Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom drugi/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

W Borowcach od owej katastrofy, o której wypadku mówiła Lassy, życie się wlokło dla nieszczęśliwego Dobka daleko ciężej i nieznośniej, niż on sam w chwilach jasnowidzącego zwątpienia mógł przewidywać. Rozczarowanie po ożenieniu musiało bardzo prędko nastąpić: piękna wdówka rychło zmieniła się w najnieznośniejszą żonę. Lecz w miodowych miesiącach były choć chwile jaśniejsze, jejmość stawała się czulszą, łagodniejszą, powolniejszą i odzyskiwała serce. Dobek mówił sobie, iż choćby była niezupełnie doskonała, w powietrzu Borowiec odżyje, przemieni się, złagodzi... Cale innych był przekonań stary Eliasz, ale ten się niemi z nikim nie dzielił... Opuszczony stał ogródek... pyłem okryte, odarte pokoiki Laury... ani jej wesołego śmiechu, ani jasnej twarzy wśród tych ruin posępnych widać nie było...
Straszliwą noc przebywszy na wschodach w skarbcu razem z rotmistrzem, który był pewien, że mu tam głodną śmiercią umierać przyjdzie, a był to rodzaj zgonu, którego się najmocniej lękał, Sabina odchorowała przerażenie, wstyd i obawę, aby mąż nie odesłał jej z towarzyszem do Smołochowa. Udało się jej przecie obietnicą pieniężnej pomocy skłonić Porębę, ażeby na siebie przyjął winę całą i poniósł za nią wygnanie. Dobek przerażony tą napaścią na skarby swe, rozgłosem jaki o nich mógł pójść po świecie... w pierwszych chwilach mówić z winowajcami nie chciał i odgrażał się, iż ich na oczy nie puści. Pośrednictwo ks. Żagla, litość ku kobiecie śmiertelnie chorej, znękanie samo, które mu odebrało energię, złamały pierwsze gniewy. Poręba pozdrowiawszy wyjechać musiał natychmiast, dawszy słowo, iż nigdy więcej pokazywać się tu nie będzie. Ponieważ na dziedzictwie w Mazowszu jeszcze nie było co robić, bo tam wierzyciele wytrzymywali długi, przeniósł się cichaczem nie dalej jak do Smołochowa, i tam medytował o widzianych po nocy kufrach pełnych złota i o tem, jakby on ich używać potrafił, gdyby do niego należały...
Sabina wstała po chorobie straszliwie zmieniona, chuda, zżółkła, kaszląca, tak, że o życie jej nawet można mieć było obawę.
Powoli potem zaczęła do siebie przychodzić i wszelkiemi środkami usiłowała odzyskać dawną swą władzę nad Dobkiem. Stała się dobrą i cichą, czasem nawet dla przypochlebienia mu się wspomniała o Laurze... żałując, że dziecko zuchwałe na takie się dobrowolnie naraziło niebezpieczeństwo. Wprędce, spostrzegłszy, że Dobek w jej ustach wspomnień o córce nie lubiał, zamilkła. Temi środkami przyszła po niejakim czasie do pierwszej nad starym przewagi i panowania.. Nie mogła tylko ani o Laurze, ani o kufrach nic mówić przed nim, gdyż stary gniewał się, milczał i czasem po dobie całej nie odzywał się do niej.
Choć stratę córki opłakał, pan Salomon nie wyrzekł się jej odzyskania. List cokolwiek go był uspokoił... wkrótce potem wróciło znowu pragnienie wyszukania jedynego dziecka. Lecz gdzie i jak je było ścigać? gdzie się dowiedzieć o niem? Do Borowiec żadna wiadomość z po za granic ich nie dochodziła, posłać nie było kogo? dokąd? Dobek z Eliaszem tylko cicho się naradzał, i oba popłakiwali.
Doskonały szpieg, blada Rózia podsłuchiwała rozmów pana ze sługą i donosiła Sabinie, że zawsze tylko o Laurze radzili a tęsknili po niej.
Chciało się bardzo pani Dobkowej do miasta. Wspomnienia młodych lat w niem spędzonych, dawnych miłych znajomości napełniały tęsknotą; było o czem nietylko tam się dostać, ale i żyć bardzo wspaniale; lecz jak tu męża namówić? Zdało się jej, że najtrafniej postąpi wmawiając mu, iż tam Laurę najprędzej znaleźć mogą lub skuteczne poszukiwania zarządzić.
Dobek, gdy tę myśl rzuciła, zmilczał, potem po cichu mówił z Eliaszem, a choć ten obawiał się wszystkiego co od jejmości pochodzić mogło, nie znalazł jej tak złą, jakby się z razu wydawać mogła.
— Ba, rzekł gładząc głowę, ba! a pocóż z tem jegomości z całym dworem jechać i ekspensować się? to posłać i posłać kogo, coby się umiał obracać.
Jedź ty, stary, rzekł ojciec.
— Żebym się ja obracać umiał! westchnął stary...
— Trzeba kogoś wyszukać we dworze!
— Ale kogo?
Głowę sobie łamali napróżno: nie było nikogo. Dobek nierychło wpadł na myśl, aby do Honorego Dobka do Konopnicy napisać i jemu poszukiwania powierzyć, a że, jak wiedział, nie byli zbyt bogaci Konopniccy, posłać mu na ten cel grosza, aby podróż nie była uciążliwa. Aliści ów Honory tylko co się był z Zosią Bułhakówną ożenił; jakże tu od młodej żony w pierwszych miesiącach małżonka oderwać i kazać mu po świecie wiatry gnać? Czuł jednak pan Salomon, że to był środek najlepszy, bo na Honorka Laura łaskawą się okazywała... on do niej braterskie miał przywiązanie... spotkanie nie byłoby tak przykre, a instynkt mógłby być szczęśliwszy.
Napisał więc potajemnie do Honorego, nie wymagając od niego nic, skarżąc się tylko boleśnie, a wyrażając życzenie, żeby też znalazł kogoś, coby mu osieroconemu dopomógł w tem nieszczęściu i podźwignął, za coby dozgonną czuł dlań wdzięczność.
Dobek z Konopnicy odpowiedział listem oświadczając gotowość wszelką ze swej strony przyjścia w pomoc krewnemu, lecz dopytując o wskazówki... by próżno po świecie nie błądzić. Jeszcze to, choć długo przeciągające się listowanie do żadnej umowy stanowczej nie doprowadziło, gdy... pani Dobkowa, która wszystkie korrespondencje mężowskie czytać umiała, nie dając tego poznać po sobie... odebrała niespodziewaną wiadomość od starej Lassy z Warszawy.
Rozstały się one wprawdzie dosyć kwaśno, jednak nie zrywając pozornej przyjaźni... Lassy oburzała się, gniewała po cichu, wygadywała przed Laurą na macochę... wkrótce jednak poczęła rozmyślać i z różnych kombinacji wypadło, że nie zaszkodziłoby może spróbować, czy wiadomość o losie i miejscu pobytu Laury nie da się korzystnie spieniężyć. W tych rzeczach stara jejmość z sumieniem swem wchodziła w kompromisa różne, przekonywając się, iż przy jej ubóztwie a niegodziwości ludzi mogących jej dać umrzeć z głodu, zmuszona była z nadarzających się wypadków jak pszczółka wysysać miody.
Z wielką więc oględnością i w największym sekrecie wzięła się do wystylizowania listu natchnionego uczuciami ludzkości, przyjaźni, litości... i t. p... W nim opisywała swój powrót do Warszawy, nadzwyczajne i nieprzewidziane wypadki w drodze poniesione, zupełną swą ruinę, z powodu, iż dawnych stosunków w Warszawie napowrót zawiązać nie mogła, bo ją wszędzie uprzedzono... potem odzywała się do wspaniałomyślnego serca dawnej przyjaciółki, naostatek zapytywała jej, czy to z wolą jej zgadzało się, gdyby przypadkowo wpadłszy na trop pobytu Laury (nie pisała gdzie) doniosła o niej wspaniałomyślnemu Dobkowi, któryby pewnie wywdzięczyć się za to nie omieszkał?... Z mieszaniny tej jedno jasno bardzo mogła wyrozumieć pani Dobkowa, iż Lassy wiedziała o Laurze i wiadomość tę rada była jak najdrożej sprzedać komukolwiek bądź — ojcu czy macosze.
Przelękniona mocno Sabina zabrała się do odpisu... Miała ona już w Borowcach swojego własnego faktora, sprawującego wszystkie jej interesa. Aron Lewi, który dawniej posługiwał samemu panu, teraz go tylko kiedy niekiedy odwiedzał, usiłował go zastąpić niejaki Icek, który przez panią spodziewał się kiedyś trafić do pana, jego kassy i pełnomocnictwa. Spełniał więc gorliwie co mu Sabina rozkazywała... przez niego poszedł natychmiast list do Warszawy z pieniędzmi i zaleceniem pani Lassy, aby się nie ważyła mieszać w tę sprawę i o niczem donosić.
Jejmość umiała się z tego nadzwyczaj pozornie wytłómaczyć: „Znasz moja Lassy, pisała do niej, przywiązanie ojca do tego niewdzięcznego dziecka... Po ucieczce, która zakrwawiła serce rodzicielskie, wiadomość o postępkach nieuchronnem będących następstwem tego kroku, byłaby dla starca ciosem okrutnym. Lepiej jest, by ją miał za pogrzebioną i umarłą, niżby zszarzaną zobaczył... A zszarzać się musi przy swym charakterze samowolnym, gwałtownym, młodości i niedoświadczeniu. Prędzej później, jeśli do tego jeszcze nie przyszło, nieochybnie przyjść musi. Ostateczny upadek możeby ojcu oczy otworzył... i uleczył go z przywiązania tak źle opłaconego i t. d.”
Dawała do zrozumienia Lassy, iż list mieszczący jakąś niedobrą o Laurze wiadomość, mógłby w swoim czasie być dla niej pożądanym... Wszystko to baczna kobieta pisała jednak w ten sposób, ażeby na przypadek zdrady przyjaciółki, wytłómaczyć się mogła troskliwością o — męża.
Lassy odebrawszy wprędce dosyć pieniężnie zaspakajającą odpowiedź, wyciągnęła z niej dla siebie tę naukę, iż wcale na przeszkodzie wybrykom panny stawać nie powinna, a dogodziłaby macosze, gdyby nawet do nich dopomagała.
Zagłębiła się zatem w kombinacjach, czyby teraz donosząc samemu Dobkowi o swoim liście do macochy i jej odpowiedzi, nie zrobiła jeszcze lepszego interesu?
— Cóż ja nieszczęśliwa, mówiła sobie, co ja biedna sierota od wszystkich opuszczona na tym szerokim świecie, mam począć? Muszę się ratować, bo te bezduszne ludziska z głodu mi zemrzeć dadzą!
Z rachunku przecież wypadło, że Dobek za pożądaną wieść zapłaciłby może, choć był bardzo skąpy, ale macocha za milczenie będzie musiała opłacać się tyle razy, ile poczciwa Lassy do jej przyjacielskiego uczucia odwołać się zechce...
Odpisała macosze, tając zawsze, iż z Laurą była razem, ogólnikami tylko a ubolewaniem, iż istotnie zbiegła pasierbica na złej znajdowała się drodze, a chociaż dotąd może nie wpadła w sidła, które świat zastawiał, niechybnie prędzej później uniknąć ich nie potrafi... Obok najserdeczniejszego podziękowania za doznaną pomoc, szanowna Lassy wyrażała znowu ubolewanie nad okropną drożyzną wszystkich życia potrzeb, zwłaszcza przy obowiązku nie tracenia z oczu dziecka zbiegłego, czuć się dającą, gdyż przez to zarobkować nie mogła... Była to nowa odezwa delikatna do woreczka Sabiny...
Pomiędzy Borowcami a Konopnicą przyszło wreszcie o tym czasie do porozumienia ostatecznego, o którem wypadkiem tylko pani Dobkowa dowiedzieć się nie mogła, bo list napisany na poczekaniu natychmiast przez jadącego z pieniędzmi Eliasza zabrany został, a stary miał tę ostrożność, iż o celu podróży żywej nie przyznał się duszy. W tym samym czasie, gdy sługa z poleceniem jechał do Honorego, przybył Aron Lewi do swego starego pana z cichą wiadomością, iż dla własnych interesów jedzie do Warszawy, i czyby mu jakich nie dano poleceń?
— Mój dobry Aronie, rzekł Dobek: nie mam nic... jedno na sercu i na myśli, uratowanie dziecka. Ty wiesz jak ją kocham, tym sam masz dzieci, ale nie wiesz może jaka jest miłość dla jednego...
Żyd pokiwał głową tylko.
— Gdybyś gdzie wieść o niej napytał, a przyniósł mi ją, mój Aronie — a! nie wiem doprawdy jakąbym jej ofiarą nie opłacił.
— A... a! przerwał brodę ciągnąc żyd — ja bym z mojej kieszeni nie żałował, żebym o panience mógł się dowiedzieć, bo ja powiem panu, że pan nie wiesz jak myśmy ją kochali... To było dziecko jak mało... ona czasem zaszła do nas, my żydzi... a z moją Rachelą najmłodszą jaka ona była dobra, jaka grzeczna! Dla niej każdy człowiek był człowiekiem, czy żebrak, czy żyd, czy najnędzniejszy wieśniak... ona miała złote serce.
Aron westchnął.
— Po co temi wspomnieniami gryźć się i zabijać?... miły panie... na co Aronowi mówić, żeby jej szukał?...
Tak się rozstali, a kupiec tegoż dnia swoją własną bryką i końmi z zięciem ruszył powoli ku Warszawie; mając ztamtąd jeszcze za sprawami handlu drzewnego dojechać do Gdańska...
Tę rozmowę ostatnią podsłuchała Rózia, doniosła jejmości, i Dobkowa trochę niespokojna była z powodu wyjazdu Arona, domyślając się z listów Lassy, że Laura być musiała w Warszawie.
Przeciwko temu niebezpieczeństwu nie było żadnego ratunku.
Odeszła ją też chęć wyjazdu i wyciągania Dobka samego z sobą, z obawy, aby tam Laury nie spotkali. Przychodziło na myśl wyrwać się na jakiś czas samej pod pozorem widzenia z dalekimi (zmyślonymi) krewnymi; to groziło znowu niebezpieczeństwem, by w czasie niebytności mąż nie ostygł lub jakim wpływom jej nieprzyjaznym, na których nie zbywało, nie uległ..
Ważyły się tedy dalsze plany Sabiny, która kilkakroć do Smołochowa jeździła radzić się potajemnie rotmistrza. Z niego wszakże, od czasu ostatniego wypadku i choroby, żadnego nie mogła mieć pożytku... siedział pilnując gorzelni, próbując okowity i caluteńki dzień był pijany... A że razem z żydkiem, który służył za operatora, cebulą i czosnkiem się pożywiał, czyniło go to w pokoju nader nieprzyjemnym gościem, czego nawet do siebie znać nie chciał. Jedyną rozrywką była mu gitara, a na tej teraz brał tylko nieustannie dwa akorda i rwał struny, przypisując im, że nic już poczciwego zagrać nie mógł.
Od Poręby więc nic nie skorzystawszy Dobkowa, rozmyślała sama co lepiej... a czas upływał... Eliasz powrócił wprędce, pilno mu do domu było.. Przywiózł on list od Honorego, oznajmujący, iż nazajutrz wyjeżdża, wszelkich postanawiając środków użyć, ażeby Laurę, jeśli ona w kraju jest jeszcze — wyszukać.
Z uczuciem żałobnem jechał poczciwy chłopiec w tę drogę... Żył on i wychował się wśród stosunków rodziny cale innych, w karności i wyobrażeniach odwiecznych o zawisłości kobiety i jej stanowisku u domowej strzechy. Będąc w Borowcach, postrzegł w Laurze tę na owe czasy niebywałą samowolę i umysł nieugięty, które dla niego, przy innych jej przymiotach, urok może nowy nadawały pięknemu dziewczęciu...
W porównaniu do cichej, potulnej, posłusznej Zosi, która teraz była jego żoną — Laura wydała mu się czemś nieziemskiem, nadludzkiem prawie. Obudzona ku niej miłość z każdego rysu wyzłacała promień aureoli. Za wolą ojca i układami familijnemi idąc, poślubił Zosię przeznaczoną mu, do której od dziecka po bratersku był przywiązany, a Laura pozostała w myśli i sercu czemś wyższem... anielskiem... o czem tylko wolno było marzyć i tęsknić!
Do tych uczuć dla Laury nie przyznał się powróciwszy do domu ani staremu chorążemu, ojcu, ani swej Zosi, której o kuzynce mówił... nie zdradzając się wcale. Wiadomość o ucieczce z domu o mało go w początkach nie naraziła na podejrzenia i ojca, i młodej żony, tak mocno uczuł to nieszczęście; złożył tylko smutek swój na sympatję dla starca osieroconego, będącego teraz na łasce złej macochy.
Gdy przyszedł drugi list z Borowiec, proszący o pomoc, sam chorąży zaraz oświadczył, że Honory jechać powinien, aby uczynić krewnemu posługę, jakiej miał prawo się domagać. Szło też o wspólne dobro, o imię rodziny... Dobkówna, która się tak w świat awanturniczo puściła, mogła uledz niemiłym dla wszystkich wypadkom...
Gdy potem jeszcze pan Salomon nadesłał przez Eliasza summę wcale poważną na koszta podróży, której połowa starczyć mogła na najwymyślniejsze wędrowanie roczne po Europie, chorąży nie wahając się tej ofiary przyjąć od familianta, sam już naglił Honorego, by jechał... Szło o to — dokąd? Nie było wskazówki najmniejszej, Zosia cieszyła się po cichu z tego, że się wyjazd odraczał, jej ta podróż nie szła w smak. Bóg wie jak ona długo przeciągnąć się mogła, na co narazić...
Stary chorąży zdecydował, ażeby syn jechał do Warszawy.
— Na wsi po dworach, mówił, nie ukryje się nic, a tem mniej piękna panna przybywająca, jakby z deszczem spadła; rozbębni się wiadomość od wsi do wsi, od komina do komina, z końca w koniec kraju całego... Kto się chce ukryć, ten głową w wir... w tę przepaść stołeczną leci, bo to tego, mosanie, inaczej jak abyssem nazwać nie można. Albo wpadła gdzie do klasztoru, o czem asindziej wątpisz, bo to się z charakterem panny nie zgadza, lub w stolicy... No... jeśli tam wpadła! żal mi krewniaka.. żal mi dziecka! Lecz patrzaj byś z kałuży dobywając, sam się też gdzie w błoto nie uwalał!
Stary chorąży miast nie lubiał, był to mąż tradycji patryarchalnych, który czerpiąc z nich wspomnienia Babilonu, Sodomy i Gomory... uważał je za ogniska wszelkiego zepsucia.Dla tego i ta podróż syna frasunkiem mu była, a no, dla swoich czy w ogień, czy w wodę, obowiązek. Tak dawniej bywało...
Zosia opłakiwała też wyjazd, nie mówiąc nic: weszła do rodziny i musiała podzielać jej uczucia i ofiary.
Przeciągnąwszy wyjazd o dzień jeden, Honory z wieczoru ojca pożegnał, otrzymawszy od niego błogosławieństwo, rano uściskał Zosię, która wstała go przeprowadzić płacząc aż do wozu, i — ruszył.
Był ci on raz w Warszawie przez dni kilka, znał ją wszakże mało. Pozostały po niej wspomnienia mętne wielkiego zgiełku i gwaru, bo trafił na sejm i uroczystości, na które się sądownictwo zjeżdżało. Nie miał żadnego oznaczonego planu. Że pod owe czasy bez pośrednictwa faktorów izraelitów nic się wykonać nie mogło, bo ludzi innych na posługi ze znajomością wszystkich zakątków i stosunkami rozgałęzionemi nie było, wiózł Honory od najmajętniejszego kupca z sąsiedniego miasteczka kartkę do jego korrespondenta, który w pomoc miał przyjść chorążycowi. W sprawach innego rodzaju jako szlachcic miał drogi otwarte wszędzie, – do śledzenia, poszukiwań, użyć należało jedynej policji, jaka naówczas istniała. W podróży odbytej pośpiesznie pilnując się dzień i noc po wieśniaczemu, aby nie być okradzionym, unikając podejrzanych karczemek, kłopocząc się o konie, popasy i noclegi, dobił się Honory do stolicy, znalazł na Marywilu kątek do pomieszczenia, i nie tracąc czasu, zakrzątnął się około wynalezienia korrespondenta...
Tego mu usłużni czatujący na podróżnych mnodzy faktorowie w pół godziny dostarczyli. Kupiec miał ze swej ręki nastręczyć najzręczniejszego a pewnego człowieka; nie namyślał się i pięciu minut... znalazł go natychmiast. Nim nadszedł wieczór, Honory rozmówił się z nim i opowiedział mu, o ile się godziło — historję całą. Powtórzyć ją musiał parę razy. Nastręczony faktor zdawał się człowiekiem statecznym i rozsądnym. Wysłuchawszy powieści parę razy, podniósłszy niecierpliwe jarmułkę, uderzył nią po głowie, wyrażając zakłopotanie, i rzekł w końcu: że to był — wcale kiepski interes.
— Przepraszam pana, jak pański honor? a! pan chorążyc! przepraszam pana chorążyca... ale tę pannę mogą dziesięć razy wilcy zjeść, nim my ją znajdziemy... Któż wie, czy ona tu jest? a gdyby nawet była, któż ją po czem pozna? Różnego panieństwa siła wielka... zewsząd się to tu zbiera...
Ruszał ramionami... Trzeba było dawać najrozmaitsze wskazówki, a wszystkie zdawały mu się niedostateczne.
— Idźże pan sobie zabawiaj się... odpoczywaj, rób co ci się podoba... na to czasu potrzeba! rzekł w końcu izraelita, ciągle okazując niecierpliwość. Wiesz pan, z przeproszeniem pana chorążyca, ja wszelki interes lubię, gdzie można zarobić pieniądze, nie nastawiając ani karku, ani szyi, ale jak do niego wchodzi — z pozwoleniem — kobieta, to jest zawsze kiepski interes... Wolałbym sześciu mężczyzn szukać, niż jednego takiego panieństwa!
Pomimo takiego zdania, faktor poszedł, Honory został z nadzieją długich nudów rzucony na łaski stolicy. Tego dnia zmęczonemu wychodzić mu się nie chciało. Miał do tego powód też, bo na Marywilu tak było pełno, iż jego ludzie i konie wśród dziedzińca koczować musieli. Obozowisko składało się z bryk, wozów, szkap najróżnorodniejszego pochodzenia... a wśród niego przechadzało się mnóstwo przekupniów, gałganiarzy, ludzi podejrzanych takie mnóztwo, że można się było o wieśniaczą służbę niedoświadczoną obawiać, aby się okraść i oszukać nie dała. Z okna wychodzącego na podwórze, Honory z trwogą patrzał na tę mieszaninę wszech narodów, w której i jego Konopniczanie byli utopieni, dosyć smutnie zszedł mu wieczór na opędzaniu się nieustanie otwierającym drzwi przekupniom, ofiarującym wszystko czego tylko dusza mogła zapragnąć, i to — wyjątkowo tylko dla niego, za psie pieniądze! Honory zjadł coś w garkuchni wielce obrzydliwego i spać się położył. Nazajutrz trzebaż było pójść do kościoła... Nadzór tłomoków poleciwszy z instrukcją właściwą najroztropniejszemu z Konopniczan, poszedł chorążyc do Karmelitów, gdzie mszy świętej wysłuchał pobożnie. Strasznie mu było smutno. Powlókł się pod zamek... popatrzał na powozy, konie i ludzi, a że się spodziewał swojego wysłańca z wiadomością, wrócił do domu. Żyda nie było ani słuchu. W porze obiadowej, zjadłszy znowu skromnie na dole, a obraniając się mnóztwu nastręczającym znajomościom, Honory wyszedł przejść się i na ludzi popatrzeć... W ulicy około bramy krakowskiej wir był wielki, deszczyk zaczynał kropić, żyd mógł nadejść, powrócił do gospody. Żyda znowu nie było. Czekał na niego do wieczoru, nie pokazał się. Sam proprio motu nic sobie poradzić nie mógł, myślał długo i spać się położył. Tęskno mu było do Konopnicy, i powietrze w Marywilu zbyt przesycone różnorodnemi wyziewami piersiom wieśniaczym nie starczyło... Z rozpaczy więc poszedł do łóżka... Obudził się późno, bo w nocy nie mógł usnąć. Żyda jak nie było tak nie było. Czekał na niego nie ruszając się do południa... posłał nawet, nie umiano go znaleźć. Przekląwszy taką usługę, ponieważ słońce się znowu ukazało i pora była śliczna, ubrał się i wyszedł.
Trafił na nieszczęśliwą godzinę, ledwie bowiem kilka kroków postąpił ulicą, gdy znalazł się w ścisku takim ludzi, koni, wozów i stada owiec pędzonych na rzeź, że kroku naprzód zrobić nie było podobna. Lecz w tej przymusowej chwili spoczynku, wypadkiem podniósłszy głowę, już oczu odwrócić nie mógł. Przed nim tuż stał na koniku siwym jadący cale ładny kawaler, który na około szpicrutą się opędzając, także kroku zrobić nie mógł, by wybrnąć z niemiłego sąsiedztwa.
Owce becząc plątały się pod nogami konia, wóz mu zajechał drogę, a z tyłu bryka groziła podniesionym do góry dyszlem.
Koń kawalera szczególną zwrócił uwagę Honorego... Jak djabeł malował, była to — Munia, klacz Laury, którą codzień widując w Borowcach, znał doskonale Honory... Strzałka biała na czole, wicherek biały na piersiach... ona sama... aż mu krew uderzyła do głowy... Wiedział, że się na swe imię wabiła, zawołał na nią. Szarpnęła się i zwróciła łeb ku niemu niespokojna. Kawaler siedzący na niej zdawał się zdziwiony mocno, i począł się wpatrywać w Honorego, a chorążyc też oczyma go ciekawemi mierzył.
Patrzali tak na siebie parę minut; wreszcie wieśniak wytrzymać nie mogąc, dotknął czapki.
— Stokrotnie przepraszam pana dobrodzieja, odezwał się: znam tę klacz, idzie mi o to wielce bym mógł wiedzieć, w jaki sposób ona się panu dobrodziejowi dostała?...
Kawaler skłonił się nieco, pomilczał i po chwilę odparł:
— Kupiłem ją tu na targowicy...
— Przepraszam pana, sprawa to dla mnie największej wagi: od kogo, jeśli łaska?
— Nie wiem prawdziwie, kupiono ją dla mnie.
Ostatnią odpowiedź dał już kawaler niechętnie dosyć, kwaśno i począł się na nowo wielkim wysiłkiem szpicruty wydobywać ze ścisku.
— Przebacz mi pan, odezwał się zastępując mu drogę Honory, ja muszę wiedzieć, zkąd ten koń się tu znalazł?
— Mój panie! odparł dumnie siedzący na Muni młodzieniec, jużciż go nie ukradłem!
— Nie gniewaj się pan, nie ma o co... rzekł Honory. Gdybyś wiedział, jakie okoliczności zmuszają mnie być natrętnym, ręczę, że byłbyś powolniejszy. Jest to osobliwszy traf...
— Ale dajże mi pan pokój z trafem i okolicznościami, ja się znam na tych figlach, odparł kawaler, który, jak się domyślić łatwo, nie kim innym był tylko Georges’em. Proszę mnie nie zatrzymywać. Kłaniam uniżenie, odpowiadać nie myślę.
Tak ostre znalezienie się grzecznego chłopca nie czemu innemu przypisać należało, tylko domyślnemu sercu jego, które przeczuwało nieprzyjaciela, szukającego Laury... Podejrzany mu był Honory... Zaciął więc klacz i chciał koniecznie wyskoczyć, gdy chorążyc zawoławszy Muni, stanął wprost naprzeciw i krzyknął:
— Nie puszczę!
Byłoby mogło przyjść do ulicznej bójki i bardzo nieprzyjemnych następstw, gdyby Honory widząc rozognioną fizjonomię kawalera siedzącego na koniu, nie dodał:
— Mam prawo postąpić tak i wytłómaczę się panu. Koń ten razem z osobą małoletnią zniknął z domu naszego, z domu moich krewnych; jestem posłany i upoważniony do wyszukania osoby, która go miała z sobą... Wezwę pomocy sądowej, a dopytać się muszę...
Georges wstrzymał się, i uspokojony nieco zsiadł.
— Któż pan jesteś? zapytał.
— Jestem Honory Dobek, wysłany przez pana Salomona.
— Szanowny panie Dobek, rzekł Georges, wierzę mu na słowo, lecz czegóż się pan chcesz dowiedzieć odemnie, który nic nie wiem? Jestem Georges... wychowaniec pana hetmana... do którego dworu należę. Przyjechałem do Warszawy, potrzebowałem konia i kupiłem.
— Od kogo?
— Od Żyda.
— Jakto! na targu?
— Kupiłem, bo mi się podobał..... zapłaciłem, a sprzedający wcale mi się nie tłómaczył zkąd go wziął, zawołał Georges. Czegóż pan żądać możesz odemnie?
— Nic, oprócz trochę grzeczności, rzekł Dobek. Dawno ten koń do pana należy?
— Mam go kilka tygodni.
— Nabyty tu w Warszawie?
— Tutaj...
Spojrzeli sobie w oczy, Honory się ukłonił grzecznie.
— Darujesz mi pan...
— Nawzajem proszę o wytłumaczenie mojej chwilowej popędliwości, lecz przyznasz pan, iż być tak napadniętym wśród ulicy... gdy się na dobrze nabytym koniu siedzi, niezbyt przyjemnie... Cóż to za historja tego nieszczęsnego konia i jego pana? Czy został skradziony?
— Uchowaj Boże! zawołał Dobek; lecz koń i pan znikli z domu. Nie idzie o wierzchowca, ale o tego kto z nim uszedł, bo rodzina nic o nim nie wie...
— Młody człek? spytał Georges patrząc uważnie na Honorego.
— Tak! tak! odparł Dobek, i mogę panu zaręczyć, że gdybyś bliżej znał tę historję, zajęłaby ona go mocno... Tymczasem, przebacz mi i — przyjm pozdrowienie.
Skłonił się chcąc odchodzić.
Georges go zatrzymał.
— Na wypadek, gdybym co, jakimś wypadkiem o właścicielu konia się dowiedział i mógł panu wiadomością się przysłużyć, gdzie go szukać?
— Na Marywilu, w najbrudniejszej dziurze na świecie! rzekł Dobek podając rękę... I tak rozstali się ludzko i spokojnie, Georges siadł na konia i powoli odjechał.
Honory wiedział przynajmniej tyle, iż Laura mogła być w Warszawie. Wrócił natychmiast do mieszkania i poruszył cały izraelski świat, by mu jego faktora natychmiast wyszukano...
Czekał nań wszakże do wieczoru napróżno; późno w noc dopiero nadszedł pożądany w kwaśnym humorze, który zdawał się być jego przyrodzonem usposobieniem.
— Nie ma nic? zpytał Dobek...
— Nic, nic a nic, trzęsąc głową rzekł faktor; na to trzeba czasu.
— No, to ja mam ślad...
— Pan! pan masz ślad? spytał zdumiony wielce Izraelita, niedowierzając, ażeby ktoś mógł bystrzejszym być nad niego.
— Tak jest... Koń, na którym moja krewna uszła, został tu w Warszawie sprzedany. Kupił go Kawaler Georges, wychowaniec pana hetmana... który mieszka...
— A! już ja wiem gdzie mieszka, przerwał żyd myśląc. Koń siwy... klacz?
— Tak jest..
— Piękna wcale, mówił żyd jak do siebie. Jakim pan sposobem o tem wiesz?
— Przypadkiem..
Żyd się zamyślił.
— Teraz, rzekł, to co innego; jest się za co zaczepić, ale póki nie było... a zaczepki musiałem szukać... to był niedobry interes! Po koniu my dojdziemy reszty...
Skłonił się jarmułką i odszedł.
Następnych dni znowu czekając nie było co robić. Dobek się błąkał jak Marek po piekle. Jednego wieczoru wracał już z Saskiego ogrodu, gdy naprzeciw siebie idące ujrzał dwie postaci, które go tem uderzyły, iż jedna z nich na widok jego, jakby zadziwiona i przestraszona cofnąć się chciała i uciekać.
Był to młody, nieznajomy mężczyzna, towarzyszący kobiecie ubranej dziwacznie i wystrojonej śmiesznie. Stało się to wśród natłoczonej ulicy, tak, że Dobek mógł pośpieszyć nim idące osoby zawrócić się czas miały. Zbliżywszy się Honory ujrzał twarz... tak podobną do Laury, mimo męzkiego ubioru, iż z podziwienia krzyknął i rzucił się ku idącemu. Nieznajomy stał drżący, nie myśląc już uchodzić... Dobek poznał w nim przebraną Laurę.
— Siostro! zawołał, siostro, Lauro droga, ja za tobą gonię, ja cię szukam, na Boga... nie uchodź odemnie!
Z ust biednej Laury słowo się jeszcze wyrwać nie mogło.. cała drżąca, wzruszona, trzymała rękę Honorego i spoglądała wzrokiem obłąkanym.
— W tym stroju! ty!
— Ty mnie nie zdradzisz, odezwała się w końcu Laura, spoglądając na towarzyszącą jej Lassy, czekaj chwilę...
To mówiąc, zbliżyła się do towarzyszki.
— Idź pani sama do kasztelanowej, ja dziś być nie mogę, przeproś ją... jutro... Idź...
— A ty? spytała Lassy.
— Ja muszę powrócić do domu, ośmielając się dodała Laura; nie lękajcie się o mnie...
Wielce zaciekawiona i dosyć nierada z tego wypadku, Lassy była zmuszona odejść... oglądając się na Laurę, która pośpiesznie zawróciła ku domowi, wiodąc za sobą Honorego. W drodze nie mówili słowa... Laura wprowadziła go do domu przy ulicy Długiej, zostawiła na chwilę w pokoju i poszła zmienić suknie, których się przed nim wstydziła... Honory tymczasem rozglądał się po mieszkaniu milczący i niespokojny... Drzwi się otworzyły nakoniec, Laura zarumieniona weszła ubrana jak była w Borowcach, w skromnej sukience czarnej, podała rękę Honoremu.
— Nie dziwuj się, odezwała, nie łaj mnie, i, nie sprzeciwiaj się... Widzisz, żem się zaawanturowała; byłam do tego zmuszona. Uciekłam z Borowiec, nie mogłam tam pozostać... To straszne widmo roszczące sobie prawo do nazwiska matki... chciało mej zguby... szło ze mnie życie. Pieszczone dziecię, nie mogłam wytrzymać męczarni, nie chciałam walki, głowa mi się zawróciła. Uszłam, nie powrócę. Byłeś z nami, widziałeś co się działo i gotowało, tłómaczyć się nie będę. Musiałam wziąć suknię męzką, a tę łatwiej jest przywdziać niż zrzucić...
Honory słuchał milcząc, Laura zapalała się mówiąc:
— Jestem zgubiona, prawda? nie mam nic do stracenia! Tak ludzie powiadają; nie stoję o to, jestem wolna od tego upiora...
— Ale ojciec wasz! ojciec! zawołał Dobek... ojciec, który mnie posłał szukać was!
— Biedny mój, drogi, kochany ojciec! westchnęła Laura. A! gdyby chciał życia, dałabym mu je... a męczyć się tak codziennie nie nauczył mnie, nie umiałam, nie mogłam...
Jeśliś przybył mnie namawiać do powrotu, jeśli, dla mojego dobra niby zechcesz mnie zdradzić, bracie, to próżno! prędzej śmierć poniosę, niż dam tej kobiecie znęcać się nad sobą... niż się dam nakłonić i ująć. Zdradzona przebaczę ci, lecz nie przeżyję tego...
— Kochana siostro, odezwał się Honory, mówmy spokojniej. Znasz moje przywiązanie do siebie, nie możesz się obawiać mnie, bo wiesz, żeś panią nademną. Ojciec twój polecił mi szukać ciebie, nic więcej; odmówić mu tego nie mogłem, wyjechałem. Szczęśliwy traf, gdym zwątpił już, dał mi najprzód wpaść na trop twój, spotkałem Munię w ulicy...
— Ach! zawołała Laura, jam niewdzięczna sprzedać ją musiała.
— Teraz, niespodzianie spotykam ciebie. Nie odpędzaj mnie, posłuż się mną... myślmy co począć.. róbmy zgodnie.
— Najlepsze ze wszystkiego, rzekła Laura podając mu ręce, to, że ja ciebie widzę... Namyślimy się potem co czynić. Dziś, jam szczęśliwa z ciebie!
Honory patrzał jej w oczy, w których niby łza się błąkała... zamilkł, pocałował ręce.. odstąpił nieco... i dokończył cicho:
— Rozkazuj.
— Rozkazuję nic nie mówić o rzeczach, które tłoczą boleśnie; daj mi się sobą nacieszyć.
W chwilę potem spytała o ojca.
Honory miał list jego przy sobie; podał jej nic nie mówiąc. Zaczęła czytać, pocałowała i rozpłakała się nad nim.
— Biedny mój stary... a tak nam było cicho, spokojnie, dobrze w Borowcach... dopóki szatan nie wniósł tej kobiety! Niestety! minione nigdy nie powraca... trzeba o szczęściu zapomnieć...
Honory nie przerywał jej długo, nie sprzeciwiał się, nie śmiał pytać nawet, naostatek odezwał się:
— Dla czegóż ten strój? co on znaczy?
— Z nim mi swobodniej, rzekła, nie zwracam oczu, idę gdzie chcę... nie jestem skrępowana suknią kobiecą i narzuconemi nam prawami. Żyjąc sama, nie mogłam się obronić natrętom. Nie pytaj mnie wreszcie: ten ubiór, nie ja go wzięłam, on mnie pochwycił... Chciałam go zrzucić, nie mogłam, było za późno... Wszystko mi jedno, dodała... spoglądając na Honorego, wyrzekłam się przyszłości kobiecej... chciałabym do niepoznania się zmienić.. Życie jest zawsze maskaradą.. Cóż komu szkodzi moja?
— Kochana siostro, łagodnie odezwał się Honory, jest to zawsze fałsz i udanie, z którem twój charakter szczery i otwarty niełatwo się zgodzić może...
— Ta Laura, którą znałeś w Borowcach, odpowiedziała cicho, znikła bezpowrotnie; tamta była inną, lepszą istotą... dzisiejsza niewiele dba o przyszłość, żyje, aby żyć... szuka, czemby wyżyć mogła, bawi się i śmieje się z oszukanych ludzi...
— Ta druga, śmiejąc się rzekł Honory, nie bardzo mi się podoba... dawnąbym wolał.
— O! i ja! ale oddajże mi życie tamto, ojca... nadzieje moje... serce swobodne, myśl bez troski... wiarę w ludzi... Dziś ja mam politowanie dla nich, a miłości mieć nie mogę; czuję, żeśmy nie istoty rozumne i władnące sobą, ale igraszki losu, marjonetki, któremi rzuca niewidzialny sznurek pociągany ręką... czarną czy białą, już nie wiem... Jestem jeszcze ciekawa tej gry marjonetek, a czy w niej będę ubrana po męzku czy za kobietę... co mi tam, gdy się lalką czuję?
Smutnie domówiła tych słów, ręką po stole kreśląc bezmyślne jakieś kręgi...
Honory nie chciał jej rozdraźniać ani nalegać przy pierwszem widzeniu; rozmowa stała się obojętna... Laura poweselała, i spędzili tak razem wieczór, cicho gwarząc u stolika aż do powrotu Lassy, oznajmującej, że kasztelanowa była bardzo zmartwiona...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.