Ludzie i pomniki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Hollender
Tytuł Ludzie i pomniki
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TADEUSZ HOLLENDER
LUDZIE I POMNIKI
KSIĄŻKA WIERSZEM
WARSZAWA — 1938
NAKŁADEM KSIĘGARNI F. HOESICKA


Tadeusza Hollendra
CZAS KTÓRY MINĄŁ
i inne wiersze
Lwów — 1936 — Nakładem Księgarni
Aleksandra Krawczyńskiego
DRUKARNIA JÓZEFA ZIELONY, WARSZAWA


DEDYKACJA


Tyś żył daleko w dymie i sławie,
śpiewając wino, miłość i krew,
w brzydkiej stolicy, w płaskiej Warszawie
mrówczo i wieszczo marszczyłeś brew.

Mnie Twoje słowa tłukły pięściami,
wiersz mi się każdy pod sercem kładł,
prawie że wszystkie umiem napamięć,
oddycham niemi od tylu lat.

Ja się od Ciebie uczyłem śpiewać,
słowa szarpałem jak mokre bzy,
więc teraz Ty się na mnie nie gniewaj,
gdy chce inaczej śpiewać niż Ty.



Wiem — samotne są słowa poety,
komuż zatem poświęcić je mam,
choć przyjaciół mam i kobietę,
do śmierci zostanę sam.

Matka w innym oddawna już świecie,
ojciec obcy pracom mym i dniom...
— Największemu współcześnie poecie,
Tuwimowi poświęcam ten tom.



INWOKACJA


Nie wiem czy grzeszny, nie wiem czy prawy,
wiem, że dwadzieścia pięć trudnych lat,
wiem, że wzburzony, wiem, że ciekawy,
wiem, że zdumiony patrzę na świat.

Wiem — duma, wielkość, słowo — dźwięk pusty,
nicość i trwoga, śmieszny mój gniew,
w korzeniach świata czerw złotousty
wysyłam nikły, nędzny swój śpiew.

Wiem — w kuli niebios ziemia jest kulą
wśród centyljonów błądzących gwiazd,
wiem — jak na kropli błota się kulą
punkciki ludzi, zwierząt i miast.

Wiem — padnę kiedyś dwunożne zwierzę,
ubrane w sztuczną, fabryczną sierść,
bo też niezmiennie, bo twardo wierzę
w bezwzględnie celną wieczność i śmierć.

Za ciało własnem zapłacę ciałem,
jak ptak i ryba, drzewo i zwierz,
i — czytelniku — mrówko zuchwała
prędzej czy później zapłacisz też.

Nie po to tylko żyłem na świecie,
bym mrówczą chwałę w spiż zakuć miał,
lecz żebym śpiewał, żebym szedł przeciw
wielbiącym siłę, przemoc i gwałt.

Dawno poznałem złość twą i małość,
swych skaz i pęknięć nie zdołasz skryć
Epoko wojny, krwi, kapitału,
trzeba uparcie w twą nicość bić.

— O, czytelniku — nie mów. — Nie warto,
trzeba się nieraz skrwawić tym ustom,
trzeba niezłomnie zachować krok.
Trzeba ryć, rzeźbić gwiazdę upartą.

— Ja wiem, że czarno, wiem, że jest pusto,
wiem — że jest mrok.



O SOBIE SAMYM

Motta:
„Ill'ego, qui fuerim..."
Ovidius
„Żył bezspokojnyj chudożnik..."
N. S. Gumilow,
„Ich Bertold Brecht..."
„Ja Józef Wittlin..."

Ja — Tadeusz Hollender jestem cząstką kraju
gór, biegnących poprzecznie do północnych rzek...
Czterech obcych narodów krew w swych żyłach mając,
patrzę senny mieszaniec na Dwudziesty Wiek.

Nie korzę się, nie klękam przed niczyim bogiem,
bo niczyich nie czekam zbywających łask,
ten sam a inny wobec miljonów dwunogich
patrzę zimno, spokojny na mrowiska miast.

Do końca mi wystarczą wietrzne świata ściany,
i tak wciąż w piątej porze przemija mój rok,
piję w szynkach jak inni — nigdy niepijany,
na ścianach skaleczony zatrzymując wzrok.

Szumią szare wieczory od ludzi i zdarzeń,
do pań, śliskich jak ryby przemawiam per ty,
gdy nas rozkosz zaskoczy, gładzę je po twarzy,
pewny, że i tak nigdy nie popieszczę — mgły.

Czytam często poetów, nie można goręcej,
by się zawsze doszukać śmiesznie wielkich cech,
znam Tuwima i wielbię czar niekonsekwencji,
dawno gorżkiej niewiary nauczył mnie Brecht.

Z ludźmi, wiecznie nieufny, nie rozmawiam szczerze,
nazbyt rzadko dopuszczam „racje obcych stron“...
Któż potrafi inaczej, kto sam bodaj wierzy,
zawsze zostanę sobie — „ja“ i każdy „on“.

Miłuję mego kraju biedną monotonję,
śmieszność jak dym zamykam w klamry słów i w wiersz,
a gardzę — nie żem inny, lecz słaby jak oni,
że się spalam, gdy wiecznie odgaduję śmierć.

Lecz nie lękam się chwili, która mnie przywali,
by świat we mnie zatrzymać i odciąć od dat,
bo pochwalam zniszczenie, ogień, który pali,
abym nie mógł nic wiedzieć, gdy odgadnę świat.

Chcę jeszcze zaznać pełni, brzęku pszczół, rozkoszy,
gdy szumi we mnie słodko wszystkich przodków krew,
szlachty, mieszczan, włóczęgów, gdy ciężko podnoszę
oczy w sufit niebiosów, załamując brew.

Wierzę w śmieszność zamierzeń, na maszyny patrzę
jak na zwierzęta, które także zgryzie rdza,
nie przeszkadzam, panowie, — na waszym teatrze
nie przemówię ze sceny — popatrzcie — to ja!

Co się stanie — mnie, wierzcie, nie zależy na tem,
to nieważne i nigdy nie przejmę się tem...
Dajcie dziecku niewiary pogodzić się z światem.
— Wszystko jest — snem.



POMNIK JANA III


Stanął, zastygł w kamieniu, krzepki i wspaniały,
już się kopje żelaznym płotem nie pochylą,
po wiedeńskich przewagach dziś jedyną chwałą
na narodowe święta krzepki krok defilad.

A bywało — w obozach — poszumy nad głową,
chadzało się z magnacka, a z piersią wypiętą,
szumiało z jaśniepańska, kraśno, kontuszowo,
a dziś — łyki w kontuszach na kurkowe święto.

Gromiło się Tatary i Kozaki z pańska,
po piersiach się jeździło, z husarska, naścieżaj,
piło się zamaszyście, z polska, z trzeciojańska,
tylko środkiem ulicy szło się, jaknajszerzej.

Zbyt rzadko majestaty przychodziły pląsać
na kowalowe gody pańską kawalkadą.
Lada gołowąs dzisiaj uśmiecha się z wąsa
i z tego, że ze stołka król konia dosiadał.

Z historycznych perspektyw oglądany nieład
spod pomnika nieświetnie się dzisiaj odznacza:
perspektywą w rzęsiście oświecony teatr,
i w drugą — rzędem latarń — na Marjackim Placu.

Król w inną zapatrzony, tak przez noce zastygł,
nad miastem niespokojnie ku niebu się sprężył,
bo ujrzał: — Znów jak krzywa szabla zwisł nad miastem
teraz już autentyczny, pogański półksiężyc.



POŻEGNANIE Z CIENIEM


Na mieszczańskich pomieszkań wypłowiałych ścianach,
między „Polonją" Styki a gestem „Rejtana",
między zmartwiałe twarze narodowych wieszczów,
„Święty gaj", i Kościuszkę, Matkę Boską jeszcze,
mieliśmy lat niewiele, przed niewielu laty,
gdy pierwszy raz na ścianie, chmurny i wąsaty,
choć w strzeleckim mundurze, szlachecko ze ściany
patrzyłeś (fotografja: — Rysia — Zakopane).

Z Tobą w nasze dzieciństwo zwaliła się wojna,
i pozostała dotąd legenda dostojna
w dymach bitew, w warkocie wytaczanych armat,
i piosenki żołnierskie były nam pokarmem,
a spoza wszystkich wieszczo romantycznych twierdzeń
szarzały twardo cienie magdeburskiej twierdzy.
Choć nam krwawy błysk strzałów oświecał kołyski
pozostało coś więcej dla nas i dla wszystkich:
był jeszcze polskiej szabli błysk...
— Nie — karabeli.
I w każdym polskim domu było jak w kościele.

Tak nam dałeś dzieciństwo górne i namiętne,
i młodzieńczość podobną, gdy majowem świętem
kołysały się miasta, mieszały się dźwięki
robociarskiej i skocznej żołnierskiej piosenki.
My z kokardką czerwoną i majem na twarzy,
dzieci wojny — orkiestry grzmiały kolejarzy,
w czerwonych iskrach sztrejki śniły się pociągom,

a nad miastem Twój portret niesiono na drągu
wysoko nad jedwabne, przerażone panie:
Uwierzyliśmy wszyscy — że tak już zostanie.

Pozostały. Na długo: portrety na ścianach
mieszczańskich naszych mieszkań. Jest coś w tych mieszkaniach.
Jest cenny proch, choć skrzętnie prochy się tu ściera,
wiew śmierci, chociaż rzadko się tutaj umiera,
są fotele, drobiazgi, zakątki wygodne,
półeczki...
Na półeczce, w swych wymiętych spodniach
groziłeś całej Polsce spod brwi nasuniętych:
figurka, wieszcz, bohater, i mieszczański święty.
Schylały się przed Tobą zatroskane głowy,
a Ty trwałeś — szlachecki, pański, mohortowy,
prawie herb na banknotach, plakatach i znakach,
zgarbiony, znany wszystkim z obrazu Kossaka,
z dłońmi na głowni szabli, o zgarbionych barkach,
żyłeś — Jaśnie Wielmożny na polskim folwarku.
Człowiek — symbol — samotność — powaga — i męka.
Opadała na Ciebie podnoszona ręka,
chodziliśmy bez woli, mniejsi — bo potomni;
już za życia spiżowy patrzył na nas pomnik.
I nikt odtąd z nas żywych tam się już nie przedarł:
był rząd, stała Polska i stał sam — Belweder,
gdy mijałeś jak wszystko, samotny i stary...
jak symbol już za życia umarłej ofiary.

Czy umarłeś?... — Nie, tylko odszedłeś którędyś,
napewno sam widziałeś żałobne obrzędy,
z taką samą na ustach szlachecką pogardą
nakryłeś się wawelską kryptą Leonarda,
gdy tam szły krzepko pułki, warczały armaty,
snuły się światła, cienie, sypały się kwiaty,
pogrzeb trząsł całą Polską od krańca po kraniec,
nie tylko czarne klechy klepały różaniec,
nie tylko twoje pułki dudniły za trumną...

Nie! Marszową kolumną ogromną i dumną
za zwłokami zakwitły kontusze i pasy,
karabele w kościele podniosły się lasem,
jeszcze raz zardzewiałe szczęknęły dwururki
i w pokrwawionych strzępach zjawiły się burki,
i kosynierskie kosy podniosły się sztorcem
i chwiały się żałobnie przed żałobnym dworcem;
w leguńskich maciejówkach zakwitły jak kwiatki
kołpaki, rogatywki i konfederatki.
Za ułańskim szwadronem przy dźwiękach kapeli
zagrzechotał okropnie szczęk nagich piszczeli
i trupi zapach powiał, gdy w żałobną ciszę
wszedł zbrojny poczt pancernych panów towarzyszy.
Zaświeciła historja w pustych oczodołach
starą dumą szlachecką na kościanych czołach,
stuknęły w bruk kopyta, załkały kobiety,
a na końskich szkieletach szumiały szkielety.

Krwawe strzępy kontuszów purpurowych mości
zwisały jaśniepańsko z piszczeli i kości,
by od Twojego ciała odpędzały żywych.
Od trumny wydźwigniętej szedł chłód przeraźliwy,
wiatr świstał w pustych czaszkach i w piersiowych klatkach,
na gołych łbach jak dawniej — wąs, konfederatka,
w oczodołach czerń pusta i iskry ogniste
i znowu w oczodoły wiatr złowrogi świstał.
Płynęła trumna górnie przy błyskach karabel
z grzechotem i tętentem idąca na Wawel.

Tak za Tobą minione umarłe odeszło.
Nie wiedział nikt, że razem grzebaliśmy Przeszłość,
że nie tylko za Tobą zatrzaśnięto wieko,
że zamknięto tu razem kilka strasznych wieków.
Nareszcie opóźnionej pozwolono śmierci
położyć się Przeszłości Wawelem na piersi,
a na marach zawiesić i kir i aksamit
żałobny.
— Tak nareszcie zostaliśmy sami.

Napisano już wszystkie hołdownicze wiersze,
nazwano Cię Ostatnim, nazwano Cię — Pierwszym,
zostały nam obrazki w mieszczańskich mieszkaniach,
Twoje słowa i „wzory do naśladowania“...
— Patrz! Przed Tobą, ogromnym, za życia spiżowym
zaczynamy znów trudne, spiskowe rozmowy.
Ledwie przebrzmiały dźwięki żałobnej muzyki
spotykamy się oto pod Twoim pomnikiem
i tajemne wiedziemy szepty i pogwary,
przygotowując nowe na jutro ofiary.

Słuchaj tych słów, Umarły! — Nas blady Baryka
obudził takiej nocy. Był w łódzkich fabrykach,
był w kopalniach na Śląsku, był na bieda-szybach,
pod mostami na Wiśle, był w chłopskich sadybach,
glodny był i obdarty, długo opowiadał,
długi czas spędził z nami na tajnych naradach...

Mówił, że w chatach chłopskich kartofle bez soli
żarł, że z ludźmi na drogach umierał powoli,
że zupę ze skradzionych, zmarzniętych buraków
smakowali, a potem na bezpańskim szlaku
z psem o kość się podarli, a potem z innymi
spał zakopany w liściach w jednej długiej zimie,
złodziejskich patrjotków wymieniał nazwiska,
milczał z strasznego gniewu i zęby zaciskał.
Widział spasionych księży, głodujących chłopów,
dobywał z powojennych, zarosłych okopów
pociski pełne śmierci, szczątki po armatach...
Tak całą Polskę przeszedł. Szedł przez długie lata,
i tyle samo czasu przegnił w kryminale,
gdzie prześnił sen o szpadzie i o kapitale.
Wczoraj — kraty wyłamał i do nas się przedarł,
by znowu wyprowadzić — wszystkich — pod Belweder.

Lecz dom Twój znowu pusty od piwnic do pięter,
wszystko stoi jak dawniej, nietknięte i święte,
znów przed nami zamknięto nienawiść i miłość,
bo znowu Ciebie dla nas w tym domu nie było.

Słuchaj tych słów, Umarły! naszym młodym głowom
coraz mniej się ojczyzna mieni kolorowo,
coraz mniej naszym ustom okrzyków potrzeba,
coraz więcej zwykłego, razowego chleba.

Słuchaj tych słów, Umarły! Oto nieprzytomni
Przywalamy Wawelem Twój spóźniony pomnik,
a historję już tylko nazwiemy — historją.

Oto zorze się inną zapalają glorją.
Młoty biją w kowadła i w iskrach pieśń śpiewa,
chłop mocuje się z ziemią, a ziemia odbrzmiewa,
pokrywają się pleśnią żupany i pasy.
— Nam teraz w bój odwieczny z historją i czasem,
grzmi armja, gdy przeciąga zgłodniała i blada...
Salutuje Twój pomnik Wielka Defilada,
gorąca Twej młodości czerwonej oparem.
— Żegnaj,
MY JUŻ GOTOWI DO NOWEJ OFIARY...



W TEATRZE FREDRY


Czas w starych kopersztychach zżółkły papier marszczy,
ułańskiem błyska czakiem, kitką w amarantach,
zegar-empire złoconą zakrywa się tarczą,
by fałszywym, za długim zmącić sen kurantem.

Senny park — gdzie w strzyżonych klombach i alejach
na ławeczce pod klonem amory ułańskie,
w nocy wiatr wspominkami i liśćmi przewieje,
aż rozszlocha się panna nad romansem Tańskiej.

W miastach smukli panowie de Birbant-Birbanccy
w faraona postawią dożywocia stawkę,
aby na wsi z posagiem pogruchać w altance,
a przed zmrokiem przejść jeszcze na nudę i kawkę.

Kontusze drzemią w kufrach, już dawno do szatni
kuse fraczki w kolorach weszły uśmiechniętych.
Oniemiał z kordem w ręku rębajło ostatni,
zwiesił wąs i mieszczańskim ostał się rejentem.

Pochowano pod korcem dukatowe złoto.
Jak aktor straszy skurczem komedjowej maski
i schyłek dni rubaszną skończy anegdotą
żywy — a już umarły szlachecki Jowialski.

Patrzcie, mieszczański Łatka, horrendum, mosanie,
szlagonów i birbantów obrawszy ze skórki,
chociaż sam innobilis omal nie dostanie
biednej, lecz wciąż wielmożnej, bo szlacheckiej córki.

Co za czasy, panowie, pono na Zachodzie
korable parą dymów pierzą się na fluktach...
— O tempora! O mores! Szlachta na psy schodzi.
— Nad Polską Włoch w balonie — nieczysta to sztuka.

Oficerom z wojenki zbyt nudno w traktjerniach,
lulki ćmią, baki świecą, zadzierają nosa,
a że w worku grosz goni drugi grosz niewierny
mundurem i szabelką zarobią na posag.

— Epoko! Hrabia piórem po pańsku się para,
hrabia rej wodzi w tłumie fraczków kanarkowych.
Już dawno w empirowych czas stanął zegarach,
sypiąc młodym szaleństwa, starym — śnieg na głowy.

I scena jak kopersztych wszelką ostrość zatrze,
jak próchno błyska ku nam senną światła smugą...
— Sto lat śmiechem ogromnym parsknęło w teatrze.
— Sto lat się tak śmiejemy — naprawdę — to długo.



STULECIE


Na belkowym pułapie, po kole świetlistem
nad szkiełkiem czarne muchy wiecują puszyste,
burczymuchy błękitne, huczące magnacko...
Owe kiedyś Hreczecha, wymachując packą,
owe muchy szlacheckie tępił bez litości.
(Nikt nie oczyścił domu na przyjęcie gości).

A my, cisi, w skupieniu, pod lampą naftową
słuchamy, gospodarzu, jak kiwając głową
mądrą, ważną i siwą, jak pod wyschłym karkiem
garbiąc i tak zgarbione ponad pługiem barki,
dziwujesz się dostatkom sędziowskiej obory
tyrolskich krów...
...Od Wschodu warkocą traktory.

Świt się kreską różową i bladą na wschodzie
waha w męce, brzask krwawych odwleka narodzin,
a cichej w chacie cisza dzwoni przejmująca.

Gdy tam — noc przecinają elektryczne słońca,
dudnią twarde rozkazy, z padających lasów
jęk idzie od Uralu po krańce Donbasów,
krwawy pot zlewa oczy i parzy ogniście,
głucho dudnią turbiny, migają transmisje,
huczy morderczy tryumf szalonej roboty,
spuszcza wściekle w kowadła wyiskrzone młoty,
miljonem nóg kurz wzbija z dziejowej areny,
nabija czarną pieśnią napięte anteny,
ryczy pieśń...
...Idą echa w pograniczne sioła.

Śpi polska wieś spokojna, polska wieś wesoła
Na cmentarzykach wiejskich przelatują duchy,
na pułapie obrazki, pod pułapem muchy,
jest tak jak było kiedyś, — tak, Wojski Hreczecha,
ta sama na chałupie kokoszy się strzecha,
o świcie jęczą śpiewnie studzienne żurawie,
może nic długie lata nie działo się prawie;
przybyło much i czarnych fabryk w Żyrardowie.
— Czytajcie, gospodarzu: — „Ty jesteś jak zdrowie,
Ile cię cenić trzeba..." — wiatr wpływa przez szpary,
gasi lampę i cisza, znów cisza jest, stary.
— Cóż to, ty szepczesz dalej gorżkiemi wargami:
...,,Wśród takich pól, przed laty..." — umiesz to napamięć?

O roku ów, pędzący ze Wschodu obłoki!
Lud ciebie nazwie krwawym kryzysowym rokiem
i coraz bliższej wojny, uczony — rocznicą!

Wiatr pędzi chmury dymów nad lśniącą stolicą...
Chytre dzieci ulicy usta niespokojne
mięły w krzyku, śpiewając wydania wieczorne,
a gdzieś tam, pod ciężarem pięter i kamienic
śniła się komuś Litwa i lasy w zieleni;
wrzask własnych głodnych dzieci tu hałas zasłaniał
głuchym uszom i gwarny pogłos polowania,
potem sam prawie ujrzał i syty — uwierzył
w półmisków słodki zapach i pełnię talerzy,
gdy razem wokół stołu świetnego zasiedli
i zmarznięte kartofle milczkiem żwawo jedli.

W kościołach już posnęli kolorowi święci.
Schylili się nad książką zmęczeni studenci
i liczą w sennych myślach, ubierają w słowa
setki kroków od Zamku aż do Soplicowa,
Astronomję Wojskiego sprawdzają nieśmiele,
koligacą w Zaścianku mnogie parantele,
aż sen na oczy spływa — im — przyszłym doktorom,
pedagogom, magistrom, może — profesorom...

Na ciszę noc wymiata pod jasne latarnie
do dzwoniących muzyką, świetlistych kawiarni
spóźnionych Don Kichotów, gdzie smutno zakwita
uśmiech tych, których wierszy nigdy nikt nie czyta,
a pełnych snów łakomych, jako pod opoką,
on, Don Kichot Północy, pod Birbante Roccą
dziś witał niebo włoskie, a jutro — bulwary.
I im się w chciwych oczach ulepia ten Paryż,
a mglista noc tutejsza w paryską rozdwaja...
Im Polska jeszcze wiecznie w księżycach, ruczajach,
gdy w zakłamanych wierszach, urbopoematach
wiecznie oni są osią obcego im świata;
zapachami salonów, własną myślą struci
wiecznie się chcą w swych wierszach swym smutkiem narzucić;
z trwogą we Wschód wpatrzeni, z nadzieją na Zachód,
w jakże misternych pieśniach śpiewają swój zachód,
lafiryndy, ławeczki, jednonocne pary,
„tiule mgieł“...
— A w oddali wiruje ten Paryż,
ich Paryż. Urbanista napisze — motory!
Na Wschodzie nieustannie warkocą traktory...

Zadzwoniły kawiarnie głupiutką muzyką....
A On stoi i patrzy kamiennie z pomnika.

— O czem, o czem Ci marzyć na paryskim bruku,
wiecznie żywy, choć zmarły, skamieniały w ruchu.
Paryż Ci pod stopami mrowi się i kurczy.
— Znasz to? Tour d'Eiffel w niebie ostrzem bogoburczem,
jak niegdy pieśń... przed laty... I teraz ten Paryż
w pijanych stożkach świateł, kościoły i bary.
Mówią tu etranżerom przybyłym ze Wschodu:
„Entente cordiale“, poeta... „bratniego narodu“,
i czasem komuś z Polski, zwysoka przypomni,
że ktoś swój, w tym Paryżu zarobił na pomnik,
pozwala się zachłysnąć „dumie narodowej“!
Z ręką wytkniętą zawsze, prosto, ku Wschodowi.

A gdy czerwone słońce, jak zdrowe oblicze
gospodarza, co prace skończywszy rolnicze
na spoczynek się w czarnym kładzie oceanie....
(jako ów chłop — emigrant w dalekiej Paranie).
Gdy spadające słońce za plecami Twemi
rzuci Twój cień ogromny na wylękłą ziemię.
Gdy podróżą błękitną na krwawym promieniu
wędrujesz przez obczyzny ku ojczyźnie, Cieniu,
nad winnicami Francji, fabrykami Niemiec,
przez Ren, Łabę i Wisłę, aż w błękitny Niemen,
aż w pagórki niewielkie i łąki zielone
szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnione...
po lasoszumną Wilję, czarnobrzegie Świteź,
po czarnoziela lasów, noce gwiazdolite,
może — nad gaj Mendoga... nieprzytomną głową,
samem sercem upadasz w puste Soplicowo,
aż tu, w centrum polszczyzny, Cieniu cieniem zaśniesz.

Nie długo. Słońce z sykiem w Atlantyku gaśnie.

Tak płyną cienie nocy, świat staje się cieniem,
jak świece gasną gwiazdy... — My we Wschód wpatrzeni.

Świt, nie czytajcie, ojcze, zbudzą się bachory,
żreć chcą...
— NA WSCHODZIE GŁUCHO WARKOCĄ TRAKTORY...



SĄD NAD ZDRAJCĄ OJCZYZNY


Więc zapalono świecznik bardzo gorejący,
na stole postawiono Ukrzyżowanego,
zatem sędziów dwunastu w orderach jak słońca
patrzyło w judaszowe lica Trzynastego.

Więc czytano zarzuty — monotonnie, długo,
recytowano winy, za które odpowie,
prokurator zabłysnął słów wymownych strugą,
aż w krzyżach paragrafów przechodziło mrowie.

— „Oskarżamy cię zdrajco! — (huczał oskarżyciel),
o zdradę narodowych znaków i sztandaru,
że o własnych rodakach pisał jadowicie,
że kochał innych więcej, niż swój własny naród.

— Oskarżamy, że wzywał możnych na tej ziemi,
by oddali biedakom całą własność swoją,
co jest, mówiąc słowami bardziej właściwemi,
nawoływaniem jawnem do zmiany ustroju...

I skarżę o bluźnierstwo Jedynemu Bogu,
gdy bluźnił, że go każdy chwali jednakowo,
gdy nawoływał wreszcie do miłości wrogów,
co jest zbrodnią i znowu zdradą narodową!!!"

I sypały się słowa jak natchnione ziarna...
Lecz Oskarżony w myślach swych się zapamiętał,
bo śniła mu się zieleń, śniła ziemia czarna,
i lasy i w tych lasach ptaki i zwierzęta.

I ludzie, którym miłość nienawistną wyznał.
Wszystko żegnał nieśmiałym, dalekim uśmiechem,
świat, który swoją wielką nazywał ojczyzną,
gdy ojczyzna mu cnoty uznała za grzechy.

Dziwny był sąd. Zaiste. Z okien światło blade
padało i różowo oblepiało ściany...
Sąd wyszedł nad wyrokiem odbywać naradę,
a Oskarżony czeka. Sam. Z Ukrzyżowanym.



W LASACH SERDECZNOWA


Chciałem stanąć w twem sercu, Ojczyzno prawdziwa,
długo Twój sens przedemną, czujnie się ukrywał,
długo byłaś mi inna w naszych czarnych miastach,
nim zacząłem twą prawdą zieloną obrastać,
gdy pociągiem, w dzień jeden porzuciłem wszystko,
aby w zieleni stanąć serca twego blisko.

Zabielała gdzieś w polach zagubiona stacja,
skropiona nasturcjami, w spienionych akacjach,
za szybkami dziewczęco słodki uśmiech znikał...
pokraśniała niechętnie czapka naczelnika,
a na ławce chłopaczek, śpiąc, wiał główką płową:
i na murze stacyjnym napis — Serdecznowo.
Przed pociągiem cel znany i kres nieodgadły
na nudnych szynach przysiadł. Nie mogłem. — Wysiadłem.

W las. Na prawo. Na lewo. Trawami przed siebie
W bród. Strumyczkiem, nieziemsko kończącym się w niebie.
W las. Niewielki. Rzadziutko rozrzucony pniami.
Cała młodość we włosach. Buciki przez ramię.
Na gałązkach wiewiórki — jak rude płomienie.

I tak szumem przykryty, pozdrowiony cieniem,
w słońcu cały i cały w zieleni i złocie
upadłem na wachlarze wilgotnych paproci,
wpełzałem się oddechem w las, w zapachy, w szumy,
aż zapłonąłem z ludzkiej, nie — zwierzęcej dumy:

poznałem cierpkość liści usty płonącemi,
czułem się sednem życia, czujnem dzieckiem ziemi,
znałem imiona drzewnych i liściastych bliźnich.
Biłem twem sercem, ziemio. Tu byłem — w ojczyźnie.

Słońce krzesało zachód.
— Gdzieś szalały ręce,
gdzieś było niespokojniej, puściej i goręcej,
gdzieś w miasta biły strzały, bunty, katastrofy...
— A mnie się w zieleń liści nawijały strofy,
a ja patrzyłem w ciszę drzewną zanurzony
w zgubione i znów z trudem znalezione strony,
i wszystką zieleń ziemi, mając na powiekach
wchodziłem w sens, co krwawo przez liście przeciekał.
I na chwilę znów byłem zielenią rozumny:
— miałem kościół — żarliwe, sosnowe kolumny,
miałem dom, dach nad głową — wypukłą caliznę,
znów miałem nieczłowieczą, a ludzką — ojczyznę.

Gdy nagle, w cichy zachód, który wiatrem prószył,
doszedł mnie szum nieznany — nadstawiłem uszu...
Skąd — nie wiem — tak jak nie wiem, co ten szum oznaczał.
Ale był to szum bólu, buntu i rozpaczy.

— Wam — las rąk podniesionych, sztandary i znaki,
wam pomniki, wam — przeszłość, rycerskie szyszaki,
wam — brwi zmarszczone, bitwy, sztandary, kordony,
wam — nierozum miljonów, zapał nieuczony,
was rzuci na okopy wybuch entuzjazmu,
byle krzyk was za gardło chwyci pięścią spazmu,
aż obudzą się znowu smutni inwalidzi,
by wasze dzieci znowu mogły nienawidzieć
za ojców jednonożne, straszne piruety,
za spalone domostwa, zgwałcone kobiety.
Wam — kukłom nierozumnym na śmiesznym teatrze
trwać tak do bliskiej śmierci — nam smutno się patrzeć,
nam przed waszą obcością w tę ciszę wędrować,

a wam — kląć, maszerować, pluć i kamienować,
aby jutro, gdy zwiodą was wczorajsze bogi
tylko nasze pomniki czcić, iść w nasze drogi
i znowu się na siebie rzucać nierozumnie,
— O, jak nas tutaj mało, o, jacyśmy dumni,
co przed waszem szaleństwem, z podniesioną głową
uchodzimy, by trafić w takie Serdecznowo,
i tutaj lec w paprociach i nakryć się szumem
zieleni, nieba, woni — przed złym nierozumem.

Kto z was, straszni, zatęskni, przylgnie do korzeni,
kto poczuje się dzieckiem wirującej ziemi,
i kto z was się braterstwa nie z drzewem doczeka,
nie z wilkiem, kto za brata z was uzna — człowieka
i kiedy...
Dzień czerwonym żegnał mnie odjazdem,
noc na drzewach wisząca zapalała gwiazdy,
księżyc błyskał i lasem szedł jak pobrzęk broni.
Parskały gdzieś zdaleka popętane konie,
pastuchy przy ogniskach, oparci na ręce
śpiewali o ułanach, dziewczętach, wojence,
szły pogłosy dalekie...
— Kto z was zna te noce,
kto zna dudnienie młynów, komu z was łopoce
jak sztandar — las.
— I czemu z oddali inaczej,
przyniósł wiatr znów szum bólu buntu i rozpaczy.

Daleki szum nabrzmiewał, przelatywał blisko.
Ruszyłem. Zawadziłem w uśpione mrowisko,
spłoszywszy czujne sowy, co w liściach przycupły,
czatując rozbójniczo nad wylękłem dziupłem,
gdzieś przemknął lis, ogonem wyszorował trawy,
wyminął mnie puszysty, wylękły, ciekawy.
Nie było rozbójników, niż człowiek chytrzejszych.
Więc szedłem śmiało, lekko, człowiek nietutejszy.

Wszak lasy Serdecznowa są w sercu ojczyzny.
— Smutku, wieczorny smutku, czemuś wiatrem bryznął,
czemuś przemknął i wiatrem trąciłeś obłoki.
Świat jest bardzo wąziutki i bardzo szeroki,
ogromna jest i mała i smutna jest ziemia.
Niemasz nam różnej drogi, wieczny smutku, niema.
Poco nam było w lesie sprawdzać serce chore,
by spotkać się, by słyszeć jak warczą traktory.
Pójdziemy długo razem, modlić się i śpiewać,
potrącając myślami rozszumiałe drzewa.
A ziemi, ziemi cichej już nam nie zobaczyć,
dobry sen się położy na strzechach oraczy,
a na nas czycha księżyc, wiszący pod szczytem.
Nam to ścigać zwycięskim zawsze i pobitym
to wszystko, co nam wiatry złowrogie przyniosą,
i upadać na trawy, pokrwawione rosą.

Tak nas cudem noc niesie na ojczyzny łono.
W taką noc, gdy na niebie wstającym Orjonom
ostre miecze drą nisko pulchne łono ziemi...
— Poeto, wędrujący nocami takiemi,
w czas szumiących traktorów spokoju nie witaj,
trwaj długo, aż krwawego doczekasz się świtu.
Niech się spokój na krótko rozwiesza nad głową.
Musi zapaść się w nicość las i Serdecznowo.
Nie wystarczy za sobą szukać nieprzytomnie,
— wszystko trzeba pamiętać i wszystko zapomnieć.
— I wiem, że nawet wtedy, na owej polanie
ojczyzna moja taką na zawsze zostanie,
której spalić nie mogę i której nie zniszczę...

Wschodni wiatr, wschodni wiatr mi w młode uszy świszcze,
i ojczyznę serdeczną niesie mi i nową.
Chociaż niemasz cię nigdzie, słodkie Serdecznowo,
zostaniesz, jak zostaną szeregi oraczy,
LECZ WPIERW MUSI SZUM ZNIKNĄĆ BUNTU I ROZPACZY.



OJCZYZNA


Któż cię jutro spamięta, ogromne nazwisko,
jaki błękit wytrzyma twe ogniste krzyże,
nas jeszcze sobą gnieciesz, do nas schodzisz blisko,
bijąc w szyby zawieją wspomnień o Sybirze.

Ciebie — słupem ognistym widzieli w męczarniach,
gdy śmierć spadała pętlą spod gałęzi dębów,
ciebie tłoczył robociarz w podziemnych drukarniach,
a czytywał cię nocą zaciskając zęby.

Tobie legł na baterjach, sobą drogę mościł
pierwszy chłop w czarnym dymie wściekłych detonacyj,
umiano mrzeć za ciebie, kochanko wolności,
trójkordonowa fikcjo wszystkich emigracyj.

I szeptano wciąż — jutro. I mówiono — rano,
że wolnością, równością jak młodość się sprężysz,
a zbudziłaś się oto matką jaśnie panów,
białorączków, rycerzy, pomników i księży.

Przeciw synom się własnym pancerzysz przeszłością,
pomnikami obrastasz, a głodem zagrażasz,
co poczniesz z naszym buntem, co z naszą młodością,
stającą przeciw tobie, a przy twych ołtarzach.

Na tłumy bezrobotnych, prących ulicami
spoglądasz mocarstwowem, kamiennem obliczem...
— Miljony odepchniętych! — nie dla nas, nie dla nich
dymią twoje kominy i załgane znicze.

Komu w twych magazynach stalowa i lotna
śpi śmierć konna, powietrzna, polowa i piesza...
— Ojczyzno mocarstwowa! Pani bezrobotna!
Wdowo po powieszonych! Któryż raz ich wieszasz.

Chmurz się groźnie, a błyskaj spiżowo nad nami,
włócz nami jak chmurami po skrwawionem niebie!
— My pod twoje pomniki kładziemy dynamit,
aby rozmiótł twe kłamstwa, a ukazał — Ciebie!



L’ENFANT TERRIBLE DE LEOPOL


— Wiem — byłeś miastem mieszczan, pieśni i żołnierzy,
„skarbnica“ i „stanica“, „kresowe ognisko“,
dla mnie — jak wszystkie miasta pod gwiazdami leżysz,
więc daleko, a jednak jakże serca blisko.

Wzajemnych sentymentów tylko nam wiadomą
treść skryjmy w sercach czułych. W rytmie moich kroków
poznasz je. Nie wypowiem jej nigdy. Nikomu.
Twoje bije w kanałach, pod miastem, głęboko.

Na twych pagórach senne osiadają chmury,
a rzeźwy wiatr ogrodów gładzi mnie po karku,
w takie noce poznałem krewkość twoich córek
w tajemnych zakamarkach wszystkich twoich parków.

Kołysał się niepewnie czarny kwadrat rynku,
na Trybunalskim Placu chwiał się Jabłonowski,
gdy nabrzmiewał czerwono gwar twych wszystkich szynków
w chrapliwy rytm harmonji bajzlów łyczakowskich.

Nie brakło nam historji, ani nienawiści,
na krew przelaną tutaj czas pyłem nie opadł,
w Jezuickim ogrodzie szelest kul i liści
co rok przynosi z wiatrem namiętny listopad.

Jak widzisz — miłość, młodość Sturm und Drang-Period’u
tkwią w twych murach jak kule przebytych oblężeń,
miłość w nienawiść zmienić i w dojrzałość młodość
trzeba, gdy i po śmierci chce się nam zwyciężyć.

Chcę umrzeć którejś nocy przy twoich dziewczętach,
żadna nagroda miasta nie należy mi się.
pamiętaj — twój nie dla mnie „Zasłużonych cmentarz“,
pochowaj mnie osobno, Semper Fidelisie.



RZEKA MEGO MIASTA


Miasto moje nocnego nie zażywa ruchu.
Zamiera po dziesiątej. W bawełnianym puchu
ciepłych mgieł, wpiętych w ostrość kominów i wieżyc
piersiami swych pagórków w czarne niebo mierzy,
jak patrycjuszów miasta nieprzystojna córa
czerwony miąższ piorunów zamknąć chce w swych murach
jak w biodrach. W tę noc letnią, pod piorunów warkot
przeciąga się, aż trzeszczą grzesznie drzewa parków.

Są wędrówki w te noce. Od krańca po kraniec,
ogrodów i zaułków zawiły różaniec,
kamienny kwadrat rynku, a potem z kwadratu
pętle, gwiazdy, rozgwiazdy, mrok ssie treść plakatów
stado cieni przemyka do starego rynku,
i mrok zachrapie głucho harmonjami szynków.
Brzmi piosenka przedmieścia. — Podeptać przedmieście,
za wiele tu tych domków w różach i agreście,
za wiele will, ganeczków, złych piesków na straży,
za wiele prostytutek...
Niech się niki nie waży
iść dalej — park się rozwarł i zawarł za nami,
a kto w cieniach przepadnie — przepadnie jak kamień.
Już twarz ciepła uderza w mur mgły, mur narasta...
— Jest takie miejsce w parku z widokiem na miasto.

W dole epos w skróceniu... W czyściutkich szpitalach
czarna pięść uderzeniem zbyt celnem powala,
rozrzuca w bok ramiona, dusi i unosi...
Gdzieindziej setki innych w napięciu rozkoszy

zapada się w trzask łóżek i nierozmaicie
trzeszczą deski przy końcu i początku życia.
Trzysta tysięcy piersi wzniosło się oddechem
znów opadło z mistycznie nerwowym pośpiechem,
i wstrząsło się w przestrachu...
— Ej, zacni mieszczanie,
senna zmora was tłucze, trzeszczy to mieszkanie.
To Pełtew, czarna rzeka pod ziemię wepchnięta
po waszych mocnych domów pluszcze fundamentach.
W mieszkaniach dusznych mroczno — nie otwierać okien!
mógłby tu wiatr napłynąć, wolny i szeroki,
wiatr, który niesie katar i mózgi porusza,
i łopoce firanką i szepce coś w uszy,
o miłości i śmierci wolnej i dalekiej...
swobodniejszej od waszej uwięzionej rzeki...

Park westchnął. Mgła się w mózgi wsączyła zdradziecko...
— Młody, wolny poeto, jesteś tu jak dziecko,
płoną ci, płoną w mózgu czerwienią neony,
na miasto krzyk uderza, zgrzany i czerwony,
burą mgłą otulony, jak obłok i gwiazda
strzelasz w wieże czerwienią, a szaloną jazdą
rozwiany płaszcz jak skrzydła bije w głuche okna,
w czarnodoły kamienic, gdzie kwiatuszki mokną,
gdzie we dnie białe panny, w firankowym cieniu
oddają się młodzieńcom w przelotnem spojrzeniu.
Twój krzyk uderzył w miasto...
Niechże się obudzi,
niech staną w trupich oknach przerażeni ludzie.
Lwom stojącym na straży świt skoczy na piersi,
a na mury potokiem wiersze, ciągle wiersze.
Jakże srebrna pierś orła wygnie się w tym żarze,
jakże w „oknach zbieleją przerażone twarze“.

Znamy swój sens nieważny. Wczesnym świtem, rano,
pod pogodą niebiosów i burzą kasztanów
jest Bernardyński kościół, przy którym w sukience
duchownej Jan ku niebu wciąż podnosi ręce,

by spotkać się nad nami w rozmodlonej wierze
z Ormiańskiego kościoła dwuiglicą wieżyc,
wysoko.
I jest rzeka głęboko pod ziemią,
w rzeczce zmarłe odpadki, szkło, papiery drzemią
i biją w czarne kraty błyszczące i białe.
Rzeczkę wiercą głęboko rurami kanały,
spływają w tańcu nocy oszalałe szczury.
Rzeczkę ujęto mocno w betonowe mury,
w cieniach wiecznych i mroku pod miastem przepływa.
— Tu żyje moje miasto wielkie i — prawdziwe.

Tutaj chłopcy przedmieścia za murami Lwowa
zbierają się pod miasta kiszką odchodową,
przy betonowym stropie, wielką i odkrytą,
śpiewają o Białoniu i jego bandytach,
noc spędzoną w cegielniach mając na powiekach.
Stamtąd brudna i wolna debuszuje rzeka
i czarnym szumem klei zmęczone powieki.
Jak przekleństwa wrą nurty umęczonej rzeki...



— Płyń, wodo z brzucha miasta, czarna i cierpliwa.
Wiele jest rzek na ziemi. Pełtew się nazywasz.
Za długo pełna jesteś tajemnic i zbrodni.
Z twoich ciemnych odmętów dobywają głodni
resztki warzyw cuchnących. Po kamyczkach skaczesz,
a jeszcze długo, długo nie będzie inaczej.
Jeszcze długo w ogródkach szczekać będą pieski,
a mieszczańskie córeczki w sukienkach niebieskich
powiewne i różowe, istotki półboskie
będą przed twym zapachem zatykały noski.
Jeszcze trwać musisz Styksem, kiszką odchodową.
— Aż, zdobędziesz się, rzeczko, na ogromną powódź.

Wylej się czarnem gardłem! Nad tobą jest przestrzeń.
Wysadź bruki naziemne, wystrzel na powietrze,

gejzerem w środku miasta wytryśnij do góry,
bryźnij gnojem zgęstniałym na dachy na mury,
raz jeden na zwycięstwo wysil się ogromne,
i o domu rodzinnym moim nie zapomnij.
I środkiem, samym środkiem masz płynąć po mieście.
Wszyscy zacni mieszczanie twoją czarną treścią
oblepią się z radością, wdzięcznie i obleśnie,
zaryczą nawet twoje butownicze pieśni,
pełni trwożnej radości, w służalczych umizgach.
— Pamiętaj, wszystkie brudy masz z siebie wybryzgać,
wyrzucić z siebie wszystkie hańbiące cię ciała.

Aż wytoczysz się wolna, srebrzysta i biała,
połyskliwa i wartka, młoda i wężowa,
— rzeko, prawdziwa rzeko prawdziwego Lwowa.

I wtedy, rzeko inna, rzeko srebrnołuska,
pozwolisz mnie się w twojej czystości wypluskać,
pozwolisz się przebłagać, że w więzienne noce
nie umiałem z innymi nieść buntu i mocy,
i może słowa moje poniesiesz przez wieczność...



Tak wyznałem ci, miasto, miłość niedorzeczną.
Ale nie ty, dzisiejsze, przyjmiesz moją spowiedź,
lecz ty, jutrzejszy, znowu uwolniony Lwowie.
Jak grynszpan na twych dachach śpią wczorajsze wieki,
AŻ DO DNIA WYZWOLENIA UWIĘZIONEJ RZEKI.



ZNAJOMA Z KAWIARENKI


Pani, zauważyłaś kiedyś, że powinienem poświęcić Ci wiersz: Przyjm ten oto, ofiarowany Ci w złośliwej przyjaźni.....


Ostatnio mówi także, zresztą bez ustanku,
ostatnio także martwi ją żywo amnestja,
przy bardzo czarnej kawie z bardzo białą pianką
zanurza się (z łyżeczką), w panspołecznych kwestjach.

Jest spewnością żydówką? — Spewnością, spewnością!...
Napewno katoliczką? — Napewno, napewno!...
Tylko teoretycznie zajęta miłością,
ma fabryczkę, niecałą, niewielką — lecz pewną.

Zna „tonikę“ powieści, (bywa urbanistką),
zaś Aldousa Huxleya, wie dobrze dlaczego
uważa (razem z Freudem ceniąc go wciąż nisko)
za nieprzeintelektu-alizowanego.

W kawiarni, wśród normalnych typów niewąsatych
dotykaliśmy ducha, marxizmu i wojny,
tu czasem się przysiadał wprawdzie matematyk,
ale bardzo wysoki i bardzo przystojny.

Potem doktór, adwokat, poseł, ojciec miasta,
trzy baby, jedna pani, dwaj ludzie bogaci,
profesor, oraz malarz, wprawdzie pederasta,
lecz zdolny i, doprawdy, mój tylko — przyjaciel.

Potem usiadł pan jakiś, zdaje się — Dąbrowski,
i jeszcze ktoś i jeszcze, był okrutny gorąc,
Dąbrowski opowiadał dowcipy żydowskie,
a ten jeszcze ktoś mawiał — „ogólnie rzecz biorąc“.

Potem głos miałaś, pani, potem — znowu pani,
potem pani niechcący Nałkowską ruszyła,
po Nałkowskiej — Dąbrowską, potem znowu dla niej
znalazła „perspektywę", potem znów mówiła.

Potem listy czytała, wielce wzruszające
bezrobotnych i chłopów dwu miłym doktorom,
malarz miał chęć na posła, a poseł na pączek,
a ten jeszcze ktoś mówił — „ogólnie rzecz biorąc".



Wymknąłem się cichutko, nastrój się nie zepsuł,
bo gdy wpadłem za tydzień, znów prawie w połowie
o kwestji panteatru mówił ten sam zespół,
to znaczy — ty, o pani i inni panowie.

I wiem, że jeśli wpadnę pojutrze, czy jutro,
ujrzę przy pederastach jak siedząc i panach,
pani łezkę uronisz na wezbrane futro,
a ja westchnę, łakomie patrząc w twe kolana.

Znów panidealistów kilku płci żydowskiej
będzie skromnie mówiło — „Tak jest, tak jest, proszę“,
i rzeknie co pięć minut inny pan Dąbrowski
tym razem — „O, to inna jest para kaloszy...“



KAWIARNIA BLAGIERÓW


Pod sceptycznie zmrużoną, gazową latarnią
na białych żaglach dymu przepływa kawiarnia,
i mruga wielkiem lustrem, okrągłem jak zero
w gipsowo złotej ramie — ojczyzna blagierów.

Tu wielce fantastyczne przemijają sprawy,
tu biją czarne źródła najczarniejszej kawy,
w pieczarach wnęk wygodnych możemy się zmieścić,
na żaglach gazet płyną cowieczorne wieści,
świat wielki i daleki od rana do rana
tu zbliża się, karleje w rozbłyskanych ścianach.
O szyby, lśniące szyby deszcz złowrogi pluszcze,
w płynnych dymach jak w ljanach egzotycznej puszczy
trwamy. Dymy jak drzewa w lesie tropikalnym
tryskają ponad nami w korony i palmy,
a nad dymami lampy jak owoce tańczą.
Żółte pigwy żarówek, złote pomarańcze
kapią kroplami światła wdół, na w sennej dumie
pogrążone, żałośnie uśmiechnięte mumje.

A szyby deszcz zacina. Noc wstrząsa kawiarnią.
W objęciach lśniących tafli, w sześcianie akwarjum
wpływają przez ogromne, falujące szyby
jedwabiołuskie panie i śliskie jak ryby,
sterując wprost ku lustrom, zderzają się twarzą,
i wiosłując biodrami w falującym gwarze
zmęczone oczy kładą na spłakanej szybie,
ogromne i okrągłe, bezmyślne i rybie.

A w szyby deszcz się wpija, deszcz miljonousty.
— I jesteś, złota klatko — gabinetem luster,
i gabinetem naszych za trudnych wydarzeń,
martwych woskowych figur i woskowych twarzy,
ogrodem schnących kwiatów, przybytkiem mądrości,
ojczyzną naszej czczości i niepotrzebności.

Miasto jest za szybami i świat za szybami,
oby się bóg złej nudy zlitował nad nami,
mrugają wszystkie oczy, znużenie na ustach,
z lodowatym spokojem patrzą na nas lustra,
których lód moje dłonie umęczone chłodzi,
aż do dnia naszych nowych, człowieczych narodzin.



Za lasami literek, górami papieru,
rzekami kawy dymi kawiarnia blagierów,
pysk kelnerski ma w herbie popielata flaga,
popielata jak dymy, jedwabna jak blaga.
Tropikalne ćmy tłuką w szklane tafle nocą,
i gazeciarskie kaczki skrzydłami trzepocą,
rżą szachowe koniki, fryzowane głowy
kierując znad szachownic do kul bilardowych,
a kule płyną suknem zielonem jak morze.
Zastygają w bezruchu święci redaktorzy,
dentyści wszystkich zdarzeń, niezwykłych i dziwnych
płyną po czarnych falach spokojnie oliwnych.

W kraju dymów, w szepcąco szeleszczącym światku
ludzie płyną ku sobie na falach wypadków,
pozdrawiają się szeptem, szmerem i szelestem,
zastygają z tragicznie patetycznym gestem,
z kolanem, zgiętem wdzięcznie na drugiem kolanie,
w niepokoju wieczystym i oczekiwaniu.

W strefie martwych zamierzeń kraj dymiący leży.
Rządzą nim despotycznie mistyczni kelnerzy,

wznoszący się wysoko w samowładnej pozie,
w glorji próśb, spojrzeń, żądań, w lamp apoteozie.
Oni — stałych bywalców chronią przed przeciągiem,
na falach kaw i luster trwają jak posągi
nad morzem imion, nudy, katastrof i zdarzeń.

Tu lśnią lustra magiczne i lśnią w lustrach twarze.
Odbity, martwo senny, nieznany świat trzeci
tafla tafli podaje błyszczącej naprzeciw,
tajemnice tak straszne, że twarz kryją ręce,
bo oczy widzą w głębi miljardy — i więcej
pustych twarzy i twarzy. A odbita marność
ucieka w przestrzeń długą, prawie planetarną.
Tylko z błyszczących luster sens wyziera nagi,
a w dymie i w spojrzeniach wielki patos Blagi
pod dalekim sufitem nabrzmiewa i rośnie.

I tutaj nas bóg nudy chłoszcze bezlitośnie.
Tu nas senność zwycięża bezduszna i ckliwa.
Wleczemy się. Będziemy trwać i wyczekiwać
w dymach pozornie górnych, jasnych i podniebnych.
Tylko tym krajom dymów jesteśmy potrzebni,
my — bywalcy, dostojni, olbrzymi i święci,
konsumenci półczarnej, dymu producenci,
których duszność umęcza, a powietrze szkodzi,
których może pochłonie dzień ludzkich narodzin.



Utoń, ciało wygodnie w pluszowej kanapie.
Tu narodzą się myśli. Stąd wyjdą na papier
czarnemi kolumnami nadzieją się łudzić.
Nie przyjmą ich. Nie trzeba tych słów owym ludziom.
Za kawiarnią krokami rozmawiają bruki.
A ty myśl nad potrzebą niepotrzebnej sztuki,
zakłamuj się poczuciem niezdobytej siły.
Nikomu się te słowa nie będą modliły.

Gdzieś — gdzie warczy historja niespokojnych maszyn,
a których szum złowrogi teraźniejszość straszy,
gdzieś — przed rzeczywistością realną i chlebną
może poznałbyś wreszcie własną niepotrzebność.
Tutaj takiej się wiary nigdy nie doczekasz.
Tutaj — dłoń spracowana prostego człowieka
nie poszuka twej biednej, niepotrzebnej dłoni.
— Oczekujmy — w mistycznej, zadymionej toni
poniosą nas — pod sufit skłębione opary.
Gdzieś za nami w tryumfie poniosą sztandary,
krzyk runie w zimne tafle i łoskot wybuchów
na nas — smutne postaci, zastygłe w bezruchu.
Ledwie czołem o szyby stukniemy jak ryby,
rozłożą się nad nami stolikowe grzyby,
i tak będziemy mijać w samotnej niewierze.
Sceptycznie, drwiąco, władczo patrzą w nas kelnerzy.

Pomyślimy, szepniemy, że jeszcze za wcześnie,
prześpimy się z kimś, razem zbudzimy się we śnie...
Sen, sen się na nas kładzie. Na zawsze pobici
w sześcianie lśniących tafli przesypiamy życie.
Co nocy wschód nas łudzi jutrzenką różową,
i znowu w dni codzienne zapadamy z głową.
A zewsząd tylko wieści, straszne wieści płyną:
— cyfry, zwycięstwa, klęski...
Pod senną godziną,
za lasami literek, górami papieru,
rzekami kawy dymi Kawiarnia Blagierów,
i małe, ciasne myśli w wielkich mózgach płodzi...
AŻ ZMYJE JĄ I ZNISZCZY DZIEŃ LUDZKICH NARODZIN.



WIERSZ DO OJCA


I jeszcze jedno — nie jestem stąd!
Zwykły przypadek, zacna rodzino,
poprostu feler, nieścisłość, błąd.
— Przestańcie, proszę, mówić mi — synu.

Gdzie czarne lasy, wilgotne jary,
gdzie Bóg wierzchołków nie zdołał zmóc,
tam — w mchy i błota wpięty prastare
ciągnę żyłami soki do płuc.

A ty się winduj krętoschodami,
zamiataj piętra wachlarzem rąk,
ciężko się kiedyś tutaj załamiesz
w chmurach papierów, aktów i ksiąg.

Kilka czerwonych dni w kalendarzu
i sześć tygodni urlopu masz,
zwykłe robocze dni się rozłażą
i coraz głębiej brużdżą ci twarz.

Porządnie, czysto leżą na półce
akta i dzieci, sznurkiem je zwiąż,
bo było jedno jaje kukułcze,
a teraz w domu niema go wciąż.

W flakonach dymi zwiędłe igliwie,
płachta gazety szumi jak ptak,
golisz się, w lustro gwiżdżesz fałszywie,
golony piórem — tragiczny akt.

Twych skarbów strzegą klamki, wrzeciądze,
i zapach, który zawsze mnie mdli,
ty odprowadzić mnie, gdy wychodzę
możesz zaledwie do bliskich drzwi.

Wyklnij, lub żałuj obcego syna
w światku swych aktów, córek i krat,
tuż poza drzwiami mój się zaczyna
naprawdę wrogi, obcy ci świat.

Kaczemi skrzydły mnie nie zastawisz,
ptaku domowych kałuż i błot,
wracam do własnych leśnych trzęsawisk,
codziennie trudny zaczynać lot.

Wysokopiennym czasem i lasem
szybuję ciężki od własnych win.
— Nakryty domem, zamyśl się czasem,
że ci się podział kukułczy syn.



NOCE STRASZLIWE


Kto śpiewał wasze nędze i wątpliwe blaski,
mieszkania, zaprószone niewątpliwym kurzem,
tysiącpiętrowe schody, stalowe zatrzaski,
starców, zamiatających okropne podwórza,

ową śmierć wielkopomną i bakteryj wzloty,
poezję ryb, struganych w mroczne zlewów leje,
i ów wrzask rozdzieranych pod księżycem kotów,
wyschłych krawczyń z poddaszy wstydliwe nadzieje,

słów ubóstwo i życia i zgon uroczysty,
gdy Bóg, zwierzęta, ludzie na wieczność skłóceni...
— Rok, dwanaście miesięcy, dni codziennych trzysta
sześdziesiąt pięć przysiadło na dachach kamienic.



Oto się srebrna luna po przymurkach wspina,
o szyby dźwięczne łapy złoty kot opiera,
wstrząsa się pierś drobniutka, ciało bohatera
żegluje snem burzliwym przez wczorajsze kina.

Aż się ruda dziewczyna spod dziesiątka pierzyn
odkryje po pagórki brzoskwiniowych piersi,
niech ją kłują młodzieńcy szczecią męskiej sierści,
niech w kosmate szatany na tę noc uwierzy.

Łopotają na gzymsach, przy piorunochronach
lunatycy ogromni w białych żaglach koszul,
skłuci rogami luny, modlą się i proszą,
niech ich noc o nieszczęściu białych dni przekona.

Trzeszczą zwierzęco meble, oblewane wrzątkiem,
gżą się, trzaskają szczęściem osrebrzonych desek.
Bankier otwiera mieszek i sypią się w mieszek
cekiny gwiazd i piastry — dumnych snów pamiątki.

Chrapią potworne mordy ludzi chrześcijańskich,
sączy się gorżka ślina przez krawędzie łóżek,
w smrodzie więdną w flakonach pokrwawione róże
na starożytnych książkach Klementyny z Tańskich.

Pod sercem szóste dziecko w serce krzykiem trafia,
wdziera się tryumf życia w czarne łona matek,
złotoskrzydłe kanarki zawisły u klatek,
gdy przez sen klnie straszliwa służąca Agafja.

Aż ulotnią się smutki w samotnych pokojach,
w oparach pod sufity wyfruną jak muchy,
zachrzęszczą na podłodze czarne karaluchy
i spadnie pięść na piersi — stań się wola Twoja...

Spławi się noc mieszczańska w kamienicznych troskach,
wtopi się w blask koszmarny niedosięgłej luny...
— Któż ci się w twarz rozśmieje śmiechem wielkiej dumy,
ogromna, bo nadludzka, zła Przemocy Boska?



PIĄTA PORA ROKU


Wiosną
— nie żyję sobą — kwiaty za mnie rosną.

Latem
— ciężko oddycham purpurowym kwiatem.

Jesienią
— w zżółkłe liście zwiędłe myśli zmieniam.

W zimie
— lękam się śmierci w śnieżystej zadymie.

I tylko o zmroku
— płynę cicho skrzydłami w piątą porę roku.

Nie myśl,
— że wiem coś o niej. To nie jest na ziemi.



POWRÓT ALLANA GERBAULT


Jakże ja od was odpływam daleko
w marzeniach wielkich, ukradzionych snom,
jakim ja morzom, zawiejom i rzekom
zwierzam niezdarny, rozśpiewany prom,
jaką ja drogą nietutejszą płynę,
i którą nocy wykradłszy godzinę
ląd nietutejszy oglądając — ginę,
naprzekór własnym nazbyt szarym dniom.

Brzegi nieznane. Nad głową obłoki,
pod łodzią piasku słyszę śpiewny zgrzyt,
więc defiluję zabłąkanym krokiem
dróżką wiodącą w niewidzialny szczyt.
Wiatr waniljowy nad żaglami wieje,
plątając liny, potrącając reje,
a ponad głową mierzchnie noc i dnieje
różową pręgą dobrze znany świt.

Daleko szumi wzgardzona ojczyzna,
żądna wyrzeczeń, cierpienia i ran.
Tu wszędzie błękit do mych słów się przyzna,
świecąc przez siatkę palm liści i ljan.
Wszędzie, się potknę o nadbrzeżny kamień,
wszędzie mnie niebo obsiada gwiazdami,
i każda fala obmywa i plami
chlustem z przypływów i odpływów pian.

A gdy mnie buntem zła żałość ogarnie
o nędznych, bitych poniżonych los,
— tu już nie świecą w twarz morskie latarnie,
wiatr wyciem głuszy tamtych buntów głos,
już za daleko tu i za wysoko,
w nieznanej ziemi, piątej porze roku,
gdzie z niewidzialnych dla innych obłoków
łukiem się piętrzy ponad życiem most.

Na brzegi lecą fal sprężyste grzbiety,
w konchę księżyca dmie wiatr — tak i ty
patrzysz — jak płyną obłoki — kobiety,
nabrzmiałe wonią, puszyste od mgły.
Wiesz, że nie wszystkim jak tutaj i tobie,
kiedy zanurzasz w fale ręce obie,
łowisz jak ryby śliskie kształty kobiet,
— i nie chcesz — szukasz przecież tylko mgły.

Aż księżyc pęknie, noc zblednie i nagle
sznury, trzaskając, w mokry piasek trą,
kobiece piersi — pełne westchnień, żagle —
— pełne powrotu; otulony mgłą,
na sterze wsparty, wymijając przestrzeń,
płuca na powrót napełniasz powietrzem
innem — i wracasz o tym samym wietrze,
a z ziemi innej Allanie Gerbault.

Port każdy — ziemią. Wsiąkasz w tłum. — Coś przywiózł?
— Więc tylko pełną innych wiatrów pierś?
Więc drwią, więc krzyczą, więc głośno się dziwią,
że ktoś się otarł ustami o śmierć,
a wrócił z rejsu — z śladem pocałunków,
z mórz, a bez pereł, bez cennych ładunków...
— Cóż — całą podróż dał mi w podarunku
ten ze Swineburn'a przepisany wiersz:

WIERSZ ZE SWINEBURN'A

I porzuciwszy gniew, nadzieję, pychę,
wolni od pragnień i wolni od burz,
dziękczynnych westchnień ślemy modły ciche,
ktokolwiek jest tam pośród gwiezdnych głusz.
Za to, że minąć dniom żywota dano,
za to, że nigdy raz zmarli nie wstaną
i rzek powolnych nurt zmącony pianą
zawinie kiedyś w głąb wieczystą mórz".



DO PRZYJACIÓŁ


Wylecieliśmy kiedyś jak ptaki i liście,
a z młodością w niezgodzie płyniemy dziś razem,
coraz dalsi mi dzisiaj wiedzcie i usłyszcie:
— Niezawsze się przez życie przejeżdża Pegazem.

Oto dojrzałość moja, stająca się nagle,
aż ugina się ciężko umęczona szyja;
teraz już innym statkiem, nietutejszym żaglem
pędzony — Was i młodość nierozumną mijam.

Niesądzone mi było, bym wolny od grzechu,
z zębami ściśniętemi uporem i wolą,
zapierał się zwątpienia i trwał bez uśmiechu,
a nie widział sam siebie, obcy mi — Karolu.

Nie umiałem też w ciasnej zamknięty zatoce
wątpliwej sięgać głębi i trwać, niezachwianie
wierząc, że się bezemnie przyrodniczy proces
życia stanie i minie, spokojny Marjanie.

Ani się gwiazd na niebie nie spytam o drogę,
ani patrzeć błękitnie nie umiem — i przeto
instynktem żyć i mijać, nie walcząc — nie mogę;
nie śpiewam — piszę, Staszku, najmilszy z poetów.

Ani wierzyć dziecinnie oddawna nie umiem,
ani z żadną na ziemi krewnić się rodziną,
przechodzę sam, zostaję sam, w samotnej dumie,
uśmiechnięty sceptycznie, pogodna Halino.

Wiem — jak życie się moje, przepalając — syczy,
gdy w szyby nieustannie wciska się nox atra.
Przez wiek haseł i maszyn i tez przyrodniczych
lecę — wiecznie pędzony na złowrogich wiatrach.

I noc mi się nie kończy i dzień nie zaczyna,
i wiem, że znać nie można kierunku ni celu,
bo nigdy czas nie stanie na moich godzinach,
i nikomu nie powiem nigdy — przyjacielu.

Nigdy się już tym dawnym nie obudzę chłopcem,
i wierszy się zwodniczych i myśli wyrzekam,
patrząc na wasze twarze, wciąż dalsze i obce
odpływam, żeby nigdy nie spotkać — człowieka.

Bo nikt mi z was i nigdy nie powie już — dokąd?
Ani kobiety nigdy nie wyszukam — skąd...
— Sam, w dymie papierosów płynąc jak w obłoku,
na skrzydłach płaszcza nigdy nie zawołam — d!



SAMOTNY WIERSZ


Wiem, że nie warto wierzyć niczemu,
na dnie każdego zwykłego dnia
może naprawdę niczego nie ma
i może nie ma nawet i dna.

Wszystko napewno jest gdzieś inaczej,
poza szeregiem zdarzeń i dat.
Tu tylko ludzie poważni tacy
rąk wiatrakami kaleczą świat.

Tu płyną domy ostre i proste,
tu syczy w murach zamknięty gaz,
druty pajęczym płyną pomostem
nad nerwowiskiem ludzi i miast.

Genjalne miasta, kamienne plany
dają się trawić czasomi rdzom...
— O, kierowniku słów obłąkanych,
w któremże mieście wyrósł twój dom.

Może się mogłeś zamknąć, odgrodzić,
ścianom powierzyć czułość i śpiew...
— Powiedz, hodujesz? — W którym ogrodzie?..
— spokój pod ciszą kwiatów i drzew?

Kłębią się rudo ciężarne chmury,
przez sito godzin sypie się czas,
gdzie, w ścianach której architektury
syczy ci słodko woda i gaz?

Tu ci się wszystko rozpłynie w rękach,
przez okno obco w twarz spojrzy nów,
bo jest ten ciężar, straszność i męka
za marną trafność magicznych słów.

O, jest ta obca zachłanność świata,
jest mebli luną oblanych skrzyp,
gdy noc przemocą dziką się wgniata
w wypukłe tafle jeczących szyb.

Bo tu naprawdę niczego nie ma,
noc ci jak strzała przebije pierś,
że ledwie możesz sobie samemu
napisać taki samotny wiersz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Hollender.