Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

— W tem coś jest!... W tem coś jest!... — powtarzał gruby sędzia śledczy, uważany za najprzenikliwszego w gubernialnem mieście.
— Czy żona pana zawsze pali swoje listy? — spytał znienacka Stefana.
— Zapewne. Wielu z nas ma ten zwyczaj... Naprzykład ja...
— Acha!.. Więc pan listy swoje pali, a te które widziałem u pana w mieszkaniu nie do pana należą?
Stefan umilkł i spochmurniał. Dwa małe siwe oczka, niby dwie wilcze skry rozświecające szeroką twarz sędziego, wpiły się w badanego z ostrością dwóch stalowych świdrów.
— Tak!... A co mogło być w tym liście? O czem mógł uwiadamiać tak pośpiesznie przez umyślnego posłańca... żonę pana... Zerowicz? Czy nie domyśla się pan?
— Nie wiem...
— Dlaczego nie przyszedł sam? Wszak bywał u państwa?
— Owszem — bywał... Ale w owym okresie nie pokazywał się od dłuższego czasu..
— Czy poróżnił się z państwem? Czy bywał zawsze tylko... w obecności pana?
Chmurna twarz Stefana nabiegła krwią.
— Nie. A więc bywał i w nieobecności pana? A czy pani Porębska znała drogę do jurty Zerowicza?
— Tak. Byliśmy tam raz jesienią. Co to wszystko znaczy?... Niech pan powie otwarcie!... O co posądzacie nas? Co za ohyda!... — wybuchnął nareszcie.
— Żadnych posądzeń... Uspokój się pan panie Mirski... Wszak przedstawiłeś pan swoje alibi... Chodzi o to, aby wszystko było jasne i zgadzało się z sobą!...
— Moja żona na krok nie wychodziła z domu od czasu, jak spadły śniegi...
— Właśnie, właśnie!.. O to mi chodziło!
Ze spokojem wytrawnego oprawcy notował w swoim dzienniczku, podczas gdy Stefana ogarniało coraz gwałtowniejsze wzburzenie.
Ten gruby jegomość otaczał go, oplątywał łańcuchem nic nieznaczących pozornie zapytań, których dotkliwość Stefan odczuwał dopiero po niejakim czasie, a z których wysnuwały się jakieś niewyraźne ale groźne i niebezpieczne wnioski.
— Dosyć. Nie rzeknę więcej słowa. Proszę powiedzieć o co chodzi!...
Oczka sędziego krwawo zabłysły.
— Będę zmuszony aresztować pana. Pan wie, o co chodzi!
Stefan wstał. Groźba wróciła mu zimną krew.
— Owszem. Niech mię pan aresztuje ale niech mię pan zostawi w spokoju...
Sędzia wstał również i po chwili namysłu zadzwonił.
— Proszę odprowadzić tego pana w te drzwi na prawo! — zwrócił się do wchodzącego dziesiętnika.
Stefan znalazł się w małej sionce, gdzie na ławie siedziało kilku jakutów i wśród nich »książę« jego gminy. Wioskowy dygnitarz nie wyciągnął doń ręki, tylko nachylił się i spytał z zagadkowym uśmiechem...
— Cóż?... Dobrze?!
Kiwnął głową w stronę zamkniętych drzwi, za któremi Stefan rozpoznał szelest kroków Zofii i przyciszony głos jej odpowiedzi. Zżymnął się i ławę tak mocno nacisnął rękami, że z cicha trzasła. W smrodliwej mgle jaka wypełniała jego głowę i serce, poruszały się potworne obrazy, których nie chciał ani rozpoznać ani nazwać i które daremnie silił się odepchnąć i rozproszyć. Zbolałą głowę oparł o ścianę a znękaną twarz odwrócił od ludzi. Niewyraźnie z poza grubych belek przepierzenia dobiegały go szmery zapytań i odpowiedzi; chwytał tylko pojedyncze wyrazy. Była chwila, że się zerwał na głośniejszy krzyk Zofii, lecz mu dziesiętnik drogę ode drzwi zastąpił.
Nareszcie zawołano go do sędziego. Zastał tam Zofię z krwawymi wypiekami na policzkach i gorączką w oczach. Sędzia tryumfująco pił herbatę i pisał protokół. Odczytał następnie głosem oficyalnym sprawozdanie z ich odpowiedzi — zwykłe, szare jak sukno aresztanckie sprawozdanie śledcze i papier im do podpisania podsunął.
— Po co to? — pomyślał z odrazą Stefan i zawahał się, lecz spojrzał na męczeńską twarz Zofii i w milczeniu spełnił, co od niego żądano.
— Ot i po wszystkiem! — familiarnie powiedział sędzia. — Możecie państwo wracać do domu! Do widzenia!
Wygłodzony koń szybko rwał z powrotem. Skrzypiały płozy, stukały rzeźko kopyta po ubitej drodze a ciąg powietrza sypał im w rozognione twarze zimny kurz śniegowy. Stefan jedną ręką koniem kierował a drugą podtrzymywał Zofię, która chwiała się na siedzeniu jak martwa.
Nie śmiał jej pytać, co tam w tej wstrętnej sali zaszło. I po co? Wszak wszystko skończyło się już!...
Gdy weszła do jurty i z głębokiem westchnieniem opuściła się na ławę, przypadł do jej kolan.
— Zosiu, Zosiu!... Jakże niegodziwi są ludzie!... Jakże są źli i brutalni... Czyż nie lepsza od nich pustynia!?...
Nie odpowiadała i odpychała go z lekka. Z wyrazu jej twarzy poznał, że zapadła w stan, kiedy, jak mówiła »dusza uciekała od niej«...
Należało ją zostawić na długo w spokoju.
Szybko więc zawinął się, nastawił wieczerzę, konia wyprzągł; poczem poszedł na lodowe klepisko, i zaczął szuflą śnieg zgarniać i podmiatać tok, przygotowując, co trzeba dla jutrzejszej młócki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.