, których kolce prawie w kawałki podarły i tak już zużytą odzież naszę.
Turkot powozu coraz się bardziéj zbliżał, gdyż nie wiedząc o tém, znajdowaliśmy się blizko wyrębu w lesie.
Przez otwór pomiędzy liściem, już w części z powodu pierwszego zimna jesiennego opadłym, dostrzegliśmy powóz; zatrzymał się przy słupie drogowym, u którego spodu urządzony był okrągły stół kamienny.
Nigdy nie widziałem piękniejszego ekwipażu; był to kocz zaprzężony w cztery przepyszne konie, na których siedziało dwóch pocztylionów ubranych w brązowe kurtki z jasno niebieskiemi kołnierzami; dwóch lokai w wielkiéj, liberyi, również brązowéj z niebieskiém, pysznie srebrem galonowanéj, stało za powozem.
W powozie siedziało troje dzieci i dosyć jeszcze młoda kobiéta.
Skoro konie stanęły, jeden służący zsiadł i zdjąwszy kapelusz zbliżył się do drzwiczek.
Nim przemówił, mały pięcio lub sześcioletni chłopczyca, z prześliczną twarzą, okoloną długiemi puklami blond włosów, rozkazując zawołał:
— Wysiadajmy... ja chce tu wysiąść...
— Panno, — rzekł stojący lokaj do guwernantki, (bo późniéj przekonaliśmy się że to była guwernantka) — pan vice-hrabia chce tu wysiąść, czy mam otworzyć drzwiczki?
Właśnie guwernantka miała odpowiedzieć, gdy chłopczyk tupiąc nogami ze złości, zawołał:
— Wszak ci mówię że tu chcę wysiąść... otwieraj natychmiast, ja tak chcę!...
— Kiedy pan Scypio chce... to otwórz,... — przesadzonym i pełnym formalności tonem rzekła guwernantka.
Lokaj spuścił stopień i chciał wziąć na ręce chłopczyka którego nazywano panem wicehrabią lub panem Scypionem. Ale chłopczyk podnosząc laseczkę którą trzymał w ręku, odtrącił nią lokaja, i rzekł:
— Nie dotykaj mię!... sam wysiądę...
— Pan Scypio chce sam wysiąść, powiedziała guwernantka dając znak lokajowi aby się oddalił. Daj mu pokój.
Wtedy pan Scypio dosyć zgrabnie i lekko zszedł po stopniach powozu, podczas gdy lokaje, upudrowani, sześć stóp wysokości mający, stali po obu stronach drzwiczek z odkrytemi głowy.
Skoro pan Scypio wysiadł, widząc że drugi chłopczyk to samo uczynić pragnie, zawołał:
— Nie... Robercie, ty nie wysiądziesz.. Zostań, ja chcę żeby Regina pierwej wysiadła... Powóz do mnie należy.
Nieukontentowany Robert z widoczną niechęcią usłuchał.
Ładniuchna dziewczynka, nieco słuszniejsza od Baskiny, lekko wyskoczyła z powozu, a za nią Robert i guwernantka, która zwracając mowę do sześcioletniego wicehrabi, spytała:
— Scypionie.... czy teraz będziesz jadł podwieczorek, czy później?
— Wszak, tutaj Regino, będziemy jedli? rzekł chłopczyk do dziewczynki.
— Co! — szyderczym tonem odpowiedziała dziewczynka; ja nie powiem ani tak, ani nie. Gdybym powiedziała tak, wiem, że ty co lubisz sprzeciwiać się i tyle jesteś kapryśny, powiedziałbyś nie.
— Co prawda, to prawda — dodał Robert, — Scypio najmniejszy, a jednak trzeba to robić co jemu się podoba.
— Bah... bo ja mam powóz a wy nie... dumnie odpowiedział wicehrabia.
— I mój ojciec ma także powóz, rzekł Robert zraniony w miłości własnéj.
— Prawda, ale tylko jeden, i nigdy ci go nie pożycza... mój ojciec zaś ma pięć czy sześć powozów... a ten jest mój i tylko dla mnie.
— Mnie — wesoło rzekła Regina — bardziéj jeszcze żałować potrzeba niż Roberta... bo mój ojciec nie ma żadnego powozu...
— To też, ja ci daję miejsce w moim, pyszniąc się rzekł wicehrabia.
Podczas téj rozmowy, służący wydobyli z powozu eleganckie pudełko, rozesłali serwetę na kamiennym stole i ustawili na nim smaczny podwieczorek.
Srebra i kryształy błyszczały przy promieniach słońca wskroś gałęzi wielkich dębów ugór ocieniających.
Bamboche, Baskina i ja, ukryci w krzakach, przytuleni jedno do drugiego, nieruchomi i prawie nieoddychający, podziwialiśmy w milczącém zdumieniu ten oślepiający i nowy dla nas zbytek. To podziwienie okazywaliśmy tylko lekkiém potrąceniem, ilekroć postrzegliśmy jaki świeży przysmak podany na srebrnym półmisku. Od wczoraj nic jeszcze nie mieliśmy w ustach; mogła być wtedy godzina trzecia lub czwarta; widok więc tak apetycznych potraw mocno głód nasz drażnił, kiedy przeciwnie, z wielkiém naszém zdziwieniem te szczęśliwe dzieci, zaledwie po troszku wszystkiego skosztowały.
Za wicehrabią Scypionem stało dwóch galonowanych lokai, którzy mu usługiwali z pełną uszanowania czołobitnością, usiłując, równie jak guwernantka, uprzedzać najmniejsze życzenia tego zepsutego dziecka.
Zaledwie wicehrabia dotknął jakiéjś potrawy która szczególny w nim wzbudzała apetyt, zaraz wziął swą szklankę napełnioną wodą i winem i wylał na potrawę głośnym wybuchając śmiechem.
— Ależ Scypionie, po co to psujesz? rzekła guwernantka.
— Już nie chcę jeść, odpowiedział wicehrabia.
— Lecz ja byłbym jadł jeszcze, zawołał Robert.
— No to będziesz jadł co innego;wszak tu mamy co jeść. Zresztą... to była moja potrawa.
Oburzony Bamboche nagle się poruszył, i mruknął:
— Ha!... smarkaczu... czekaj!
Baskina i ja trąciliśmy go łokciami. — Zamilkł.
Wtém zdziwiony i rozgniewany wicehrabia zawołał:
— Co widzę! czemu tu nie ma śmietany?
— Wiesz przecie Scypionie że chorujesz od śmietany, i dlatego nie wzięliśmy jej z sobą — powiedziała guwernantka.
— Ja koniecznie chcę śmietany.
— Ależ...
— Powiadam że chcę koniecznie!... Niech zaraz przywiozą śmietany!
A że guwernantka sprzeciwiała się temu żądaniu, pan wicehrabia poczerwieniał, i jak każde zepsute dziecię, takim się uniósł gniewem, że omal niedostał konwulsyj.
Wtedy guwernantka rzekła jednemu z lokajów:
— Pan Scypio może zachorować z tak wielkiego gniewu; weź powóz i pojedź natychmiast po śmietanę.
— Ja ci tu zaraz... dam śmietany... łotrze! — znowu mruknął Bamboche, mimo żeśmy go pilnowali.
— Ale zkądże wziąć śmietany? — rzekł lokaj do guwernantki. — W lesie bardzo o nią trudno.
— Pojedź do Mortfontaine... tam pewno dostaniesz. Udasz się w jednę stronę, a Jakób w drugą.
Róbcie co chcecie, ale koniecznie przywieźcie śmietany, bo pan Scypio znowu może dostać konwulsyj tyle dla niego niebezpiecznych.
Lokaje oddawna zapewne przyzwyczajeni do ulegania dziecinnym kaprysom pana wicehrabiego, wsiedli za powóz zaleciwszy stangretowi aby ruszył jak najspieszniéj w stronę Mortfontaine.
W kilka chwil później guwernantka rzekła:
— Zleś zrobił Scypionie, żeś odesłał powóz; chmurzy się, a nim wrócą nasi ludzie, burza nas tu zaskoczyć może.
— Cóż ztąd?... Ja chcę śmietany — uporczywie odpowiedział wicehrabia, i dla przepędzenia czasu zaczął rzucać piasek, trawę i ziemię na resztę podwieczorku którego Robert i Regino ani dotknęli.
Pożądliwa uwaga z jaką patrzałem na tak apetyczny podwieczorek, ustąpiła wkrótce mniéj materyalnemu zajęciu: nie mogłem oderwać wzroku od czarownéj twarzy panny Reginy.
Dotąd, podług mnie, Baskina była najpiękniejszą w świecie dziewczynką; ale piękność Reginy tak uderzająco różniła się od piękności naszéj towarzyszki, że podziwiając jednę, można było bez jéj ukrzywdzenia podziwiać i drugą.
Baskina była blondynka; ale jéj cera zrazu białawo różowa, skutkiem koczującego życia i ćwiczeń na słońcu wykonywanych, straciła połysk i nabrała pozłoty brunetkom właściwéj; Regina przeciwnie miała wtedy czarne jak atrament włosy, płeć oślepiającéj białości a trzy ziarna piękności, trzy czarne niby axamitne znamiona, może nawet za nadto widoczne... jedno w kącie lewego oka tuż przy skroni, drugie nieco poniżéj górnéj wargi, a trzecie u spodu podbródka,... tem mocniéj jeszcze odbijały przezroczystość cery i purpurę jej ust.
Mimo tych trzech małych hebanowych muszek dodających Reginie tyle powabu, fizyonomia jéj wydała mi się za nadto poważną na jéj wiek; jéj wielkie czarne oczy były zarazem przenikliwe i myślące, zaś małe usta i lekko wystający podbródek nadawały jéj rysom wyraźną cechę rozwagi i stałości; długie, fryzowane, czarne włosy, igrały wokoło nadobnéj i wysmukłéj jak u ptaka szyi. Miała na sobie białą muszlinową sukienkę i majtki koronką obszyte; jéj małą nóżkę ubierała przezroczysta pończoszka i bóciki z ciemno czerwonéj skórki. Pasek miała z wiśniowéj wstążki, która także zdobiła jéj okrągły słomiany kapelusz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszystkie te okoliczności mocno utkwiły w mojéj pamięci... Niestety! któżby mi był powiedział że kiedyś!... lecz, nie uprzedzajmy wypadków......
Niepomny ani na głód, ani na Baskinę, ani na Bambocha, ani téż na przykre nasze położenie, miałem wlepiony wzrok w Reginę; kilka razy czułem że policzki i czoło moje rumienią się, pałają, że serce moje to się ściska, to znowu bije gwałtownie. Gdyby nie przykład i zapatrywanie się na przedwczesne miłostki Bambocha, rzadka piękność tego dziecka nie byłaby zapewne wzbudziła we mnie tak pełnego trwogi podziwu, podziwu który wkrótce podwyższyła silna sympatya; bo Regina 0otyle była wyrozumiałą i skromną, o ile wicehrabia samowolnym i kapryśnym; kilka razy nawet oparła mu się z miną dziecinnéj godności i dowcipnego szyderstwa które mię zachwyciło.
Robert, drugi chłopczyk, wzrostem prawie równy Bambochowi, ale daleko wysmuklejszy, miał twarz bardzo ładną; udawał nieco małego panka i często na stronie po cichu rozmawiał z Reginą.
Ta poufałość, oraz uprzejmość jaką Robert okazywał Reginie podczas podwieczorku, co w jego wieku dosyć było uderzającém, gniewały mię mimowolnie. Robert równie jak i Scypio ubrany był w okrągłą kurteczkę i jasne spodnie, a koszulkę jego kończył mały karbowany kołnierzyk podwiązany jedwabną chusteczką.
Wymieniam tu te szczegóły,... naprzód dlatego że tak dalece utkwiły mi w pamięci, iż po wielu latach, za pierwszém spojrzeniem poznałem te osoby, chociaż od owéj sceny, w młodocianych moich latach wydarzonej, więcéj ich nie widziałem a potém dla tego że elegancka powierzchowność tych szczęśliwych dzieci, wkrótce stanowić miała dziwny kontrast z naszemi łachmanami, bo bluza moja i Bambocha jak niemniéj licha suknia Baskiny okrutnie się w krzakach poszarpały, zwłaszcza że wyjąwszy świetne akrobatyczne kostiumy nasze, zwykle bardzo licho byliśmy ubrani.
Tak więc milczący i ukryci, byliśmy świadkami podwieczorku tych trojga dzieci.
Powóz dawno już odjechał, gdy dalekie uderzenia piorunów i gwałtowne podmuchy wiatru zapowiadały nadchodzącą burzę.
Nagle Bamboche, dotąd zamyślony i smutny, wstał mówiąc:
Chodźcie za mną.
I odsunąwszy gałęzie, które nas ukrywały, wszystko troje pokazaliśmy się na ugorze, na którym znajdowali się guwernantka, Regina, Robert i wicehrabia Scypio.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.