On się skłonił lekko
I znikł w marmurach bezgranicznej ściany
To ja nura za nim
Wiosłuję w syropie
Ziarnistych żup skalnych
W lodowych grot dzwonkach
I nie ma Paryża Jest poranna łąka
A na niej Falkowski — jako nagie chłopię
Przy ustach trzyma skrzydełko motyla
Gra na nim wąsko jak na białym listku
Z pobliskich lasków
Szczupłe pyszczki listków
Natura wychyla
A on już inny. Już mu skroń zbielała
Śpiewa że dusza
Z ciała wyleciała —
Na zielonej łące
Na zielonej łące
Stała
I znowu Paryż I w tej fajnej kurtce
Falkowski wchodzi na deski Olimpii:
W kaskadzie świateł
W gestów zawierusze
Zapowiada początek
Poetyckich Zaduszek