Listy do nieznajomego/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy do nieznajomego
Pochodzenie Kłosy. Czasopismo illustrowane, tygodniowe, poświęcone literaturze, nauce i sztuce
T. 25 Nr 647, s. 332–333
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 22 listopada 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Od roku 1838 — tak jest: nie widzieliśmy się od r. 1838! a gdyśmy się teraz spotkali znowu, postarzali, zmienieni, innymi prawie ludźmi, nie mieliśmy czasu myśli wymienić i pogwarzyć tak od serca, jak się to dawniéj, pamiętasz, gwarzyło na górze w domu Orłowskiéj, na przechadzkach do Pohulanki i Zakretu, na Antokolu lub gdzieś, siedząc a brzegu Wilii. — Żądasz ode mnie w zamian listów, w którychby się dużo z czasów ubiegłych mieściło; trudne to dla mnie zadanie, choć pragnę spełnić twoje życzenie. Radbym tylko jak najmniéj mówić o sobie, a jak najwięcéj o tém, co w przeciągu lat długich otaczało nas i życie stanowiło. Od r. 1829 gdyśmy na jednéj ławce siedzieli, pod okiem czujném p. Naksiarowicza, słuchając ty, i ja, Capellego, Münicha, Borowskich, Fonberga, Śniadeckiego, nie licząc Łobojki i innych — od tego czasu, po dziś dzień, upłynęło lat czterdzieści ośm, pół wieku prawie, w ciągu którego, można powiedzieć śmiało, świat się całkowicie odmienił. Pojęcia, zasady, metody, drogi, summa uzyskanéj przez nie wiedzy, praktyczne jéj zastosowanie, cała ekonomika społeczeńskiego życia, stosunki — ledwie nie powiem, uczucia — wszystko uległo niesłychanéj, radykalnéj zmianie i przewrotowi.
Przypomnij sobie to, w cośmy wierzyli, cośmy za niewzruszone uważali zasady, — cele, jakieśmy sobie zakreślali; porównaj to z dzisiejszemi zasadami, celem, drogami: a przyznasz mi, że nigdy może niespełna pół wieku płodniejszém nie było, nad to któreśmy przeżyli. — Nie miałem czasu w krótkiéj rozmowie naszéj wziąć cię za puls; zdaje mi się jednak, że on bije żywo jeszcze i w takt drgnień dni obecnych. Co do mnie, starałem się nie pozostać osamotnionym na gościńcu, szedłem i idę, póki sił starczy, i pessymizm starości mną nie owładnął.
Owszem, zdaje mi się, żem dziś uzyskał ten spokój ducha i przejednanie się ze światem, na którém nam niegdyś zbywało, gdyśmy go przerabiać chcieli i na nasze przebić kopyto.
Jestem pochodem znużony, to prawda, ale nie żałuję przebytéj drogi. Ludzkość z warunków swojego bytu nie wyszła, bo z tych nigdy wynijść nie może, choć Renan, w świeżych swych rozmowach filozoficznych, ogromne dla niéj rokuje zdobycze — ale zaprzeczyć postępowi niepodobna. Sięgnij myślą w nasze czasy uniwersyteckie: filologia od czasów Grodka, Münicha i Capellego, chemia od czasów Fonberga, medycyna od czasów Jędrzeja Śniadeckiego, anatomia od Bielkiewicza — zmieniły się do niepoznania. Przypomnij sobie ówczesne drogi i telegrafy, handel, przemysł i porównaj je z dzisiejszemi. Borowski nie wiem czyby się zgodził z Kuno Vischerem, a ks. Dowgierd z Hegla Logiką.
Przyznaj, że przejść ze stanu ówczesnego ducha i wiedzy do dzisiejszego, było to cierpiéć częstokroć na łożu Prokrusta wyciąganie członków; nie mieliśmy jednak do wyboru tylko: albo się poddać téj operacyi ortopedycznéj, albo obrzydliwie zestarzéć i stać się obcymi otaczającemu światu. Stan ten, który czasem bywa koniecznością znużonego i wyczerpanego organizmu, dla mnie, dzięki Bogu, nie przyszedł jeszcze. Żyję, chciwie się łącząc z żywotem ogólnym, a w chwili, gdy przestanę należéć do współki téj — trupem będę.
Z mnóstwa naszych towarzyszów pozostała garstka, z którą mi się trafia spotykać po świecie, nie całą zachowała żywotność: wielu z naszych siedli zmęczeni nad drogą; znam kilku którzy, na gwałt wołają: „zawracajmy, bo o to manowce, a za niémi przepaście“. Ja tego nie powiem, i spodziewam się téż od ciebie nie usłyszéć nic podobnego. Jestem przekonany, że, jakkolwiek droga często trudna, niemiła, straszna, dzika, — wiedzie ona do celu. Ludzkość idzie nią — ku lepszemu. Wyłamać się tylko niepodobna z pod tego prawa żelaznego, które często przez manowce i obłędy wiedzie do prawdy, inaczéj niedostępnéj.
Jest to wielką prawdą, co powiada, wspomniany wyżéj przeze mnie, Renan, że prawa natury nie szczędzą ofiar jednostek i pokoleń całych, zmierzając ku pewnym celom swoim. Być może, iż to młode pokolenie, nad którego smutnym losem, w rozmowie ze mną, ubolewałeś, jest jedném z poświęconych na ofiarę Minotaurowi przyszłości; — lecz na coś się kości jego przydadzą. Mumiami Egiptu Anglia przecie gnoi pola swoje. Żart na bok: nasza młodość była weselszą, poetyczniejszą, skrzydlatszą; ta może ma więcéj w sobie części pożywnych i fosforu. — Mówisz, że jest zarozumiała; kto wie czy i my nie byliśmy takimi, z tą różnicą, że myśmy zarozumiałość naszę opierali na wymarzonych ideałach, a oni ją budują na realistyczném błocie, z którego chcą nowy świat stworzyć. Nam z powietrznych barw i słonecznych promieni nie udało się nic utkać; może oni z gliny i błota coś ulepią. To pewna, że jeśli nawet nie zrobią nic — doświadczenie ich służyć będzie następcom.
Tak, drogi mój, piękne były te czasy nasze, gdyśmy kwiaty w Zakrecie zbierali; ale z nich nic nie zostało, oprócz wspomnień. Jak mnie, tak tobie, droga przebieżona do dziś dnia musiała być prawdziwym pochodem krzyżowym. Tylu złudzeń trzeba się było pozbyć, rzucając je na gościńcach, a tyle nowych, niewiadoméj wartości, brzemion nakłaść na barki!
A to pół wieku — jakże niezmierne sprowadziło zmiany! Kamień na kamieniu nie pozostał.
Lecz zważ proszę: to, co się lekkiém nazywa, poezya, literatura owa piękną mianowana, wszystko co pospolicie mniéj się ceni, — dziś jeszcze czyta się, nie zastarzało tak bardzo i wartość zachowało. Weź-że, proszę cię, Chemią Fonberga, weź Fizykę Drzewieckiego, weź jakąkolwiek książkę naukową z owych już dziś prastarych czasów; są to — chyba pomniki historyczne. Wszystko to zestarzało okrutnie. Czém się to dzieje? Nie stracił dla nas piękności swéj Homer; a któż dziś się czego nauczy z Pliniusza? Nauka żywszym bieży pędem, i przeznaczenie jéj inne. Nie starzeją tylko prawdy raczéj dwa owoce intelligencyi, zupełnie różne. Z teoryj społecznych, w których nieomylność wierzyliśmy, mało co zostało; ekonomia polityczna prof. Waszkiewicza, obróciła się w próchno. Nam, cośmy te rewolucye przeżyć musieli, przyszło jakby z pokarmu zwykłego wdrażać się do karmi całkiem nowéj. Popsuliśmy sobie humory i żołądki — a no, jeszczeć żyjemy.
W rozmowie naszéj, tak krótkiéj a tak ożywionéj, zdało mi się w tobie czuć pessymistę, laudatora temporis acti. Ja nim nie jestem. Rozumiem owe czasy, ale zawracać się do nich ciałem ni duchem nie pragnę. Byłoby to téż życzenie daremne, wysiłek próżny; bo nic przeszłego nie powraca.
W naturze i świecie, fenomena się powtarzają, lecz niedostrzeżenie, zawsze z pewnemi modyfikacyami.
Tak, jak dnie nasze, dziś dwudziestocztero-godzinne, niegdyś liczyły się po siedmnaście godzin, a kiedyś będą ich miały dwadzieścia siedem — i więcéj — wszystko, co się powtarza, maleje, rośnie, zmienia się, choć dla nas różnice są niedostępne.
Ciągła metamorfoza, a raczéj ciągły rozwój, jest prawem ogólném, które tak dobrze rządzi bytem kuli naszéj, jak i żywota ludzkości i człowieka.
Ci, co ludzkość radziby zawrócić i, do kołka ją przywiązawszy, kazać się jéj paść, jak bydlęciu, w jedném miejscu, nie więcéj mają rozumu od prostych pastuchów. Daruj mi trywialne porównanie, ludzkość zadarłszy ogona musi leciéć, gdzie jéj świeże wonieją pasze.
Zatém powiesz mi, że z Heglem trzymam — Alles was ist, ist vernünftig? nie koniecznie to, co jest nawet rozumném się wyda, ale nie mniéj jest nieuniknioném i do rozumnego — prowadzi.
Przyznaję ci się, że choćby mi osobiście najniewygodniéj było z tém, co jest, godzę się z niém, bo widzę w tém konieczność. Zaprawdę lepiéj nam było w dawnym świecie naszym, miléj, swobodniéj i horyzonty stały przed nami jaśniejsze; ale cóż znaczą nasze drobniuteńkie jednostki w tém ogromném gospodarstwie Bożém na ziemi? Cegiełkami jesteśmy w wielkim gmachu, a młotek murarza obija nas według potrzeby, nie pytając, czy nas boli.
Wszystko to jeszcze ogólniki — mój drogi — chciałeś przedewszystkiém historyi, nie mojéj ale téj, któréj byłem świadkiem i cząstką, historyi literarackiéj tych lat czterdziestu ośmiu. Wiesz co? żyłem tak jakoś prędko, śpiesząc się, biegnąc, nie spoczywając, żem po drodze nawet wiele wspomnień pogubił. Z trudnością-by téż opowiedziéć się dało cośmy przeżyli od 1829 roku. Pamiętasz nasze Mickiewiczem zachwyty? od tego się duchowe życie poczęło. Nie tylko u nas, wszędzie się zrywano do czegoś nowego, żywego, lepszego; Francya wielką wychodziła z zastałości swéj i klassycyzmu; żyły nawet ospałe Niemcy po trosze; w Anglii królował jeszcze Byron i Shelley, nie licząc Walter-Scotta.
Młodość nasza przypadła na to przebudzenie się ogólne i dla tego była tak rozbudzona sama. — To, co z nowych źródeł tryskało, czystą się wydawało ambrozyą ustom spragnionym napoju.
Zważ-że proszę, iż z tego stanowiska dziś zeszliśmy na takie przepicie się nektarem, że już go dziś niektórzy zowią trującą miksturą. Byrona mało kto czyta dzisiaj, Shelley’a prawie nikt, Walter-Scotta naśladowcy i falsyfikatorowie popsuli; młodzież dzisiejsza przekłada Słowackiego nad Mickiewicza. Ze świata owego francuzkich nowatorów pozostał jeden siwowłosy Wiktor Hugo na wyłomie, jako senator Rzeczypospolitéj. Gdybyśmy się obliczyli téż z utopiami literackiemi i socyalnemi, które w grób poszły! Co trupów!... Mówiłeś mi: cóż dziś lepszego mamy? Na to ci nie odpowiem inaczéj, tylko, — żeśmy do lepszego na drodze i w pochodzie.
Za naszych czasów literatura miała niemal inne zadanie: była pokarmem wybranych; dziś jest to strawa dla mass. Pojmujesz, że gdy w ogromnym kotle warzy się krupnik dla całego pułku, nie będzie on nigdy tak delikatnym, jak zupka, którą kucharz Francuz na jeden talerz gotuje dla bankiera. Dziennikarstwo urosło niepomiernie na gruzach literatury, — mówiłeś mi; — Prawda! lecz dziennikarstwo jest potrzebą i formą wieku; ono właśnie jest tym kotłem, w którym dla pułków krupnik się przysposabia. Wszyscy narzekają na zepsucie języka, na zaniedbanie stylu, na wady właściwe dziennikarstwu, zmuszonemu dawać śpiesznie, a przez to często i niedogotowane kawałki. Prawda i to; lecz dziennikarstwo jest w kolebce, szczególniéj u nas; a rosnąc z potrzeby społeczeństwa, nie oblicza się z siłami, porywa częstokroć nad nie, i grzeszy nieopatrzną zapalczywością tylko, któréj pobudek nie godzi się potępiać.
Z tego wyjdziemy, — mam nadzieję. Tymczasem, to potępione dziennikarstwo roznosi, jeśli nie światło, to jego pragnienie, budzi do życia, i, non vi sed saepe cadendo, wywiera wpływ, jakiego literatura w swéj formie dawnéj nie mogła mieć nigdy. Czém są koleje i telegrafy dla komunikacyi, handlu i spraw powszednich, tém dziennikarstwo dla oświaty. Od telegramów nie wymagamy stylu; możemy przebaczyć dziennikarstwu częste jego zaniedbywanie się i usterki. Niech nas tylko Bóg uchowa, byśmy zamiast poprawiać się i ulepszać redakcyą, mieli, wzorem amerykańskim, iść ku zupełnemu pogardzaniu wszelkiéj poprawności i przyzwoitości formy.
Dotknąłem, zdaje mi się, w tym początku listu mojego, kilku kwestyj, o któreśmy potrącili w rozmowie. Nie wyczerpuję ich, bo do nich powrócę jeszcze pewnie. Przypominasz sobie Kuryera Wileńskiego naszych czasów, Dziennik Marcinkowskiego, Tygodnik wreszcie, — nie zaprzeczysz mi, że to, co dziś w zamian mamy, daleko jest z wyższego tonu i lepsze. W jedném ci słuszność przyznaję: to że, gdy za naszych czasów wszelka literatura peryodyczna (i inne téż), miała na celu popieranie pewnych idei, rozwijanie pojęć, rozpowszechnianie zasad, słowem: cel duchowy; dziś duchowym swym charakterem dąży do — zarobku przedewszystkiém. Cecha to wieku. Choć się XIX w. nie zupełnie przyznaje do tego, w jego teoryi z pieniędzy i dobrobytu rodzi się wszystko, dobrobyt więc jest dlań suprema lex. Któż dawniéj na jakiém piśmie zarabiał? dokładano do każdego, utrzymywały się ofiarami. Dziś fundują się pisma dla zarobku, a barwę biorą i ludzi do redakcyi, którzy za najlepsze doń służyć mogą narzędzie. Spytasz mnie, czy i to uniewinnić będę się starał? Jeśli nie uniewinniam to tłómaczę sobie i patrzę na to obojętnie. Ci, co na pismach spekulują, są zabiegliwszymi pośrednikami pomiędzy niémi a publicznością. Gdyby nie oni, nie rozeszłyby się pisma, które zawsze oświacie ogólnéj korzyść przynoszą. Na zjawienie się téj klassy przemysłowców, częstokroć nader trafnym obdarzonych sądem — piśmiennictwo i oświata zyskują. Padają ich ofiarą może wyzyskiwane narzędzia, literaci a tout faire, aleśmy wyżéj powiedzieli, że ofiary z jednostek nie mogą wchodzić w rachunek. Los piszących polepszył się może stosunkowo nieco, nie tak jednak, aby im dozwolił budować Ville Montceristo i zbierać miliony Wiktora Hugo. Nasza, łatwa do przeliczenia, publiczność czytająca, nie dozwoli nigdy pracującym i żyjącym z pióra tylko, dojść do jakiejkolwiek zamożności. W Niemczech już, których literatura nie stała się europejską, jak francuzka, proleraryat literacki, głodny i bosonogi, jest bardzo liczny.
U nas im więcéj zdolnych pracowników przybywać będzie, nawet zręcznych robotników i podrabiaczy — tém naturalnie trud się mniéj będzie opłacał. Jednostki więc i tu paść muszą ofiarą. — Summa pracowników zwiększyła się znacznie; talenta, które na wyrobieniu, wprawie, zręczności zawisły, niepotrzebujące dróg szukać nowych, mnożą się z dniem każdym. Nie jest to bez korzyści dla ogółu.
Znam nie jednego dziś pracownika u nas, w Galicyi, w Prusiech, który, gdyby z tąż summą wykształcenia i talentu wystąpił był w r. 1829, nieochybnieby rozgłośne zyskał imie — teraz ledwie się może przecisnąć i wybić nieco ku górze.
Poziom naówczas był inny, massy stały niżéj. — To téż niecierpliwi młodzieńcy, którym się nudzi siedziéć w cieniu, wyprawiają częstokroć hece, aby na wyżynę się dostać! — Rzuca się nie jeden, pluje i krzyczy w niebogłosy — nadaremnie.
Szukanie dróg nowych udaje się czasem, częściéj zawodzi; lecz nie ganimy tych, co się rzucają w gąszcze, — mogą komuś przetorować drogę, choćby sami poginęli.
Niech cię mój optymizm nie razi, tak, jak ja ci twego pessymizmu nie mam za złe. Ze światem trzeba się pogodzić, albo z niego wyłączyć. Gdybyśmy już nie mogli się z nim razem poruszać, nie bylibyśmy tu potrzebni. Ciężéj to przychodzi nam starym, niż młodym; ale się wleczmy, usque ad finem.
Odarto nam z poezyi nasz stary świat — prawda — lecz kopią się źródła, z których ona znowu wytryśnie. Chwila to przejścia, a mamy w podróżnych manierkach napoju starego po trosze.
Zarówno mnie, jak tobie, żal tego braterstwa chrześciańskiego ludzi i téj ewangelii, któréj się dzisiejsze pokolenie, dla walki o byt, zaparło; ale wierzę jak najmocniéj, iż to obłęd chwilowy. Mówiłem wyżéj, że nic nie powraca, — twierdzę to zawsze; lecz do chrześciańskich zasad i idei wrócimy, pojmując je jaśniéj, szerzéj, przyjmując je w całéj pełni. Co było martwą literą, stanie się czynem i życiem; co było zwichnięte — wyprostuje się; co wykoszlawiono — odzyszcze kształt pierwotny. Czy my tego dożyjemy? a! o tém bardzo wątpię, ale cóż to ma do rzeczy? myśmy prószynkami niepostrzeżonemi. Żywot ogólny ludzkości tak jest łańcuchem ogniw z sobą spojonych spleciony, że się ubytkiem jednostek nie zrywa, — zastępują je inne, a gdy nawet cała cywilizacya jakaś ulegnie kataklizmowi, przychodzi miejsce jéj objąć druga, choćby da capo coś zapomnianego rozpocząć miała... I tak daléj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.