Przejdź do zawartości

Listy z zakątka włoskiego/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy z zakątka włoskiego
Pochodzenie „Biesiada Literacka” 1886 nry 8, 13, 16, 20, 24, 28, 31, 39, 43, 48, 52
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST Z ZAKĄTKA WŁOSKIEGO
PRZESŁAŁ
J. I. KRASZEWSKI.

Jedném ze znamion cywilizowanego człowieka jest rodząca się w nim potrzeba związku duchowego z całym światem, świadomości jego rozwoju, potrzeba życia nie tylko własnym żywotem ale razem życiem całéj ludzkości.
Widzimy to na najwyżéj wykształconych narodach, na tych które są najczynniejsze na polu pracy. W Anglii, w Ameryce niema prawie człowieka, któryby się nie starał każde uderzenie pulsu życia ogółu odczuć a przynajmniéj zapisać je w pamięci. Ten nałóg, zdrowy i pożyteczny, o żywotności świadczący, zaspakajają wszelkiego rodzaju pisma peryodyczne.
Krąg rozjaśniających się dla człowieka przestrzeni jest zawsze w prostym stosunku do jego wykształcenia i siły żywotnéj. Klasy te w społeczeństwie, które się zamykają w ciasném kółku powszednich stosunków, nie pragnąc wyjść za szczupły ich zakres, stoją nieruchome i zacofane.
Czytanie więc, oświadomienie się z tém co się gdzieindziéj dzieje po świecie, jest, można powiedzieć, warunkiem ruchu i pracy dla lepszéj przyszłości. Tam gdzie niema rozbudzonego życia tego – panuje stagnacya jeszcze i ludy nieczytające do czynnych zaliczyć się nie mogą.
Jak potem przykrém się staje dla znałogowanego do wiadomości o życiu człowieka, pozbawienie nagłe tego chleba powszedniego, przekonać się łatwo, gdy wypadek jaki na nieco dłuższy czas otoczy milczeniem i ciemnością. Mieliśmy tu właśnie kilka dni takich, gdy, w skutek powodzi i deszczów, koleje żelazne doznały uszkodzeń i wszelkie prawie stosunki ze światem zerwane zostały.
W wielu miejscowościach dzienniki dość długo nie dochodziły wcale, a lokalne musiały się ograniczyć na wyliczaniu klęsk, jakich doznał kraj prawie cały. Są one bardzo wielkie i nie rychło się dadzą wynagrodzić. W krajach górzystych siła wody nie dająca się obrachować, jest wiecznie zawieszonym mieczem Damoklesa, którego upadku uniknąć nie podobna. Spadł on właśnie na znaczną część Włoch. Teraz dopiero dochodzą zewsząd smutne wieści o ogromnych stratach, jakie kraj poniesie.
Ja powracam do dziennikarstwa, którego posłannictwa nigdzie może dotykalniéj nie można poznać jak we Włoszech; tu czytają wszyscy i bez swego małego dzienniczka nie obchodzi się najuboższa miejscowość. Potrzeba widzieć jak chwytają ten pokarm najbiedniejsi i jak ten nałóg czytania powoli ale skutecznie wpływa na wychowanie mas. Wprawdzie źli ludzie wyzyskują to zdrowe pragnienie wiedzy niekiedy w sposób niepoczciwy, ale czegóż się nie nadużywa i jakaż świętość nie da się świętokradztwem skalać?...
Dziennikarstwa rozwój biorąc za rodzaj criterium postępu i rozwoju ogólnego, nie spuszczamy z oka stanu jego u nas – żaden tu symptom nie jest obojętnym. Decentralizacya, jaka się objawia zakładaniem coraz nowych pism peryodycznych, należy do pocieszających znamion. Na czele ich postawić można „Dziennik Łódzki”, bardzo dobrze redagowany, któremu nic życzyć nie trzeba nad wytrwanie i zapewnienie bytu; oprócz niego wychodzą „Gazeta Lubelska” codzienna, „Kielecka” dwa razy w tygodniu się ukazująca, „Radomska”, „Kaliszanin” dwa razy tygodniowo, „Tydzień Piotrkowski”, „Korespondent Płocki” dwa razy. Słychać o wznowieniu „Echa Łomżyńskiego”, które wychodzić ma od Nowego roku. Włocławek i Częstochowa mają tylko ogłoszenia.
Pomnażanie się tych organów życia wielce jest pocieszającém, a chociażby one w pierwszéj chwili nie odpowiadały zadaniu swemu, dają przynajmniéj świadectwo żywotności.
Równie znaczącym jest upadek, zwłaszcza gdy on dotyka pisma mające posłannictwo ważne jak „Wszechświat”, który niedostateczne obeznanie ogółu z naukami przyrodoznawstwa tyczącemi tak umiejętnie, tak pracowicie stara się dopełnić, rozjaśnić tém co przynosi. Z boleścią czytamy w dziennikach groźbę, że mógłby przestać wychodzić; znak by to był, żeśmy nie zrozumieli potrzeby, konieczności, obowiązku utrzymania pisma tego, którego nic u nas nie zastąpi. Smutna ta przepowiednia bodajby się nie sprawdziła![1]
Przed Nowym rokiem zwykle zapowiadają się narodziny pism nowych, nie zbywa też u nas na zachciankach o nie, ale więcéj byśmy życzyli wzmocnienia tego co istnieje niż zbytniéj konkurencyi, która często nic nie dowodzi oprócz żyłki spekulacyjnéj.
Zapowiedziane wydawanie pisma historyi poświęconego przez tworzące się towarzystwo we Lwowie, na którego czele stoi prof. Liske — witamy z radością, gdyż potrzeba jego oddawna się czuć dawała, bardzo dotkliwie. O innych w Warszawie się oznajmujących wydawnictwach, specyalnie poświęconych różnym gałęziom umiejętności, wolimy nie wspominać, gdyż ani chwila obecna, ani usposobienie ogółu dla pism ograniczonych programem ciaśniejszym, wcale się nie nadaje.
W wydawnictwie naszém w ogóle stagnacya, która trwa już dosyć długo, dotąd szczęśliwszego rozwiązania się nie doczekała. Nie mamy pod ręką żadnych cyfr statystycznych, lecz i bez nich widać i czuć, że się większa część czynnych przedsiębierców wstrzymuje, wyczekuje i ogranicza niezbędném. Jedno z ognisk, niegdyś bardzo ważnych, prawie całkowicie wygasło: ze śmiercią czcigodnego J. K. Żupańskiego, Poznań stracił człowieka, którego nikt zastąpić nie może. Ostatni czynny, śmiały i rozumiejący zadanie swe wydawca, któremu tyle zawdzięczamy, resztkę życia poniósł z sobą do grobu. Dziennikarstwo też tamtejsze, którego trudnych warunków życia nie zaprzeczamy, wzrostem i rozwojem pochlubić się nie może.
Dziennik poznański chlubi się wprawdzie, iż od Nowego roku we własnéj drukarni będzie się odbijał, ale wolelibyśmy ażeby zapowiedział ulepszenie w redakcyi, która oprócz paru korespondentów niczém się nie zaleca. Wegetuje Dziennik, nie żyje. Inne pisma o niewiele go prześcigają. Smutny stan finansowy Wielkopolski i na peryodycznéj prasie widzieć się daje; uczymy się z niéj tylko jak oszczędnie pismo codzienne redagować można.

Dzienniki całéj Europy zajęte są poszczącymi w Paryżu pp. Succi i Merlalti. Cóż na to powie wasz Stępkowski, że dziś dowiedzioném zostało, iż człowiek tylko o wodzie trzydzieści dni bez pokarmu wytrzymać może. Z tego przynajmniéj ten wniosek się wyciągnąć daje, że wszyscy jedliśmy i jemy daleko więcéj niż dla utrzymania życia potrzeba; jeśli się nie mylimy, powinno to wpłynąć przynajmniéj na określenie inne dyety rych i teoryi odżywiania. Gdy Tanner a potem Succi rozpoczynali swe posty i zapowiedzianą ilość dni wytrzymali nie tracąc siły, nie chciano wierzyć, szukano w tém podstępu i oszukaństwa; dziś gdy fakta świadczą, iż wistocie długie powstrzymanie się od pokarmów jest rzeczą możliwą – szukają teoryi, któraby ten fenomen wytłumaczyć mogła. Widzimy na przykładach, że człowiek nie potrzebuje bynajmniéj tak wielkiéj ilości pokarmów, jaką zwykł spożywać; wnieść ztąd łatwo, że nadużycie ich ciągłe wyczerpuje siły, osłabia i życie skraca. Zmienić więc w ogóle nasz sposób odżywiania i odjąć od niego wszystko zbyteczne — zdaje się następstwem konieczném. W tym czasie przesilenia, w porę przychodzi oszczędność jaka z tego wyniknie – stół mniéj będzie kosztowny. Paryż, we wszystkiém szukający rozrywki, z gorączkową ciekawością zbiega się do Grand Hôtel, puka do drzwi, zarzuca pytaniami poszczących — są oni w modzie... Jeden z nich, Succi, wyzyskuje to zajęcie sobą, pokazując się za pieniądze; drugi jest bezinteresownym ofiarnikiem dla nauki – nie dziw, ma to być bowiem artysta... Zamiast jeść, rysuje i maluje po dniach całych.
Ponieważ hypnotyzm i władza woli obcéj nad człowiekiem, któremu poddać może panujący nad nim czyny najtrudniejsze do spełnienia, jest na porządku dziennym eksperymentatorów, któż wie czy i w téj sile żywotnéj, opierającéj się postowi, jakichś fenomenów hypnotycznych nie trzeba szukać?
W sprawie hypnotyzmu z chlubą przypomnieć należy, iż nasz d-r Ochorowicz, z którego doświadczeń u nas niedawno uśmiechano się dwuznacznie, dziś u obcych pomiędzy inicyatorami naukowych badań w tym przedmiocie poważne zajmuje miejsce. W domu nie chciano go za profesora, poruszano ramionami gdy pisał o zjawiskach cholery, a we Francyi badania jego drukują i akademie zajmują się niemi. Nie pierwszy to dowód, że u nas krytyka w ogóle, chcąc sobie nadać powagę, surowszą jest niżby być powinna, namiętniejszą niż przystoi, nad tém szczególniéj co swoje pastwiąc się bezkarnie. W ocenianiu czynności ludzkich w ogóle krytyce zarzucić trzeba, iż rzadko rozumie właściwe swe zadanie, którém jest wyszukiwanie raczéj stron dodatnich niż ujemnych dzieła. Dzieje się zaś przeciwnie: każdy sprawozdawca wytyka słabości i usterki, a pomija co podniesioném być powinno.
Na nowe dzieła u nas i zagranicą się ukazujące niema miejsca w téj korespondencyi, chociaż nieraz wielką mam ochotę choćby donieść o ukazaniu się ich, bo i o tém źle zrozumiana oszczędność wydawców częstokroć bardzo późno czytelnikom znać daje. Wyjątkowo więc notuję dwa nowe wspomnienia o naszym Chopinie. Autorem opowiadania z życia wielkiego kunsztmistrza jest, znany we Francyi z kilku dobrze przyjętych romansów, hr. Wodziński. Rzecz ta zapewne i po polsku się ukaże, więc się o niéj obszerniéj rozpisywać nie potrzebujemy. Drugie wspomnienie znaleźliśmy w pamiętniku tylko co ogłoszonym Ernesta Legouvé (członka Akademii). (Soixante Ans de Souvenirs, 1-re partie, ma jeunesse. Paris, Hetzel, 1886, 8, 384 pp.)
Legouvé poświęcił parę rozdziałów przyjacielowi swemu Berliozowi; w jednym z nich, tak charakteryzuje Chopina: „Raz wieczorem Berlioz przychodzi do mnie: Chodź, odzywa się, pokażę ci coś, czego nigdy nie widziałeś, i kogoś, którego nie zapomnisz nigdy.“
„Wchodzimy na drugie piętro małego hotelu i znajdujemy tam młodego człowieka bladego, smutnego, ubranego bardzo wytwornie, mówiącego z małym akcentem cudzoziemskim, z oczyma ciemnemi słodyczy i przejrzystości niezrównanéj, włosami kasztanowemi, prawie tak długiemi jak Berlioza, spadającemi mu także na czoło.
„Kochany Chopinie, przedstawiam ci mojego przyjaciela Legouvé. Był to wistocie Chopin, przed kilku dniami przybyły do Paryża. Pierwsze wejrzenie na niego poruszyło mnie, muzyka jego zmieszała jak coś zupełnie nieznanego.
„Nie mogę lepiéj określić Chopina jak przyznając mu, że był „wdzięczną bardzo trójcą“. Jego osoba, gra i dzieła tak się z sobą godziły, tak nierozdzielnie były połączone, jak rysy jednéj twarzy. Dźwięk osobliwy, który wydobywał z fortepianu, zupełnie był podobnym do wejrzenia oczu jego; delikatna, nieco chorobliwa twarzyczka odpowiadała melancholicznéj poezyi nokturnów; elegancya i wykwintność z jaką się ubierać lubił, tłumaczyła wytworność i dystynkcyą znacznéj części dzieł jego. Czynił na mnie wrażenie potomka Webera, urodzonego z księżniczki – to troje zlewało się u niego w doskonałą całość.
„Geniusz jego nie rozbudzał się wcześniéj aż o pierwszéj z północy. Do téj godziny był tylko uroczym pianistą, gdy nadeszła noc łączył się z orszakiem duchów powietrznych, istot skrzydlatych, wzlatujących wśród mroków nocy letniéj.“
Legouvé powiada, że najmniejsza drażniąca go w towarzystwie nuta nieharmonijna, osoba niemiła, strój niesmaczny, głos niesympatyczny robiły na nim takie wrażenie, iż grać nie mógł.
Z Lisztem, pomimo serdecznéj przyjaźni, Chopin nie czuł się swobodnym, nie ufał mu. Gdy po koncercie w Paryżu Legouvé oznajmił mu, że Liszt się ofiarował napisać o nim sprawozdanie, Chopin się skrzywił. – Wolałbym, rzekł cicho do Legouvégo, ażebyś to pan napisał. — Mylisz się, przerwał Legouvé, zobaczysz, że cię królem pianistów ogłosi. – Tak, dodał Chopin, będę królem może ale w jego cesarstwie!
Ktoby się chciał dobrze przygotować, a w dodatku i przyjemnie do zwiedzenia Neapolu, a szczególniéj Pompei i Herkulanum, możemy mu polecić d-ra A. Sas’a „Italiana“ (Lwów, nakład własny). Książeczka to małych rozmiarów, ale owocem będąca głębokich studyów. Nie przepisana z Bedekerów, lecz samoistnie opracowana, umiejętnie i zajmująco. O Włoszech pisze się bardzo wiele i nic łatwiejszego jak coś napisać o nich – ale ażeby to coś nowém było, trzeba mieć i talent i odwagę Stendhala, i dobyć z siebie myśli, a nie przypomnień z książek.
Autor Italianów, szczególniéj starannie i z głęboką znajomością przedmiotu, kreśli życie i obyczaj dawnych rzymian, opierając swój obraz na wykopaliskach, które są nieoszacowaną illustracyą. W niektórych szczegółach, jak naprzykład o doskonałości malowideł pompejańskich, które w większéj części są niedołężnemi, szablonowemi kopiami słynnych oryginałów — można się posprzeczać z autorem, ale może też ostatnie lat kilkanaście wydobyło coś istotnie artystycznie wykończonego.
Obraz Neapolu, cudu S. Januarego, fizyognomii ulic, wybornie skreślony; ale też d-r Sas nie kilka tygodni, ale lat kilka żył tu i uczył się. Mała to cząstka tego, co o Neapolu napisać można; wiele ciekawych stron pozostało nietkniętych.







  1. Naszczęście „Wszechświat” jeszcze raz uratowany. Redakcya zapytała się siebie, „być albo nie być?“ i odpowiedziała – „być... czujemy, że bronimy naszéj grzędy i nie ustąpimy póki tchu w piersiach stanie; rozwijać i ulepszać naszę pracę najwytrwaléj będziemy, dopóki starczy nam życia.” Za słowami nastąpił zaraz czyn – złożono rs. 2,000 na koszta przyszłorocznego wydawnictwa. Cześć takim pracownikom! B. L.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.