Listy ze wsi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Listy ze wsi • Władysław Orkan
Listy ze wsi
Władysław Orkan

I[edytuj]

Ni ma to jak chłopu na wsi! Ten ma już raz święte życie. Żeby ino Bóg nagodził ziarna i ziemniaków, to się o nic nie potrzebuje wieldze troszczyć. Wszyscy mają starunek o niego. Ksiądz go radośnie na tym świecie wita, jeszcze ochotniej chowa, zaś przez cały krótki żywot ma pieczę o jego duszę, jako o najmilszej ze stada owieczce, która za życia daje wełnę miękką, a serdak biały po śmierci. Kupiec przemyśluje o jego majątku: gdy ma za dużo — ujmie mu ciężaru z głowy, a gdy za mało — dopożyczy i o hipotece się zawie przy czasie, wszystko rozumem swoim wyprostuje. A i panowie z urzędu radzi go widzą. Z podatkiem nie zawdy musi się trudzić dwie mile; przyślą na miejsce swoich ludzi i wezmą bądź co, nie sam pieniądz. Wszyscy dla niego dobrodzieje, każdy za niego o nim myśli, aby. se ino nie psuł głowy próżną turbacyją.

Ale już najwięcej starunku o chłopa mają podczas wyborów. Wtedy cały kraj o nim radzi. Gdzie się obrócić, wszędy ino o „naszym chłopie" gwara, jakby każdy po to tylko żył, by chłopu dobra przysporzyć. Schodzą się mniejsi i więksi panowie, ba, nawet tacy, co wsi nie widzieli, i przedumują w głowach swoich, jakby tu chłopu dospomóc. Żeby się dało raj z zapieckiem stworzyć, gdzieby mógł drzemać ślebodnie przy czasie, to by ochotnym sercem uczynili. Tymczasem czynią, co w ich mocy. Żeby se chłop nie potrzebował łamać głowy, kogo wybrać do sejmu, to mu przysyłają gotowego posła, kosztów przesyłki nie ściągając, jako że to „rzecz urzędowa". I chłop ma spokój.

Niedawno zdarzyło mi się mówić z podletnim człekiem, który chodził po wsi wybierać na mszę na uproszenie pogody i słonka.

— Wszystko — powiada — byłoby dobrze, żeby w niebie inaczej gazdowali. Ale to tak: raz błyśnie, drugi raz się zamgli i znowu leje. Nijakiego porządku nad światem. Każdy święty o swoim kraju myśli, a nami się żaden nie zaopiekuje szczerze.

— Za to na ziemi mamy opiekunów...

— Dyć, chwała Bogu, jest ich dość, ni ma co narzekać. Jak i z tymi wyborami. Przyszli, wybrali, ani człek nie wiedział o tym...

— Jakże to? — pytam się — przecie jesteście radnym..

— No dyć-ech jest... I nie jeden. Jest ich ta niemało. Ale nikt nie uwiadomił znikąd.

— I jakże wypadło?

— Ha no, przyjechał konwisarz z dziandarem i oba z wójtem wybrali pisarza.

— To sprawiedliwie... myślicie?

— Ja nijak nie myślę.

— Prawda, są insi, niech se głowy łamią.

— A jakże... Telo wam ino powiem: że nie wiem, kto kiedyś wygra...

Spojrzał na mnie przebiegle oczyma chytrymi i chcąc zaraz osłonić myśl niedokończoną, począł:

— To prawda, że my nie do tego. Człek w ziemi zagrzebany jak ten kret, po uszy. Boga prosi, żeby mu dał zebrać plon mizerny z pola. A co więcy, to nas ta już nie dużo obchodzi. W tym cała dba na zimę, co sie latem zbiere. A tego lata deszcz po deszczu, powódź za powodzią — takich naremnie nie pamiętają ludzie już od dawna. Różnie se naród myśli: co takiego, iż te burze i grady tak często przychodzą. Opowiadał mi kościelny, a jemu ksiądz, że pono jacyś heretycy armatą wynaleźli taką, coby z niej można do chmur strzelać i rozpędzać grad, a te burze tegoroczne to — powiada — kara boska za tę ludzką pychę, choć mnie sie ta nie chce wierzyć... Ha no, kiepskie żniwa. Ja sie też zebrał, myślę sobie: Trza uzbierać na mszę...

Mówił szybko, bez przerwy, nie myśląc o tym, co mówi. Oczyma błąkał się po górach rozodzianych z lasu. Po chwili przestał i zwiesił głowę w zadumaniu ciężkim...

— Tak ono, tak... gdzież się ta woda ma utrzymać? Spotkałem jego oczy —sczerwienił się i zwrócił je na bok.

— To, widzicie, jest dopiero jedna z przyczyn.

— Wiadome, one i mnie trochę — odparł. — Darmo sie wypierać. Ale to tak, moiściewy. Człek nie wójtuje, to se myśli: niechta! Niech sie trapią insi. I lepiej ujść, nie słyszeć, nie wiedzieć o niczym. Bo kiedy myślą za nas, to niech myślą, niechże sie im zdaje, że człek już ni ma czucia ani dusze, że sie już tak do znaku sponiewierał w tej ladaczej służbie. Ale... do niczego dobrego to nie prowadzi. Jak i z tymi wyborami... potrzebne to na co? powiedzcie sami. Dyć sie mogą pięknie ładnie bez tych komedyj obejść. Naród sam to pokazuje, a nie chcą widzieć. Usuwa się i czeka, co to będzie dalej. Ani temu, ani temu korzyści, jak zawdy. A oni myślą, że ich górą. Śmiech mie ino biere. Przypomina mi sie zaraz przypowieść o wilku. Słyszeliście już kiedy?

— Nie.

— To wam opowiem, choć to przypowieść już stara.. Było tak: pasł się baran nad urwiskiem w lesie. Przylatuje wilk ku niemu i: „zjem cie!" powiada groźnie. „O, co byś mie ta gryzł — odrzekł baran — kości, widzisz, mam twardawe. Dyć ty ino stanij, obróć sie do urwiska zadkiem, ozdziaw paszczękę, a ja ci sam wskoczę i będzie prosty koniec". Wilk, widzicie, usłuchał baraniej rady. Obrócił sie i stanął, i ozdziawił paszczę. A baran jak sie rozpędzi, jak buchnie w niego — to sie ino wilk nogami nakrył, lecęcy prosto w przepaść. Wstaje potem, wywłóczy sie, wylazł na brzeg — poziera wkoło po ugorach, a tu barana ani słychu dychu. „Hm..." — myśli dumajęcy — „czym go zjadł, czym go nie zjadł?"

— Przypowieść wcale trafna...

— Baran i tak głupi,, że go nie zdurknął tak, coby już nie wstał...

— Ba, ale wtedy wilk by już nie myślał, a turbacyja jego jest najlepsza.

— Ha, co kto woli...

Rozstał się ze mną wesoło i poszedł dalej zbierać na mszę. Kielo uzbierał, nie wiem, ale to wiem, że Pan Bóg dał pogodę niezadługo i mszy już nie było. Za to było nabożeństwo na uproszenie deszczu.


II[edytuj]

Powszechnym jest mniemanie, że chłop jest religijny. Tak nauczają, więc musi być prawda. Ileż to piosnek, już w elementarzach, o kmiotku, który orze zagon swój ojczysty: skowronek śpiewa, słoneczko przygrzewa, a on sie modli na roli...

Znam podobne obrazki malowane w słońcu, ale... trochę ciemniejsze w kolorze.

Oto kobieta, nie pasterka, ba, sama gaździna pasie krowy na miedzy w słoneczne rano. Śpiewa pieśni nabożne z ogromnym przejęciem, a krowy jedzą cudze zboże Widzi to dobrze, bo się patrzy na nie, lecz, zamodlona, ani myśli odpędzić je od szkody.

Oto gazda podletni idzie na dół drogą wśród cichych, jasnych pól — ku kościołowi. Zdjął kapelusz idęcy i szepce pacierze, a słońce promieniami głaska go po siwych włosach. Wczoraj o zmroku ściął smreka w kumotrowym lesie, zwiódł go do tracza i zerznął nocą na deski, a dziś rano, jak zwyczajnie w niedzielę przy święcie, ogolił się i ubrał w przyodziew świąteczną i teraz przed innymi idzie do kościoła, aby naprzódy podziękować Bogu za błogosławieństwo w pracy i prosić o dalszą łaskę.

Oto znowu ów „kmiotek" wyjechał z pługiem na zagon. Przeżegnał się na początek i zarwał cudzą miedzę. Po czym się mu już gładko orze, uczciwie i składnie. Właśnie co dopiero odwalił na cały lemiesz sąsiadowi skibę i stając obejrzał się, czy ta kto nie idzie. Nie obaczywszy znikąd nic, krzyknął na woły — na pogońcę swego, aby ruszał. Wdzięcznym sercem za sposobność o Bogu myślęcy, zbaczuje sobie, że w pośpiechu niezmówił rano pacierza. Ciska wartko kapelusz i odmawia, a w przestankach klnie wołom razem i pogońcy.

I mnóstwo jeszcze podobnych obrazków przesuwa się mi poprzed oczy. Jeżeli się tak religijność objawia, to chłop jest religijny. Nawet wielce! Znam jednego człeka, który za najpobożniejszego uchodzi we wsi, a i słusznie. Ten kazania nie opuści ani mszy, broń Boże. W kościele siaduje w ławce przy samym ołtarzu. Modli się wargami i oczami, całą postawą przychyloną. Książki pod pachą nosi grube, nawet po dwie na raz. Nie goli się z pobożności, aby nie myślano, że się chce komu z ludzi przypodobać. Ba, to wszystko jeszcze mało. Należy do „Trzeciego zakonu św. Franciszka", sam jest zelatorem bractwa, nawet paru bractw, obrazy cudowne miewa skądsi ze świata sprowadzane, na wszystkie odpusta chodzi, spowiada się często, nie ma święta, niedzieli, żeby do komunii św. nie przystąpił. No, słowem — taki katolik, o jakiego i w Rzymie nie łatwo.

Cóż, kiedy nienawiść ludzka i takich nie obejdzie. Kiedym raz, niestety, zeszedł się z podejrzanym o niedowiarstwo człekiem i jąłem go nawracać słowy pełnymi gorąca i żarliwości wielkiej pokazując mu jako przykład onego człowieka, który w łasce Pańskiej ustawicznie chadza, ten mi porywczo odrzekł:

— Panie! Dyć to największy we wsi złodziej. Takiego osiusta chyba świat drugiego nie zna. Co on ludzi naobdzierał, to ani wypedzieć... Któż okradł kasę gminną, jak nie on? Przecie to wiadome. A lichwiarskich procentów kielo zebrał! Niech on sie ta modli. Myśli, że pacierzami Boga udobruchał Cóż mu i teraz z tego? Krzywdą ludzką sie pasie, a wiecznie je chudy. To okpiś! powiadam wam, to huncfot! nie gazda.

I długo jeszcze byłby pewnie pomstował na niego, gdybym był, ochraniając uszy swoje, nie odszedł zawczasu. Tak to złość ludzka nie daruje nawet wielkich oszustw. Choć po boku o nich mówi, we cztery oczy, nie tak głośno jak zwykle o małych. Ów człek, chodzący z wieczną pobożnością w twarzy, witany jest wszędzie po wsi, szanowany w oczach. Zapewne też, widząc dla się szacunek wierzchni i posłuch, wydaje się sam sobie świątobliwym wielce.

Taką świątobliwością wielu opętanych. Są ludzie, którzy się chwalą, że dwadzieścia i więcej razy byli w Częstochowie, a na, Kalwarię świętą co rok idą nie licząc mniejszych odpustów pobliskich. Chorują z rozżalenia, gdy ich co takiego zajdzie, że nie mogą iść. Obłęd wierutny ich ogarnia. Chyba nie dziedziczny. W bogate plony dojrzewa jezuicki siew.

W życiu codziennym chłopa mało o Bogu szczerego wspominku. Chyba w nieszczęściach, gdy się trafią, ale i to nie we wszystkich. Małe zwaluje się na ludzi i przypisuje winę bliźnim swoim, wielkie dopiero odnosi się Bogu i przyjmuje się w pokorze jako doczesną karę za grzechy. Oto jeden z tysiąca przykładów:

Gaździnie, już niemłodej, zakulała kura. Ona też, niewiele myślęcy, porywa ją i leci do sąsiadowej chałupy. Wpada do izby zapieniona, i ciskając kurę sąsiadce pod nogi woła: „Nikt inszy, ino tyś ją okulawiła! to se ją zjedz". I nie słuchając tłumaczeń kumoszki, zdumionej taką napaścią, wypada w pole z krzykiem i klątwami i podnosi taki lament wielki, iż całe osiedle wyszło patrzeć, co się to takiego stało. — Niezadługo potem zdarzyło się, że prawie na równej drodze krowa jej nogę złamała. Wtedy już nikogo nie napastnęła. Wzięła to po prostu za karę wyraźną za tamto, za dopust boży. Przyszła z płaczem do sąsiadki i do kolan jej upadła prosząc o niepamięć krzywdy.

Ogółem stosunek chłopa do Boga jest bardzo prosty. „Ja Ci zmówię tyle a tyle pacierzy, a Ty mi dasz to, o co Cię proszę".

Stąd przysłowia:

„Ta i Panu Bogu nie za darmo się pacierze mówi".

„Wie święty Marcin, za co płaszcza udziela" itp.

I w nadziei otrzymania zbawienia wiecznego chłop wypełnia obrzędy jak się patrzy, chodzi we święta do kościoła, modli się, jak ma o co, i zazwyczaj jest w porządku ze swoim sumieniem. W dociekania duże się nie wdaje, bo to — powiada pismo — szatan przez dociekanie upadł. Więc też nie miewa wątpliwości w sercu. Choć się zdarzają...

Orał mi w jedną wiosnę człek już dość starawy. A miał pogońcę nie swojego, ba drugiego z osiedla chłopa, który był znacznie odeń młodszy. W czasie przedpołudnia — było — siedzeliśmy na trawniku, konie owies gryzły. Chłopi też nieco ujedli i pozakurzali fajki. Mówimy o tym i o owym, co ma łączność z wiosną, z zasiewami, z oraniem, z uprawą. Nagle ów stary przerywa i wyjmując fajczynę z ust zwraca się do mnie.

— Miałbych sie was o jedno spytać, ale nie wiem, czy wy mi powiecie...

— No, cóż takiego?

— Kiedy ja już wiem, że wy mi nie powiecie.

— Przecie zapytać możecie.

— Czy też jest to piekło, czy go nie ma?

— Hm...

— A nie mówiłech, że mi nie powiecie! — rozśmiał się gorzko i nieswojo.

Chwilą milczeliśmy wszyscy. Wreszcie pogońca powstając ozwał się:

— Ja tak uwazuję, że każdy piekło swoje w sobie nosi.

— Może i to być — poszepnął stary. I zabrali się do orania.

Rzadziej napotkać można niedowiarka, który se gwizda po cichu, kiedy drugi człek pacierze szepce i pokpiwa głośno, mówiąc:

— Nadzieja w Bogu, w torbie ser...

I taki się jednakowoż trafi, jak dowodzi mądrość narodu — przysłowie: „W Pana Boga wierz, ale mu nie dowierzaj".


IV[edytuj]

„Ksiądz choćby był w lesie, to mu każdy niesie". Przysłowie stare, które mówi o stosunku chłopa do księdza na wsi, a mówi dwojako: raz, że chłop swego pasterza wysoce poważa — po wtóre, że mu ziemskich dobytków zazdrości. Poważyć bowiem kogoś, znaczy, zanieść mu dar godny — zazdrość niekryjomo wyziera z dwuwiersza.

Przysłowie to jednak stare, jak się już rzekło. Dziś poważanie traci się pomału, ostaje ino nieginąca zazdrość, która się rada pleni w nędzy, a tej chyba już nigdy w chałupach nie zbraknie. Dziś z rzadka kto i księdzu niesie. Za to ksiądz sam, z uwagi, aby chłop i w czasie zbiorów pamiętał o Bogu, zachodzi do chałup niskich po dziesięcinę z darów, jakie ta ziemia dla człeka łaską Bożą rodzi — Więc na adwencie idzie za lnem, a w czasie zapustnym po kolendzie za owsem i ziarnem, a potem z wiosną, po śmigurzciu abo za jajami. Przyjmują go wszędy radzi — bo jakżeby przecie — ino złość po kątach stęka i zazdrość się pieni. Milkną obie, gdy wchodzi — ale za to, gdy wyjdzie i opuści próg, poczynają w głos jęczeć i sarkać nieładnie.

— Ty, człeku, orz, zasiewaj, zgarnuj z wielkim mozołem, a oni przyjdą do gotowego i zabierą. Ani sie nie obejrzysz, jak sąsiek wypróżnią.

— Hej.

— O to oni ta ni mają frasunku, co ty bedziesz jadł, jak i na przednowku. Ba ino daj i daj, wiecznie daj.

— Ka im sie tez ta telo zmieści!

— Brzuchy jak te niecki...

— A tu człek ledwie kości włóczy po tej świętej ziemi.

— Dyćby już raz kto zrobił jaki porządek na świecie. Urzędniki urzędują, to mają za to płacę. Ni mógłby se to i ksiądz pobierać piniędzy z kasy? O nic by sie nie tróbował, nie potrzebowałby dziadować po wsi i penksyja by mu szła...

— Oho, toście zgadli. Dyć oni sie tego boją.

— Któżby sie zaś penksyi bał?

— Przecie im grunta więcej niesą jak dziesięć penksyj. Widzicie wy, kiele to plebańskie pole... Wyżywiłoby i dwadzieścia rodzin. A dochody? A obrywki? A... co to przytykać!

— Ono ta tak, nie inaczej, ale... kiż to diabli! Dyć ono sie musi kiedyś przewalić.

— Nie wierzcie. Prędzej sie ta woda rzeką do góry nawróci.

— Cóż to za czas łakomy nastał na tym świecie?!

— Ździorstwo, obłuda i nic więcy.

Tak to złość ludzka zazdrość nieszczęsna pomiatają po kątach powagą bożych sług: I o co? O tę mizerną ćwierć zboża. Lepiej nie słyszeć. Ksiądz też zwyczajnie nie słyszy i nie wie, jakie poza jego plecyma gadki o nim idą. Choćby mógł wymiarkować z powiedzeń małych dzieci, które nie umieją jeszcze kryć słów zasłyszanych.

Nadchodzi czas, na przykład, kiedy spodziewają się księdza — za jajami. Jużci rządna gospodyni naprzód tym myśli i przygotowuje co dzień domowników, aby ich ksiądz z kościelnym nie naszli znienacka.

— Trza sie umyć — powiada dzieciskom — i dawać poziór dookoła, bo tu ino patrzeć, jak te łazęgi przyjdą po skorupy. A jakby przyszli, to mnie zawołajcie.

Trafiło się, że właśnie wtedy ksiądz nadszedł z kościelnym, kiedy ona była na zagonie. Dzieciska wylatują i drą się na całe gardło:

— Mamo! pódźcież! Bo te łazęgi przyszły po skorupy! Czasem nawet zatraca się i posłuch, jaki winien mieć pasterz pomiędzy owcami. Te się tak poodmieniały w tych czasach słotliwych, że są takie, co nie tylko z poddaniem strzyżenia nie znoszą, ale nawet chcą się paść, gdzie im oczy radzą.

Ksiądz przechodząc spotyka na poczcie chłopa, który odbiera gazetę. Spojrzał zza ramienia jego na tytuł pisma i powiada:

— To wy trzymacie?

— Ja, jegomość!

— A któż wam to płaci?

— Ja sam. Choć mnie bieda bije, ale mie jeszcze na telo stać.

— Słuchajcież, to pismo im od razu odeszlijcie, bo to zła gazeta.

— Ja ta nie widzę nic złego.

Jegomościa gniew szarpnął. Nie wiedział już, co rzec na to.

— Ja nie czytuję gazet, a żyją!

— Kie ja zaś, jegomościu, ni mogę żyć bez gazety. Tak sie, wiecie, pomału człek wezwyczai...

Jegomość już nie słuchał, przeszedł wartko. Trza było szczęścia, że się z tym akurat spotkał. Mało jest bowiem takich, co by się odważyli oprzeć doradom księdza. W oczy, widzicie — prawią — to jakoś nijako. Poza oczy człek śmielszy. To też gwara idzie.

— Ja, moiściewy — prawi człek, który wiecznie myśli — nie mogę nijak wydumać, jako to jest w tym naskim kościele. Tak nauczają, tak mówią, a inaczej robią. Przeżyłech już wielu księży — a jeszczech takiego nie znał, coby sie u niego słowo z uczynkiem schodziło.

— Ja też tak pomysłuję, ale gadać mi się nie chce. Telo wam ino powiem, że już nie wiem, co takiego, czy koniec świata będzie wnet, czy...

— Niech Pan Bóg zachowa od takiego końca.

— Ja też niewyczytajęcy, słuchuję kazania. Ale chyba lepiej, żebyś nie słuchał, człeku, bo ino zgrzeszysz niechcący. Powiada: „marność wszystko", a pieniądze ściska. Już ta dużego pożytku nie ma z takich nauk. U karczmarza jak się napijesz — oho! toś już przepadł, już cie diabli całe wieki będą poić smołą. Ale w Kółku to możesz opić się do niepamięci. Nikt ci za to i słowa nie powie. Bo ich wino.

— Ej, mocny Boże! Jest to nad czym podumać...

I dumają. A potem idą do Kółka na wino. Czasem niektóry i o karczmarza zawadzi wracając, aby nie miał wyrzutów w sumieniu.

W oczach zażywa ksiądz szacunku mimo słyn przeróżnych. Dotąd jeszcze słuchają ludzie pilnie słowa jego. i jegomościa, jako osobę duchowną, mają w niezwykłej cenie. Choć się zdarzają wypadki dość przykre, jako i ten:

Jedzie ksiądz do chorego gdzieś na koniec wsi. Zima, ogromne zaspy, dróg nie uznać. Chłop przyjechał; po księdza sankami jedynym koniem i wiezie go po uboczy wśród rzadkich osiedli. Ksiądz, gdy mijają chałupy, porusza jak zwyczajnie dzwonkiem.

— Jegomość, nie zbyrkajcież — powiada chłop ściskając mocniej lejce omarzniętą dłonią.

Mijają następne chałupy — ksiądz dzwoni.

— Jegomość! E, nie zbyrkajcież! — woła głośniej chłop. — Bo mi sie koń stracha...

Ksiądz, otulony futrem, nic nie słyszy. Mijają znowu osiedle — dzwoni.

— Jegomość! powiadam wam: nie zbyrkajcież! E, kiż to diabli!

Ale ksiądz nie rozumie, o co ten krzyk, i porusza znowu dzwonkiem. Jak się koń nie zerwie, jak nie skoczy! — wywrócił sanki, wysuł wszystko — o mało, że ich na urwisko nie zawiódł, bo było też pod nimi. Ksiądz się wnetki wygramolił z miękkiego zaspu, otrzepał się, otulił mocniej we futro i czeka. A chłop pomału złapił konia, ulegował zwolna, nawrócił sanki, zaprzągł i dzierżąc w garści biczysko zbliża się do księdza. Staje zdyszany przed nim i dojeżdżając mu pod nos grubszym końcem, prawi: — Jegomość! powiadałech wam: nie zbyrkajcież! A wyście zbyrkali. E! żebych tak na tego Pana Jezusa nie uwazował, co go tu wieziecie — wskazał biczyskiem pierś — to bych was tak wyłatał!...

Więc żeby nie Pan Jezus, kto wie, co by było. Dzięki też temu Panu Jezusowi naród wysoce poważa kapłanów. Przecie to słudzy — mówi — i piastuny Boga. Oni też sami za tą ścianą czują się bezpieczni. Chociaż ta ściana poczyna im pękać. Jedynie ślepy nie obaczy rysów.

Plącze się uparcie zdanie pomiędzy narodem, że „przez księży kościół nastał i przez księży zginie".


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.