Listy do przyszłej narzeczonej (Ochorowicz, 1898)/List III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Ochorowicz
Tytuł Listy do przyszłej narzeczonej
Pochodzenie Listy do przyszłej narzeczonej i Listy do cudzej żony
Wydawca Saturnin Sikorski
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST III.
Szanowna Pani!

Serdecznie dziękuję za pozwolenie i nie mam nic przeciw życzeniu Pani. Prowadząc zaś dalej moje pogadanki, ośmielam się zająć Jej uwagę kwestyą stosunków między małżonkami, czyli wspólnego ich pożycia — chciałbym bowiem, ażebyś Pani znała moje w tym względzie zapatrywania.
Kolega mój od polityki ma zwyczaj zaczynać ważniejsze swoje artykuły w ten sposób: „Są chwile w życiu pojedynczych jednostek, zarówno jak i całych społeczeństw“... Zacznę i ja podobnie, chociaż nie będę tu rozstrzygał losu narodów, ani dawał rad Bismarkowi. Chodzi mi poprostu o tę chwilę w życiu jednostki, kiedy po raz pierwszy uczuwa, że jest właściwie połową tylko i że potrzebuje znieść mianownik przez pomnożenie licznika. Otóż ta właśnie operacya jest kwestyą nielada, gdy chodzi o życie, nie o cyfry — o treść, nie o formę. Chciałbym Pani wyjaśnić, jak mnie się ona przedstawia w swojej idealnej postaci.
Małżeństwo jest stowarzyszeniem różnych sił do wspólnych celów.
Mężczyzna przedstawia siłę uzdolnienia i pracy, odnoszących się przeważnie do stosunków pozadomowych. Kobieta zaś — siłę uzdolnienia i pracy, odnoszących się przeważnie do stosunków domowych.
Cele wspólne są samolubnej i towarzyskiej natury. Pierwsze polegają na powiększeniu sumy wrażeń przyjemnych, szlachetnej treści, a tem samem na podniesieniu szczęścia osobistego; drugie — na łatwiejszem i wszechstronniejszem spełnianiu obowiązków narodowych i ogólno-ludzkich, będących zadaniem jednostki, żyjącej w społeczeństwie.
Nareszcie warunkami do osiągnięcia tych celów przez siły skojarzone są:
1) Zdrowie,
2) Środki utrzymania,
3) Harmonia duchowa.
O pierwszym z tych warunków wspomniałem już, mówiąc o narzeczonych. Jest on dziś tak mało branym w rachubę, jak niegdyś harmonia duchowa, gdy prawie wyłącznem jej poręczeniem było obowiązkowe posłuszeństwo żony względem męża. Dziś, kiedy ściślej uznajemy zależność duszy od ciała, kiedy rozwój hygieny dał nam w ręce środki zapobiegania chorobom, dziś, kiedy tyle się prawi o fizyologii, wartoby też więcej zwracać uwagi na ten podstawowy warunek małżeńskiego szczęścia. Nie mogę tu wdawać się w niektóre szczegóły, ale dość wspomnieć, jak wiele istnieje małżeństw, w których kobieta, pełna zrazu miłości dla oblubieńca, dotkniętego chroniczną, choć z pozoru niewidzialną chorobą, w lat parę z nienawiścią opuścić go musiała, albo też wlec wstrętne kajdany wspólnego pożycia, udając twarz wesołą przed ludźmi. Sądzę, że bezwarunkowo prawo powinno rozciągnąć dozór nad zawierającemi się małżeństwami i, podobnie jak nie wolno jest zabijać lub zniesławiać, tak niechże też zakazane będzie lekkomyślne zatruwanie życia nieświadomej istoty, krzewienie kalek i gangrenowanie społeczeństwa. Tam, gdzie dziś powołany jest ksiądz tylko, powinien być powołany obowiązkowo i lekarz, bo wtedy będzie można zapobiedz przynajmniej tym faktom, w których najmniej przenikliwy lekarz może przewidzieć tylko szereg nieszczęść i udręczeń.
Z drugiej strony należałoby oświecać młode panny i skłaniać do poważniejszego patrzenia w przyszłość. Serce ich przecież odczuwa przyszłą boleść matki nad łóżeczkiem lub trumną dziecięcia; a czy mogłyby lekkomyślnie psuć własne zdrowie nierozsądnem krępowaniem i wyniszczaniem ciała dla względów mody, gdyby wiedziały, iż z tych małych przyczyn, z tych drobnych wykroczeń przeciw prawom rozwoju i hygieny składają się potem: choroba matki, śmierć dziecka, lub choćby tylko kwasy domowe? Czyż mogłaby panna, idąc na bal, sprzeczać się z matką o to, czy wziąć mniej estetyczne a ciepłe, czy też lekkie i gustowne, ale niedostateczne okrycie na odsłonięte piersi lub cienkim trzewiczkiem pokryte nogi — gdyby wiedziała, że tu chodzi o wybór pomiędzy powierzchownym i chwilowym wdziękiem, którego może nikt nie zauważy, a przyszłem jej szczęściem?
Pojmuję to doskonale, że miłość, ta wszechpotężna czarodziejka, może wszystko osłodzić, nawet wieczną chorobę, nawet nędzę; ale czyż istota rozsądna powinna narażać się samowolnie na utratę tych warunków, które w znacznej mierze o szczęściu stanowią?
Przechodzę do drugiej kwestyi: majątku. Nie rozumiem przez niego kapitałów męża lub żony, które mogą być większe, mniejsze lub prawie żadne, stanowiąc tylko o większej lub mniejszej stopie życia, ale raczej te środki przeciętne, niezbędne, bez których w pożyciu małżeńskiem miejsce spokoju i pogody zajęłaby troska i udręczenie. W tym względzie jestem równie przeciwnym nierozważnym zobowiązaniom, jak w kwestyi zdrowia. Rozumiem, iż majątek sam przez się nie stanowi szczęścia; rozumiem, że trudno jest ręczyć za przyszłość i że największa przezorność nie może nieraz zapobiedz kłopotom, które zresztą, jeżeli są wyjątkowe lub niezbyt doniosłe, potęgują tylko serdeczną ścisłość duchowego stosunku pomiędzy żoną a mężem; ale chodzi mi o to, ażeby łączenie się ludzi, nie posiadających żadnych uzdolnień praktycznych, chlebodajnych, uważane było za równie występne, jak łączenie się osób chorowitych, z góry skazanych na mizerną, szpitalną wegetacyę.
Nie słyszałem też, by w krajach, gdzie istnieją ograniczenia prawne dla osób, nie posiadających dostatecznego utrzymania, ograniczenia te uważane były za niestosowne, za despotyczne krępowanie życzeń jednostkowych życzeniami państwa. Sądzę jednak, że tu chodzi nietylko i nie tyle nawet o wysokość dochodów w danej chwili, ile raczej o uzdolnienie do zdobycia ich — że więc ograniczenia nie powinny polegać na martwem sprawdzeniu lub poręczeniu takiego a takiego dochodu, lecz na uznaniu, które zresztą bez osobnych egzaminów małżeńskich osiągnąć można — na uznaniu możności pracy produkcyjnej w jakimkolwiek zawodzie. Ja na przykład, marny literat, czułbym się pokrzywdzonym, gdyby mi prawo odmówiło ślubu na tej zasadzie, iż nie mam żadnego stałego dochodu. Nie należąc bowiem do żadnego pisma wyłącznie, nie mam stałej pensyi, ani stałej roboty, lecz piszę i drukuję, kiedy mi się podoba, biorąc mniej lub więcej od wiersza, co mi przynosi w jednym miesiącu 25 rs., a w drugim 250 rs. Jeżeli się ożenię, będę pracował więcej, przyjmę jakieś stałe zobowiązania, ale co komu do tego, że dziś nie mam stałego utrzymania, skoro mogę złożyć dowody możności pracy i możności zarobku? Gdyby prawo nie oparło się na tej zasadzie, niejeden z głośnych powieściopisarzy, który w życiu swojem tyle małżeństw skojarzył na papierze, dlatego tylko, że nie jest jakimś referentem, sekretarzem lub czemś podobnem, nie mógłby zawrzeć rzeczywistego ślubu ze swą ukochaną, która pewno dostarczyła mu niejednego motywu i niejednego rysu do powieści, a tem samem była zarazem jednem ze źródeł jego dochodu. Nie, takim barbarzyńcą nie jestem. Niechaj ludzie klepią biedę, kiedy chcą, niech jej tylko nie klepią z konieczności, choćby nie chcieli. Prawodawca od tego ma rozum, a ludzie od tego mają prawodawcę, ażeby nieraz mogli nie mieć rozumu, a jednak nie mogli popełnić głupstwa.
Co zaś do utrzymania po zawarciu małżeństwa, to środkiem jego powinna być zarówno praca męża, jak żony. Nie mówię tego w tem znaczeniu, ażeby żona miała koniecznie pracować po za domem, gdyż, jak wspomniałem, siły są różne — a wewnętrzna praca żony, wyrażająca się w gospodarności, porządku, dobrobycie domowym, równie jest niezbędną, jak praca męża. Uważając małżeństwo jako spółkę, częścią ekonomicznej, chociaż przeważnie duchowej natury, muszę żądać wspólnej pracy, to znaczy — odpowiedniego jej podziału. Jeśli mi Pani na to odpowiesz, że żądanie to nie może dotyczyć wszystkich, ponieważ w małżeństwach majętnych kobieta nie potrzebuje się sama zajmować domem, to ja ze swej strony ośmielę się zaprzeczyć temu. W gospodarstwie ubogiem, a więc małem, żona pracuje sama — w gospodarstwie zamożnem, a więc większem, może i musi się wyręczać innymi, ale bynajmniej nie przestaje również zajmować się domem; o ile bowiem zmniejsza się różnorodność pracy ręcznej, o tyle zwiększa się zakres pracy nadzorczej. Tylko więc rodzaj zajęcia z bardziej ręcznego staje się umysłowym. Nie uwierzę też nigdy, ażeby żona, czy to średniego, czy zamożnego małżeństwa, która ma dosyć czasu na codzienne wizyty, bale i koncerta, była dobrą żoną. Niech sobie kto mówi, co chce — dobra żona przedewszystkiem czuwa sama nad wspólnym domem, a na to potrzeba czasu, bo to jest praca tak dobrze, jak naczelnika w biurze, albo inżyniera na kolei. Nie ubliżyłoby jej też wcale, gdyby przytem posiadała jakąś umiejętność praktyczną, któraby bez uszczerbku dla zajęć domowych mogła być rozrywką, a w potrzebie i źródłem zarobku.
W kwestyi majątkowej jestem za zupełnem oddzieleniem kapitałów żony i męża. Ponieważ jednak małżeństwo jest spółką, wolno obojgu częściowo i za wspólną zgodą używać własnych funduszów na cele, wymagające większego nakładu, ale stałem źródłem utrzymania powinien być tylko dochód męża i procent od kapitału żony. W ten tylko sposób może być ta ostatnia zabezpieczona od nędzy, gdy mąż wskutek nieprzewidzianych okoliczności, albo wskutek zagalopowania się w przedsiębiorstwach, nieraz bez żadnej złej woli, straci wszystko. Ograniczanie się więc rozsądne w użyciu posagu przez męża, jest konieczne, i za takie też uznane być powinno przez prawo zwyczajowe. Gdyby było powszechnem, nie byłoby przedewszystkiem tylu małżeństw dla pieniędzy tylko, na czem się kobiety zwykle za późno dopiero poznają — i nie byłoby tylu bankructw strasznych, jedynie przez nierozważne użycie posagu spowodowanych. Smutna to już bardzo okoliczność, jeżeli mąż potrzebuje obdłużać kapitały żony, żądając jej poręczenia lub pieniędzy — można ją tolerować, o ile w danej chwili stanowi jedynie ratunek, ale trzeba jej unikać zawczasu przez rozważny rozkład wydatków.
Cóż powiedzieć, jeśli już nie mąż, który, utrzymując dom, prędzejby mógł być usprawiedliwionym, ale żona, zamiast oszczędzać i strzedz wspólnego dobytku, marnuje grosz ciężko zapracowany na ogoniaste jedwabie, broszki, koronki i koki; kiedy miłości męża używa nie na ulepszenie jego charakteru, lecz na wyzyskanie stron słabych? Lecz przedmiot to oklepany, a przytem trąci kazalnicą — dajmy mu pokój.
Chciałbym tylko poruszyć tu jeden punkt, od którego, zdaniem mojem, zależy w znacznym stopniu szczęście małżeńskie, a który zarazem rzuciłby światło i na kwestye zbytków w małżeństwie. Głównie obwiniamy o nie kobiety. Czy słusznie? Nie sądzę. Pominąwszy owe, potępienia godne, wybryki bezmyślnych kobiet, większość ich w części tylko jest winną. Rozważmy bowiem, dlaczego kobieta tak często nie czuje występności swego marnotrawstwa?
Niepodobna jest być oszczędnym, nie znając wartości pieniędzy. A panny nasze czy ją znają? Czy nie jest pospolitem, że panna dorosła w domu nie ma żadnych swoich, przez siebie w jakikolwiekbądź sposób zarobionych pieniędzy, że wszystko dla niej sprawiają rodzice, że tylko oni za wszystko płacą i o wszystkiem pamiętają? Zkądże, pytam się tedy, panna, nie mająca najmniejszego pojęcia o dochodach ojca, o wydatkach rodziców, nienauczona praktycznie, doświadczalnie, jak i wiele potrzeba pracować, ażeby mieć sto rubli — zkąd panna taka może mieć poczucie rządności i oszczędności? Ona w takiej szkole uczy się tylko jednej rzeczy: wypraszania sobie nowych sprawunków przymileniem i pieszczotami — a czyż można jej brać za złe, że nie czując wewnętrznie, doświadczalnie wartości pieniędzy, chce sobie uprzyjemnić życie w sposób, jaki uważa za najlepszy?
A teraz zobaczmy, jaka jest różnica tam, gdzie panna rozsądnie jest wychowaną. Oto przedewszystkiem z chwilą, gdy zaczyna dojrzewać, nie uważają jej wyłącznie za kosztowny okaz panny na wydaniu, za lalkę z wystawy sklepowej, lecz za przyszłą gospodynię, żonę, matkę i obywatelkę. Pozwalają jej wiedzieć o wszystkich pożytecznych dla niej szczegółach, dotyczących majątkowego stanu rodziców; dziewczęciu to pochlebia i budzi szlachetną dojrzałość poglądów. Matka wspólnie z córką dzieli kłopoty zarządu, obznajmia ją z tem, ile co kosztuje i jak można oszczędnie, a jednak porządnie gospodarować, — uczy ją doświadczeniem, jak za te oszczędzone pieniądze z funduszów, danych na dom przez ojca, można zapewnić sobie przyjemne rozrywki, nowe ubranie, wycieczkę letnią lub dobry uczynek. Młoda panna, uczona przez wiele lat, poznaje sama ważność tej nauki, ponieważ pozwalają jej uczyć młodsze rodzeństwo lub nawet obce dzieci, raz dla własnego ćwiczenia się w naukach, w muzyce lub językach, a powtóre, ażeby jej udzielić tej zapłaty, którąby obcy wzięli, a której wartość będzie wtedy umiała ocenić. Wreszcie uczą ją tych umiejętności praktycznych, które kobiecie są bardzo potrzebne, jak np. kroju i szycia bielizny i sukien. Panna, która sama sobie umie skroić i uszyć suknię, chociażby tego później nie czyniła, potrafi ocenić, że szkoda jest przepłacać za to, co samej bez utrudzenia zrobić można, potrafi przynajmniej uznać zbytek w sprawianiu modnych fatałaszków.
Byłoby to wręcz przeciwne wszelkim prawom umysłowej natury ludzkiej, gdyby panna w ten sposób wychowana miała stać się żoną marnotrawną.
Ale może kto zarzucić, że skoro nam tu chodzi o pożycie między małżonkami, to nie na miejscu jest dawać rady pedagogiczne: jak obecna żona miała być wychowaną, gdy była panną?
Przyjmuję ten zarzut i zaraz z niego skorzystam.
Dla mnie małżeństwo jest także szkołą życia, w której uczniami i nauczycielami zarazem są młodzi małżonkowie. Jeżeli mąż chce, ażeby żona, nieprzyzwyczajona w domu rodzicielskim do oszczędności, stała się oszczędną i gospodarną, to powinien ją tego nauczyć.
— Czy może ma jej dawać lekcye buchhalteryi i czytywać dzieła Smilesa? — zapytasz Pani.
— Nie byłoby w tem nic złego, ale to nie jest środek zasadniczy. Teorya oszczędności będzie zawsze tylko teoryą, a umiejętność buchhalteryi będzie tylko umiejętnością — ani jedna, ani druga nie wytworzą poczucia potrzeby i korzyści rządności. Dla wywołania czynów świadomych potrzeba uczuć, na własnem doświadczeniu opartych; kobieta, której nie uczono w życiu obserwować i wnioskować porządnie, która w życiu nie czuła błędów pedagogiki — nie skorzysta nic z przeczytania najlepszych podręczników pedagogicznych. Tak samo i w tej kwestyi. Jest zaś rzeczą dość powszechnie przyjętą, że mąż daje tylko na utrzymanie domu, ale bynajmniej nie wtajemnicza żony we wszystkie źródła swoich dochodów, w stan swego majątku i w swoje przedsiębiorstwa. Byłoby to nieraz zbytecznem w szczegółach, ale jest koniecznem w ogólnych zarysach. Ktokolwiek w ten sposób obudzi poczucie wspólności w sercu kochającej żony, może być pewnym, że nietylko ją ochroni od bezmyślnych zachceń zbytkowych, ale, co więcej, sam zyska prawdziwie serdeczny dozór nad swemi nierozważnemi projektami. Żona więc bezwarunkowo powinna znać majątkowy stan męża i być we wszystkiem duchowym spólnikiem jego przedsięwzięć i postanowień. Tylko w ten sposób trafia się do serca i do rozumu, a wtedy wszelkie morały i perswazye będą zbyteczne — wystarczy prosta, z serca płynąca uwaga.
Nakład na cele domu będzie się mógł powiększać stopniowo, wydatki na przyjemności będą szły równoległe ze wzrostem dochodów, i rachunki od modniarek nie naruszą nigdy domowego spokoju — co daj Boże. Amen.
Pozostaje mi jeszcze rozbiór trzeciego warunku, t. j. harmonii duchowej, warunku, który w części sam zastąpić może dwa pierwsze, nie mogąc być przez nie zastąpionym; ale nie chcę nadużywać uwagi Szanownej Pani i, załączając wyrazy poważania, odkładam ten przedmiot do następnego listu.

**



Na drugi dzień po wysłaniu powyższej korespondencyi odważyłem się na wizytę i, ku wielkiemu zdumieniu, zamiast repremandy, usłyszałem serdeczne słowa powitania. Matka tylko pogroziła mi palcem, ale cała sprawa skończyła się wśród wesołej pogadanki; przyczem, przeprosiwszy matkę, „zmuszony“ byłem także ucałować rączki córki, co ją trochę zażenowało, ale ostatecznie wywołało tylko lekkie ożywienie i dziwnie ujmujący uśmiech na świeżej twarzyczce. Czując się bezpiecznym, zacząłem swobodną rozmowę, do której treści dostarczyły nam moje listy — a rezultat był taki, że wcale nie myślałem wracać do domu.
Jedna tylko rzecz skłoniła mnie nareszcie do wyjścia, a była nią myśl, że, żegnając się, będę miał sposobność powtórnie ucałować rączki mojej przeciwniczki, której zarzuty stawały się coraz słabsze, a spojrzenia coraz niebezpieczniejsze.
Biegłem do domu tak, jakby mnie kto na sto koni wsadził; nuciłem wyjątki z oper i walce Straussa, a cały świat wydawał mi się marną figurą wobec uroczego wspomnienia, nie opuszczającego mojej wyobraźni. I jak pierwej pytałem: wojna, czy pokój? tak teraz jedna tylko zajmowała mnie kwestya: kocha, czy nie kocha?
Ażeby ten problemat rozstrzygnąć, zacząłem rozważać, co to jest miłość i jak się ona poznaje. Najzabawniejszem jednak z tego wszystkiego było to, że zamiast spojrzeć na samego siebie i metodą obserwacyi dojść do wniosków, jak się miłość objawia, zacząłem kombinować różne metody teoretyczne i różne drobne okoliczności z zachowania się mojej panny, nie myśląc wcale o tem, żem sam był już zakochany po uszy.
Metoda, którą wreszcie wybrałem, była następująca:
Trzeba sprawdzić, czy panna daje mi pierwszeństwo przed innymi.
W ciągu kilku tygodni, w których odwiedziny moje częściej się powtarzały niż zwykle, pod pretekstem pożyczania pism i książek, trafiła się doskonała, jak mniemałem, sposobność, bo matka mojej panny wydawała wieczorek tańcujący i sporo osób zaproszono.
Gdym wszedł do salonu, towarzystwo już było zebrane, wkrótce rozpoczęły się tańce; panna była wyjątkowo wesoła i swobodna, rozmawiała ze wszystkimi, uśmiechała się do wszystkich — tylko wobec mnie jednego zachowywała dziwną powagę. W mazurze wybierała wszystkich, z wyjątkiem mnie, i tylko na pożegnanie, ściskając mi rękę, prosiła, bym nie dał czekać na siebie.
Na mnie ten wieczór zrobił jak najgorsze wrażenie. Wściekłość mnie porywała, gdym patrzył na zaloty innych, przyjmowane tym rozkosznym uśmiechem, o którym mniemałem, że mnie się tylko należeć powinien, i ostatecznie rezultat zastosowania mojej metody streściłem w jednym przygnębiającym wyniku:
— Nie kocha!
Pomimo to, następnego dnia uczułem gwałtowny obowiązek dowiedzenia się o zdrowiu pań. Nie myślały wcale chorować, ale nie zadziwiły się mojem przyjściem. Rozmawiałem z panną, gdy wzrok mój padł na okrągły czerwony przedmiot, podobny do poduszki, leżący na stoliczku przed oknem i otoczony różnemi przyborami.
— Co to jest? — spytałem.
Panna zarumieniła się zlekka i odpowiedziała, pokrywając zmieszanie uśmiechem:
— Nudziło mi się w domu, więc zaczęłam się uczyć drzeworytnictwa...
Jakiś rozkoszny dreszcz przebiegł mnie po ciele. Już miałem wymówić wyraz: „dziękuję,“ gdym spostrzegł, że popełniłbym głupstwo, i ugryzłem się w język.
— Czy pan nie pochwala tego zamiaru? — spytała ze swej strony.
Zamiast odpowiedzieć, spojrzałem jej w oczy i spojrzenia nasze złączyły się na chwilę krótką, ale tak rozkoszną, że jej chyba w piekle nie zapomnę. Milczenie moje żenowało ją widocznie i, chcąc je przerwać, zagadnęła nagle:
— Ale pan, jak widzę, zapomniał o przyrzeczeniu i wcale nie myśli o dalszym ciągu listów, a ja i mama jesteśmy bardzo ciekawe, co nam pan powiesz o harmonii duchowej w małżeństwie.
Przyrzekłem poprawę, a żegnając się, pocałowałem podaną rączkę przeciąglej niż zwykle.
Wychodząc, widziałem jeszcze przez uchylone drzwi salonu, jak stała jedną ręką o stół oparta, spoglądając zamyślonemi oczyma na dłutka i drzewka, rozrzucone koło poduszeczki.
Oj te oczy, te oczy!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Ochorowicz.