Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI.


Temi słowy zakończył Marlow swe opowiadanie. Audytoryum jego rozpierzchło się natychmiast.
Mężczyzni parami lub pojedyńczo opuszczali werandę, nie tracąc czasu, nie robiąc żadnych uwag, jak gdyby ostatni obraz tej niedokończonej historyi, sam ton opowiadającego czynił dyskusyę zbyteczną, a komentarze niemożliwe. Każdy z nich unosił swe wrażenie, jak tajemnicę jaką; ale pomiędzy słuchaczami był tylko jeden człowiek, mający usłyszeć ostatnie słowo tej historyi.
Przyszło do niego we dwa lata później, w grubym pakiecie, zaadresowanym prostem pismem Marlowa.
Uprzywilejowany człowiek otworzył pakiet, przejrzał papiery, złożył je na stole i podszedł do okna. Mieszkał pod dachem wysokiego gmachu i wzrok jego mógł sięgać daleko, jak gdyby znajdował się na szczycie latarni morskiej.
Pochyłości dachów błyszczały, tworząc jakby nieruchome fale, a z głębin leżącego u jego stóp miasta płynął głuchy, nieustanny pomruk. Dzwonnice kościołów wystrzelały w górę; padający deszcz przyspieszał mrok zimowego wieczoru; wielki zegar na wieży wybijał godzinę, a potężny jego dźwięk drgał w powietrzu przeciągle i donośnie. Zaciągnął ciężkie firanki okien. Błysnęło światło lampy, kroki chodzącego po pokoju człowieka głuszone były dywanem, zajmującym całą podłogę.
Skończyły się lata jego wędrówki. Nie ujrzy już widnokręgów, jak nadzieja nie mających granic, nie ujrzy zapadającego mroku w lasach, tak uroczystych, jak świątynie, w pogoni za wiecznie — niezbadaną krainą!
Wybiła godzina! Nigdy już więcej! Nigdy! — ale leżący w świetle lampy pakiet przywołał dźwięki, wizye, wspomnienia minionej przeszłości — tłum cały rozmaitych fizyognomij, głosów, rozlegających się na wybrzeżach dalekich mórz, pod namiętnemi, żarem ziejącemi promieniami słońca. Westchnął i zabrał się do czytania. Papiery podzielone były na trzy części.
Spora ilość kartek, ściśle zapisanych, spiętych była razem; duży, szary arkusz papieru, z niewielu słowami, obcem pismem nakreślonemi i wyjaśniający list Marlowa.
Z niego wypadł drugi, pożółkły i postrzępiony. Podniósł go, położył na boku, przebiegł szybko oczami list Marlowa i zabrał się do czytania z uczuciem, że zapuszcza ciekawe oko w kraj dotąd niezbadany.
...Nie chcę przypuszczać, żeś zapomniał — temi słowy list się zaczynał.
Ty jeden okazałeś zainteresowanie tym, co przeżył opowiadaną wam historyę, choć pamiętam doskonale, że nie wierzyłeś, by on stał się już panem swego losu. Przepowiadałeś, że wyczerpie się i obrzydnie mu wszystko, chociaż spełni zadanie, honor odzyska i miłości dozna. Mówiłeś, że znasz dobrze tego rodzaju rzeczy, ich złudne zadowolenie i nieuniknione rozczarowanie.
Powiedziałeś również — pamiętam to dobrze — że „poświęcać im życie (im, to ludzkości o skórze ciemnej, żółtej, lub czarnej), to jakby się duszę zaprzedawało dzikiej bestyi”.
Utrzymywałeś, „że tego rodzaju rzecz” można znieść i wytrzymać, gdy jest oparta na stałem przekonaniu o prawdzie idei, które do nas, jako do pewnej rasy należą, w imię których powstał porządek i moralność etycznego postępu.
„Musimy czuć za plecami ich siłę — mówiłeś — musimy wierzyć w ich konieczność i sprawiedliwość, by ofiara z jestestw naszych nabrała istotnej wartości”.
„Bez tego poświęcenie jest tylko zapomnieniem, całopaleniem swej istoty — prostą zgubą”.
Innemi słowy, twierdziłeś, że walczyć musimy w szeregach, albo też życie nasze nie idzie w rachubę. Może być! Ty musisz to wiedzieć, ty, co sam, bez niczyjej pomocy dawałeś sobie radę w niejednej przygodzie i wychodziłeś z nich nie osmoliwszy sobie skrzydeł.
Jim miał do czynienia tylko z samym sobą i teraz pytanie, czy on w końcu nie zdał się sile potężniejszej od praw ogólnego porządku i postępu? Ja nic nie twierdzę. Może po przeczytaniu — ty orzec zdołasz.
Nie możemy go zbadać dokładnie tem więcej, że za pośrednictwem cudzych oczu ostatnie na niego rzucić możemy spojrzenie. Nie waham się podzielić z tobą szczegółami ostatniego epizodu, który, jak się zwykł wyrażać, „przyszedł do niego”. Może to była ta ostatnia okazya, na którą, zdaje mi się, czekał nieustannie, zanim zdoła sformułować zlecenie do tego nieubłaganego świata. Pamiętasz, że gdyśmy się raz ostatni żegnali, spytał, czy prędko powrócę do domu, i nagle krzyknął za mną:
— Powiedz im...
Czekałem — z ciekawością, przyznaję — i nadzieją także, a on krzyknął tylko:
— Nie. Nie!
Oto wszystko, nic więcej; żadnego zlecenia nie będzie, chyba to, jakie każdy z nas może wyciągnąć dla siebie z wymowy faktów, będących tak często więcej zagadkowemi, jak najzręczniej ułożone procesy. Co prawda, raz usiłował wyzwolić się, ale to mu się nie udało, jak się przekonasz, jeżeli zechcesz przejrzeć dołączony tu szary arkusz. Usiłował napisać. Widzisz nagłówek: „Forteca Paturan”. Zdaje mi się, że powziął plan zamienienia swego domu na miejsce obronne.
Była to myśl doskonała: głęboki rów, wał z palisadą, a po rogach ustawione na platformach — działa. Dovamin chciał mu dostarczyć broni palnej; w ten sposób każdy człowiek z ich partyi wiedział, że jest jedno bezpieczne miejsce, do którego wszyscy wierni partyzanci zbiegać się mogą w chwili niebezpieczeństwa. To wszystko świadczyło o jego zdolnościach przewidywania i o tem, że wierzył w przyszłość.
Ci, co on nazywał „moi ludzie” — uwolnieni z niewoli szeryfa — mieli skupić się razem i pobudować się w obrębie fortyfikacyi, tworząc tym sposobem oddzielną część Paturanu.
„Forteca Paturan”, żadnej daty, jak widzisz. Czemże jest cyfra lub nazwa, wobec szeregu tychże dni?
O kim on myślał, kreśląc te słowa — nie wiadomo. Schwycił raz drugi za pióro i napisał: „Stała się rzecz straszna... muszę natychmiast...” pióro prysnęło atramentem i koniec.
Historyę ostatnich wypadków znajdziesz w tych kilku załączonych kartach.
Przyznać musisz, że romantyczność jej przechodzi wszelkie najdziksze młodzieńcze marzenia, a zarazem zdaje mi się, że jest w niej pewna straszna, głęboka logika, tak jak gdyby jedynie imaginacya nasza roztaczała nad nami potęgę przygniatającego nas losu. Nieostrożność myśli naszych spada na nasze głowy; kto z mieczem igra, od miecza ginie.
Ta nadzwyczajna przygoda, w której to jest najdziwniejsze, że jest prawdziwą, zjawia się jak nieunikniona konsekwencya. Coś podobnego zdarzyć się musiało. Powtarzasz sobie pytanie: czy taka rzecz zdarzyć się mogła? a jednak zdarzyła się — i tu o logice tego wypadku roztrząsać nie można.
Przedstawiam ci to tak, jak gdybym był naocznym świadkiem. Moje informacye urywkowe były, ale zlepiłem wszystkie kawałki i wytworzył się dość jasny obraz. Ciekawy jestem, jak onby to sam opowiedział. Z tylu rzeczami zwierzył się już przedemną, iż czasami zdaje mi się, że on musi zjawić się zaraz i opowiedzieć historyę własnemi słowami, głosem niby obojętnym, a pełnym uczucia, trochę zdziwiony, znudzony, trochę dotknięty, ale tu i owdzie wypowiadający słowo lub zdanie, pozwalające rzucić spojrzenie na jego wewnętrzną istotę, tak trudną i niepodatną do oryentowania się w niej.
Trudno uwierzyć, że on już nigdy nie przyjdzie. Nie usłyszę już więcej jego głosu, nie ujrzę jego ogorzałej twarzy z białą linią na czole, i młodzieńczych oczu, przechodzących w uniesieniu w ciemną, głęboką, bezdenną barwę błękitu.