Przejdź do zawartości

Listy (Kraszewski, Ognisko Domowe)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy
Pochodzenie Ognisko Domowe rok 1876, nry 1, 7, 8, 12, 20, 21
Wydawca Jan Noskowski
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


LISTY J. I. KRASZEWSKIEGO.







I.

Domowe ognisko!! jakże wiele mówią te dwa wyrazy, jak one sięgają daleko w przeszłość i głęboko w życie!
U domowego to ogniska rośnie i kształci się ta jednostka, która społeczność składa i od której wartości i charakteru zależy charakter społeczeństwa. W dawnych, dawnych wiekach, ognisko domowe było niemal świętem, nigdy ono nie wygasało i ognia zeń nie udzielano obcym, lękając się aby ubytek jego nie dał się uczuć domowi. U tego prostego, kamieniami otoczonego ogniska zbierała się rodzina, przy niem pędziła godziny pracy i spoczynku; ono stanowiło najgłówniejszą domu część, środkową — zajmując w głównej izbie, świetlicy, miejsce gdzie gospodyni przygotowywała strawę dzienną, około którego siadały prządki z pieśnią, staruszki z powieścią o dawnych czasach, dzieci z nienasyconą ciekawością. W tej samej jedynej izbie pierwotnej stawały i żarna co mąkę przygotowywały, i krosna na których tkano płótno, i dzieża­‑matka, dająca chleb powszedni, i stół pokryty ręcznikiem szytym, na którym leżał zawsze chleb, na przyjecie gościa i ubogiego. Tak było w owych czasach pierwotnych, gdy człowiek ograniczał się w życiu zaspokojeniem pierwszych swych potrzeb, i z tamtych to czasów patryarchalnego żywota pozostało nazwanie domowego ogniska, które się stało symbolem rodzinnego życia, związku miłości i poszanowania, pierwszej więzi całego społeczeństwa. Późniejszemu wychowaniu i światu, obcowaniu z ludźmi, wiele zapewne winien jest człowiek, ale to co wynosi z pod strzechy domowej i ogniska domowego, stanowi nawet w stosunku do ludzi i świata, tę «siłę rzutu», która pierwsza w ruch go wprawia i nadaje kierunek.
Jak rozżarzony węgiel z tego Znicza, wynosi ów najdroższy dar, któremu ludzkość winna całe swe rozwinięcie — tradycyę, podanie, ideę będącą wyrobem narodu i plemienia, rodu do którego należy. Spotykamy się teraz nieustannie z lekkomyślnem szacowaniem tradycyi, z wypieraniem się przeszłości we wszystkich sferach pojęć, z zarozumiałem pragnieniem wyrobienia zupełnie nowego życia, na całkiem nowych podstawach... Ktokolwiek zastanowi się nad tem, z politowaniem uśmie­chnąć się musi nad dziecinnem zuchwalstwem ludzi, którzy język jakim mówią, myśli jakie mają, wszystko czem są, co umieją, środki domowe jakiemi się posługują, — winni są tym tradycyom, które by burzyć radzi i wywracać.
Ile razy w dziejach zrywa się wątek podań i przechodzenie do następnych pokoleń skarbu pracy poprze­dników — tylekroć ludzkość musi rozpoczynać od począt­ku trud, zwracać się do stanu barbarzyństwa i długiemi pokoleniami dorabiać na nowo utraconego dziedzictwa.
Dla tego w ludzkości, w narodzie, w rodzinie, w do­mu, nic droższego nad tradycye przeszłości... Bez nich niema postępu, bo one są jego narzędziem. Wprawdzie z nich przechodzi się do nowych prawd, na drogi nowe i dalsze, ale bez nich — musielibyśmy, zamiast iść dalej — do kolebki powrócić.
Witajmy więc z pociechą Ognisko Domowe nasze, rozpalone pracowitemi i czystemi rękami, abyśmy się przy niem gromadzić mogli. Zobaczym, że ono samo nau­czy nas najważniejszych prawd, z jakiemi bezpiecznie, gdy przyjdzie je opuścić, w świat będziemy mogli wędrować. Około niego skupia się cała gromadka dla pracy...
Pierwszą ideą jaką ono nam przynosi, jest obowią­zek, świętość, potrzeba i rozkosz pracy. Ta stałaby się niemożliwą przy ogniu domowym, gdybyśmy przy nim nie zasiedli w miłości i zgodzie, tak, byśmy sobie byli pomocą, nie przeszkodą.
Promienieją więc już z ogniska tego dwie wielkie życia prawdy: obowiązek pracy, potrzeba zgody i ładu...
Zgodę rodzi tylko miłość, a ta zawiera w sobie razem poszanowanie, karność i — chętną ofiarę z siebie dla drugich...
Płynie więc ztąd i obowiązek ofiary, ta wielka życia tajemnica, — bez której niema społeczeństwa.. Wszyscy dla jednego, każda jednostka musi się poświęcić dla wszystkich...
Patrząc na kółko otaczające ów domowy Znicz, musimy mimowolnie wyczerpać z niego te pierwsze zasadnicze pojęcia przyszłej nauki życia.. U ogniska tego dawniej, w pewnych godzinach gromadziła się nietylko rodzina sama, ale, część jej niemal stanowiący, domownicy, których u Rzymian za „familią” rachowano. I z tego płynęła nauka równości ludzi wobec pracy, obowiązku i słowa nauki chrześciańskiej. Ubogie sierotki miały tu także miejsce swoje, mieli je słudzy, miał obcy przychodzień, ten zesłaniec Boży, z którym się chętnie dzielono chlebem, ciepłem słowem i sercem.
Gdziekolwiek zgasło domowe ognisko, skutkiem zmienionego obyczaju, wpływu wojen, nieładu i zewnętrznych okoliczności; gdzie pękł ten węzeł co łączył rodzinę a rodziny mnogie wiązał w jedno ciało i ciała odrębne jednoczył w całość społeczną — najsmutniejsze zawsze rosły ztąd skutki. Było to początkiem rozkładu, zgnilizny moralnej i upadku.
Nie chcielibyśmy źle mówić o nikim, ale tej nadzwyczajnej ilości występków, tego rozprzężenia społecznego jakie dziś widzimy w Niemczech, nie możemy przypisać czemu innemu jak wygaśnięciu domowego ogniska. — Zastąpiło je niezdrowe owe światło i ciepło płynące z miejsc publicznych, gospód, w których Niemcy tak sobie upodobali. Tu najprzód uczucie miłości i poszanowania ginie i zaciera się, spotykają się obcy ludzie, którym głównie chodzi o zachowanie swej godności i obronę swojego stanowiska. Rodzi się zaraz pewna szorstkość w obejściu, podejrzliwość i skłonność do okazywania się czemś innem a większem niż się jest w istocie. Gospoda, w której przeróżne stykają się z sobą żywioły — działa na młodych szczególniej zgubnie. Powoli wraca się do tego stanu przedhistorycznego — walki o byt, który właśnie społeczność chrześciańska znieść usiłowała.
W istocie była, a dla zwierząt istnieje ciągle ta epoka — walki o byt — którą nowi filozofowie chcieli uczynić stanem normalnym człowieka; — ale biada społeczności, która pojedyńczych członków swoich zmusza do wojowania samopas o utrzymanie egzystencyi. Właśnie z idei społeczeństwa chrześciańskiego płynęło to, że człowiek — istota wyższa — miał stanąć ponad tą nędzną koniecznością walczenia dla bytu.. Braterstwo i solidarność, na miłości oparta, społeczności Chrystusowej, czyniła walkę o byt zbyteczną, nie znosząc ani obowiązku pracy, ani potrzeby samoistnego władania sobą. W tak zwanej walce o byt która się odbywa w naturze — stosunek jednostek jest nieprzyjazny: jastrząb ma prawo zabijać wróbla, gdy chce jeść — człowiek zaś będąc nawet głodnym, znał tylko prawo dzielenia się z bliźnim ostatnim chleba kawałkiem...
Na takiem idealnem stanowisku stała społeczność aż do dni dzisiejszych, gdy jej powiedziano — że prawo bytu i siły góruje nad wszystkiem i że — „help your self ” sam sobie pomagaj, zawiera całą życia naukę. Pomagaj samemu sobie, to jest nie rachuj na nic, na nikogo, ani na Opatrzność, ani na braci, — a nawzajem nie posiłkuj ty też nikomu, niech każdy sam troszczy się o siebie. Nie można zaprzeczyć, że dobrze zrozumiane prawidło „samopomocy” jest wielce szacownem; lecz podniesione do absolutnego znaczenia prawa powszechnego, burzy ono całą moralność chrześciańską. Społeczność Chrystusowa w pierwszych wiekach była tak spójna, tak serdecznie braterska, iż tam wszyscy sobie wspólnie dopomagali... choć nie byli do tego zmuszani niczem innem, tylko — miłością bliźniego.
Ta miłość płynęła nie z zimnych prawideł dających jej miarę i wagę — szła z serca i nie znała granic... Mógł jej ktoś nadużyć, nie zrażało to kochającego, czyniło występnym tego co się dopuszczał nadużycia.
Przypatrując się dzisiejszej Europie zachodniej i środkowej, zostającej pod mniej więcej wielkim wpływem tych nowych zasad egoizmu, zrodzonego w XVIII w. a wypielęgnowanego umiejętnie i wyrozumowanego naukowo w XIX, widzimy jeden uderzający fakt. Rozprzężenie. Niema prawie rodziny, niema ogniska, a wcześnie bardzo emancypujące się jednostki idą każda swoją drogą, i w pierwszej chwili zwątpienia rzucają się albo na zakazane ścieżki i manowce, lub, jak do ostatniej deski wybawienia, do — samobójstwa.
Nigdy większej stosunkowo liczby samobójstw i występków nie było w klassach ucywilizowanych jak teraz, bo nigdy jednostka tak absolutnie nie wyzwalała się ze wszystkich krępujących ją (opiekuńczo) węzłów obowiązku, religii i miłości. Każdy pragnie używać co rychlej, co najwięcej, a gdy celu odrazu nie dopnie, woli kończyć nędznie, niż uczciwie na nowo drogę rozpoczynać w trudzie a wytrwaniu...
Skreślić obraz dzisiejszych stosunków moralnych europejskich społeczeństw byłoby trudno, nie będąc posądzonym o pessymizm i tendencyjność niezdrową. Jednakże, czemu należy przyznać katastrofę Francyi, która osłabiła naród, zachwiała moralnością i sprowadziła upadek, jeśli nie tym samym przyczynom rozprzęgającym, które rodzinę i domowe ognisko obaliły?... W Niemczech po r. 1871, po największych tryumfach i najświetniejszych nadziejach, co dzisiaj sprowadza przesilenie, osłabienie, niepokój i ruiny? — oto wyrzeczenie się wszelkiej wiary w zasady i zerwanie ze zdrowemi tradycyami przeszłości...
Tak pięknie brzmią idee nowe, tak jasno wyglądają nowe drogi — tak nadewszystko dogodnem się zdaje iść sobie samemu o swej sile, za fantazyą własną — iż wszyscy się rzucili ochoczo, na oślep, za prądem który unosił. Widzimy skutki.
Nie należy wyciągać z tego cośmy mówili fałszywego wniosku, że ludzkość może lub powinna zwrócić się w tył i stać w miejscu. W dziejach świata widzimy, że nic nie powraca i nic nie może trwać niezmiennem. Wszystko idzie, udoskonala się, poprawia, przerabia, niekiedy nawet drogą upadku dążąc do postępu. To prawda, ale pochód ludzkości normalnym być musi a nie bezładnym, gorączkowym i gwałtownym. Gdy się nim staje, jest chorobliwym tylko. Jakkolwiek smutny może jest ogólnie wzięty stan dzisiejszy, znowu zaprotestować musimy przeciw tym, coby nie rozumiejąc nas, chcieli wnosić że rozpaczamy o przyszłości. Bynajmniej — pracować musi społeczność w pocie krwawym na zdobycie prawd — to co dziś przechodzimy, prowadzi do poznania dróg fałszywych, zatem do trafienia na lepsze.
W boleściach rodzi się prawda i światło.
Kto zachorował jak my na zbytnią cześć ideałów, musi się leczyć potem zbytnią czcią materyalizmu, aby z niej wyszedłszy, pośrednią sobie mógł wykreślić drogę. Rodzaj płodozmianu praktykuje się też w gospodarstwie społecznego życia: gdy przekwitną kwiatki, na ich miejscu rosną kartofle smutne. Miara i stosunek we wszystkiem poznaje się tylko przebraniem miary i skrzywieniem stosunku... Te najważniejsze prawa życia: stosunek i miara, niezrozumiałe są nawet w pewnych epokach; nadmiar wydaje się doskonałością, hyperbola ideałem — tymczasem jest to jedyny środek posunięcia najlepszych rzeczy do absurdum...
Niezmiernie to nudne i smutne co mówimy — Szanowni Czytelnicy — lecz tych kilku ważnych prawd które chcieliśmy wam przypomnieć, nie umieliśmy przybrać inaczej. Później może przyniesiemy wam do domowego ogniska coś bardziej zajmującego; dziś nie umieliśmy, stanąwszy przy niem, rozpocząć inaczej naszego współpracownictwa, jak temi wyrazy płynącemi z serca — które się nam wydały najpotrzebniejszemi. Później znajdzie się chwila na zabawy i na rozrywki, na zaspokojenie ciekawości. Jest w istocie obficie przedmiotów o których mówić możemy, ludzie pracują gorliwie i wiekowi naszemu opieszałości zarzucić nie można. Z wyjątkiem trochy trutniów, coby chcieli prędko dorobić się kawałka chleba z masłem i dla których ów chleb i masło cel życia cały stanowią — nasi współcześni, bracia w domu i po za domem, gorliwie pracują dla nauki, światła i korzyści ogółu. Nigdy nauka może tylu poczciwych, bezinteresownych ofiarników nie miała. Dosyć tu tylko przypomnieć tych nieustraszonych podróżników, rozsianych po całym świecie, którzy giną w pustyniach Afryki i w mrozach podbiegunowych, — a iluż, ilu ubogich, cichych uczonych, professorów, badaczy, zamkniętych w ciasnych izdebkach, pozbawionych wszystkich życia przyjemności, długie lata święci zdobyciu jakiejś prawdy malutkiej, która ma służyć tylko za podstawę, za stopień do dalszego pochodu! I nasz wiek poszczycić się może kapłanami światła bezinteresownemi... Z niebezpieczeństwem życia lecą po nad chmury przypatrywać się tworzeniu śniegu, probują trucizn na sobie, szczepienia chorób, od których padają ofiarą i t. p. Widok tych dobrowolnych męczenników pociesza, rozrzewnia, podnosi gdy na nich spojrzymy, wprzódy się napatrzywszy brudnych istot, co gonią tylko — w walce o byt — za łupieżą dla rozpusty...
Życia prądy płyną żywo w XIX w., — wszystko się posuwa, rozwija, rozkłada i buduje z tą szybkością, jaką od pół wieku nowe wynalazki — koleje i telegrafy, nadały sprawom człowieka. Tętna w nas wszystkich biją prędzej, — zło też i dobro dosięga rozmiarów straszniejszych, i przesilenie moralne jakiego świadkami jesteśmy, nie będzie trwać tak długo, jakby w innych mogło warunkach.
W dali wschodzą już nam zorze nowej ery, która przejedna sprzeczności, zbliży pozorne przeciwieństwa, zajaśnieje nam światłem i zagrzeje ciepłem nowem. Wszyscyśmy obowiązani przyczyniać się do sprowadzenia rychłego tego okresu nowego, którego mamy prawo się spodziewać... Nie materyalne siły teraźniejszej doby, aż nadto już spotęgowane, ale siły ducha sprowadzą tę erę oczekiwaną.

Któż wie, ażali i trzeciemu wielkiemu plemieniu zamieszkującemu Europę, dotąd mniej czynnemu od swych współzawodników — nie dostanie się rola ważniejsza w cywilizacyjnem posłannictwie. Narody latyńskie spełniły missyę swoją, germańskie nie zdają się przeznaczonemi do przejęcia po nich spuścizny, której są chciwe.. Życie niezaprzeczenie ogromne rozbudza się we wszystkich słowiańskich narodach, których postępy stosunkowo są nadzwyczaj znaczące — przyszłość więc nie powinna przerażać i straszyć... Owszem, jasną, wielką, świetną się ona przedstawia, a ogniska domowe hartować powinny tę stal, która będzie orężem przyszłych naszych zdobyczy...


II.

Smutne to czasy! Bywało pewnie na świecie gorzej nieraz niż jest dzisiaj, ale smutniej — rzadko. Smutek ten urodził się z tego, że nam wszelkich ideałów i wiary w coś szlachetniejszego zabrakło. Śmieliśmy się tak bardzo, tak długo do rozpuku, że w końcu sił nie stało do śmiechu, wesołość się wyczerpała i... przyszedł... smutek.
Smutek byłby jeszcze niczem, — bywa on zdrowy i pożyteczny — ale w naszym tkwi apatya, odrętwienie, zobojętnienie na wszystko: to już stan chorobliwy. Młodzież jest zawczasu stara, starzy wieku swojego nosić nie umieją przyzwoicie, dzieci palą papierosy i prawią nieprzyzwoitości... jakoś to wszystko niedobre...
Początek tego listu, mili Czytelnicy, trwogą was musi nabawiać a nuż powiem wam tak nudne kazanie jak w poprzedzającym? A! nie — musiałem tylko począć od tego smutku, bo mnie on tu w Niemczech otacza zewsząd... Co do mnie, przyznam się wam pocichu — choć czasem gderzę, ale w gruncie pessymistą nie jestem, spokojnie na świat patrzę i staram się go widzieć z jak najlepszej strony. Wiele na nim i rzeczy dobrych i dobrych ludzi i godzin jasnych... a byle cokolwiek kochać, nigdy człowiekowi bardzo źle być nie może... Cała sztuka na tem, żeby coś kochać, do czegoś się przywiązać. W tem tajemnica życia — kogo żaden węzeł ani naturalny, ani sztuczny nie łączy ze światem, ten — ten traci równowagę i leci — w przepaść...
Śmieją się czasem z tych, co różne drobiazgi zbierają sobie po drodze, robią kolekcye starych kapeluszy i potłuczonych garnuszków — ale to są, wierzcie mi, ludzie bardzo rozumni, bo, choć już stare kapelusze i potłuczone garnuszki, kochają. A — powtarzam wam — w tem życia tajemnica, żeby coś kochać na świecie.
Tu w Niemczech, w wielkiej jest teraz modzie samobójstwo... a całą przyczyną tej manii tylko to, że ci ludzie nic już nie kochali, albo kochali siebie samych nadewszystko, co jest najstraszniejszą aberracyą i szałem.
Ten smutek o którym wspomniałem wyżej — możeby się lepiej dał nazwać — nudą. Znudzeni są wszyscy i wszystkiem i nic nikogo nie obchodzi, nie zajmuje, nie bawi, nie zaciekawia. Jest to choroba — szczęściem ona nigdy nie zwykła trwać długo i spółeczność którą napadnie, albo musi zginąć lub się przekształcić. Niesmak ten do życia zawsze dowodzi nienormalnego stanu... W Niemczech na tę słabość wiele się bardzo przyczyn złożyło. Jak po brzydkiem pijaństwie następuje ból głowy, niesmak i gorycz — tak po upojeniu i szale duchowym, musi przyjść nuda i bezsilność. Po tryumfach 1871 r., Niemcom głowy się były pozawracały, zdało się im że pobiwszy nieprzyjaciela, zdobyli moralne panowanie nad światem. Szał dochodził niemal do obłąkania.
Narody latyńskie wszystkie uznano zgrzybiałemi, wyżytemi, do niczego niezdolnemi; nas, Słowian, za plemię niezdolne do cywilizacyi i przeznaczone Germanom na pożarcie żywcem. Przyszło potem do roboty, do życia — i — okazało się w praktyce, że Niemcy na wszystkich wystawach pracy, przemysłu, smaku, sztuki — zostali — w tyle za innemi...
Mają potęgę a brak im — siły. Zdaje się to niedorzecznem, a tak jest. Tą siłą na której im zbywa jest po prostu — miłość — nikogo nie umieli kochać oprócz siebie.
Gdy oni lali działa w Essen i wymyślali nowy karabin Mausera, taki doskonały, że nie wiem ilu ludzi na minutę mógł zabić, Francuz jakiś z desperacyi wymyślił szkło metaliczne i hartowne.
Mała to rzecz... jedno nic zdaje się... cóż szkło znaczy? Ale Niemcom się zrobiło okrutnie przykro. Jakto może być, żeby jeden taki zwyciężony, pobity Francuz śmiał wynaleźć, bez pozwolenia ks. Bismarcka — takie szkło co się nie tłucze. Gdy wiadomość o tem doszła tutaj, byłem tego świadkiem, Niemcy ruszali ramionami i zaręczali, że oni dawno takie szkło znali, że w tem nie było wcale nic osobliwego, i że oni, gdy zechcą, zrobią takie szkło w jednej chwili.
Otóż, mniej więcej dopytawszy francuzkiej metody, zaczęli robić to szkło... Ogłosili że już jest... że się albo nie tłucze, albo chyba w moździerzu, na upartego... trwało to z miesiąc — i o szkle już więcej słychać nie było.
Ktoś jednak zaproponował Francuzowi, tak sobie na żart, żeby mu ustąpił patentu na Niemcy... Francuz, zdaje mi się, zażądał 40 milionów franków...
Zakrzyczano znów że w tem niema sensu, że to coś podobnego jak żądanie Dumasa, który za pozwolenie grania na scenie w Berlinie jednej swej sztuki, — chciał aby mu oddano Alzacyę i Lotaryngię.
O szkle tedy znowu mowy nie było długo... aż — oto, okazuje się że jeden z bankierów berlińskich nabył niewiadomo za jaką summę patent francuzki, i że po całych Niemczech, wszędzie gdzie jest więcej niż 30,000 ludności, fabryki się zakładać mają... Szkło to, da Pan Bóg doczekać, zrobi w świecie, w gospodarstwach, formalną rewolucyę.. Będziemy gotowali w szklannych garnuszkach i mnóstwo sprzętów kruszcowych, które się rdzą okrywają, zastąpi ten materyał nowy. Dla tych co pamiętają, jak my, te czasy, gdy jeszcze w Europie żadnej kolei żelaznej nie było, a telegrafy na ogromnych drabinach machały rękami nieprzyzwoicie — i gdy szkło trzeba było brać w ręce z uszanowaniem — cóż to za dziwne przemiany, i jak się boży świat zmienił! — A ludzie??... ludzie, nic a nic...
Tyle tylko, że mając ułatwione życie, prędzej się niem nudzą i strzelają sobie, z pozwoleniem, w łby, piją cyankali, lub topią się, nie mając już nic lepszego do roboty. Wszystko to z tego, jakem powiedział wyżej, że kochać nie chcą i nie umieją. Gdy drugim, poczciwym, pracowitym, życia długiego mało, aby się czegoś nauczyć i coś dobrego zrobić, — im, często w leciech dwudziestu, już ręce opadają! Biedne to stworzenia...
Ale obok nich — są przecież i inni... Spojrzmy tylko... Tam kilkudziesięciu odważnych płynie pod biegun północny, aby zbadać natury tajemnice; tu, inny całe życie trawi nad szkiełkiem, przez które nieskończenie drobne stworzonka śledzi, podpatruje i uczy się tego jak się poczyna w naturze to życie, które w coraz szerszych i doskonalszych rozmiarach objawia się aż do człowieka... Jedni studyują choroby, inni nowych ciał szukają w rozłożonych światła promieniach. Choć zrobiono bardzo wiele, zawsze jeszcze do robienia pozostało mnóstwo — i końca pracy — nigdy nie będzie.
Praca, wierzcie mi — to największa rozkosz na ziemi. — W bardzo zajmującym przeglądzie leśniczym, który pan Rivoli wydaje w Poznaniu, między innemi jest opisanie podróży naukowej do Tatrów i Czarnohory. W niem jest wspomnienie o znanym wszystkim co bywali w Zakopanem przewodniku Wali, który często naturalistów naszych po górach oprowadza. Poczciwy góral przez to obcowanie z ludźmi mądremi, nabrał takiej ochoty do zbierania owadów i roślin, że o niczem prawie nie mówi, tylko o tych swych studyach naukowych.
Otóż tak jak ten Wala w owadach, trzeba się w czemkolwiek zakochać — a życie jak sen miły się prześni. Śmieją się ze zbieraczy; są to najszczęśliwsi w świecie ludzie, mają cel życia, zawsze czegoś pragną, coś im się śni i uśmiecha — i — gdyby zbierali najbłahsze w świecie jakieś rzeczy, — zbiór ich zawsze będzie miał pewne znaczenie naukowe.
Anglik jeden zbierał — lalki; — ale miał w zbiorze i stare rzymskie, i egipskie drewniane, i nie wiem tam jakie, a kolekcya jego była wysokiej wartości...
Wspomnieliśmy o Tatrach... Są tam u ich podnóża ludzie tak w nich zakochani, że z utęsknieniem wyglądają pory, gdy na te cudne góry wybiedz będą mogli, i spędzają tam całe letnie miesiące. Zawiązało się nawet towarzystwo tatrzańskie, które drogi lepsze, miejsca dla spoczynku podróżnych przygotowuje, bierze w obronę ładne kozy, które na wyżynach mieszkają, i co roku wszystkie zakątki zwiedza... W istocie ta alpejska natura bardzo jest śliczna, choć trochę uboga i milcząca. Ma ona jednak i swą Florę własną, i mieszkańców, do których między innemi, mrukliwy niedźwiedź się liczy. W ostatnich latach, od strony Zakopanego zaczęło zwiedzać Tatry daleko więcej gości niż dawniej, a juściż to pożyteczniejsza i milsza wędrówka, niż gdzieś po dalekich cudzych górach, wypatrzonych i wychodzonych od wieków...
Malarz krakowski, pan Walery Eliasz, który jeden z najpierwszych (z ks. prof. Janotą licząc) w Tatrach się zakochał, wydał dla podróżujących przewodnik wyborny, z ładnemi rysunkami, a nie ma prawie niedostępnego szczytu, na któryby się on nie wdrapał. W Zakopanem, wiosce u stóp Tatrów, zkąd zwykle czynią wycieczki, teraz się już chaty górali powystrajały wyśmienicie na przyjęcie podróżnych, a, choćby wszystkiego wykwintniejszego zabrakło, w porze letniej, kurczętami, grzybami i poziomkami, których tu jest nieprzebrane mnóstwo, doskonale wyżyć można. Już same widoki karmią, bo góry są cudnie piękne, i chyba deszcz się i mgły zawezmą na podróżnego, świat mu zasłaniając; — inaczej, zawsze się ta wędrówka stokrotnie nowością i majestatem swych obrazów opłaci.
Alpy szwajcarskie, które dziś co roku zwiedza tysiące podróżnych, już od dawnych czasów były potrosze badane i studyowane — nasze ledwie teraz dopiero lepiej poznawać poczęto. Już w XVI wieku, naturaliści ciekawi zapędzali się na góry; w XVII pisano dzieła i wydawano przewodniki po łacinie, po niemiecku. Pierwszy co takiego Bädekera napisał w języku łacińskim, był niejaki Jakób Wagner. Dał mu tytuł — Merkurego helweckiego. Jest w nim i mapka kraju, i widoczki miast znaczniejszych, i wskazanie odległości, ale Wagner obawia się jeszcze prowadzić ludzi na wyżyny, które mu się niedostępnemi wydają... Po Wagnerze drukowano potem wiele, ciekawi coraz głębiej docierali w doliny, coraz wyżej na wierzchołki sięgali. Najśmielsi byli naturaliści, bo tych wiodła miłość nauki, czasem do namiętności dochodząca. W naszej literaturze dawnej, w ogóle obszernych opisów podróży po obcych krajach jest niewiele. Mamy kilka dzienników pobożnych pielgrzymek do ziemi świętej, parę opowiadań w pamiętnikach Paska, Paca i Zawiszy, i jedną, o ile wiem, książeczkę ciekawą, w rodzaju przewodnika po ziemi włoskiej. Jest ona wprawdzie tłómaczeniem, ale zbogaconem znacznie.
Maleńki ten tomik nosi tytuł: Delicye ziemi włoskiej. Wydali go, słynni swojego czasu drukarze krakowscy, Szedlowie, w r. 1605. Są w nim i ciekawe i zabawne i dziwne a pocieszne rzeczy, bo Włochy około połowy XVII w. cale inaczej niż dziś wyglądały, a ludzie też do nich jechali z czem innem, patrzyli na nie odmiennie... Nasz przewodnik, jest to człek wprawdzie ciekawy, który, nietylko się «dziwuje ale raduje» jak powiada, wielu rzeczom; — a przedewszystkiem człowiek to pobożny, którego równie chęć nauczenia się, jak pragnienie pomodlenia, prowadzi. Bardzo króciuchno po większej części wspomniane są rzeczy widzenia godne, język czasem dla nas wydaje się dziwaczny, ale, mimo to, «Delicye» czytają się z zajęciem, bo z nich dziwny duch wieje... i mają swój prostoduszny wdzięk osobliwy. Autor najprzód opisuje Wenecyę, od której się zwykle podróże poczynały — bo ztąd też i do Ziemi świętej najwięcej osób na okręty wsiadało — potem krótko opisuje Ankonę, Ferrarę, Bolonię, Florencyę, Sienę — i przybywa do Rzymu: «daleko słynącego miasta, które głową całego nazywają świata.» — A tu tak naucza czytelnika: «Jak skoro w Rzymie staniesz, pytaj się do Czarnego Niedźwiedzia, albo Miecza, dwóch wygodnych gospód.» — W Rzymie, gdzie się wszystko długo trzyma, nie zaręczylibyśmy, ażeby do dziś dnia i Orso Nero i La Spada nie przetrwały jako Albergo antico, jeżeli nowa stolica Włoch nie wywróciła ich, jak wiele innych dawnych zabytków.
W Rzymie, jako najciekawszą rzecz, ukazuje naprzód podróżnemu przewodnik, zamek św. Anioła, ze wszystkiemi jego osobliwościami, do których się liczyły naówczas tajemnicze oubliettes... Dalej, każę się pytać do Belwederu: «a to jest, powiada, pewnej długości ganek, o pięciuset krokach, na końcu którego ganku stoi jedna bardzo kosztowna statua, figurę wyrażająca Cleopatry, w pewnej skrzyni, od wyskakujących wód stojąca. Trochę dalej poszedłszy, obaczysz nie małą liczbę skrzyń zamkniętych, w których co najznaczniejsze od kunsztu stoją statuy, jako też w Rzymie znaleźć się mogą, mianowicie osoba, albo figura Laocoonta dziwnie kosztownie wystawiona, nuż Tiber simulachrum, nuż figura jednego człeka na wilczycy, Romulusza i Remusza wyrażająca, nuż Nili osoba z marmuru... Jeszcze do tego mnogie osoby inne, wszystkie pięknie wyrażone.»
O kaplicy Sykstyńskiej tak pisze: «Pójdziesz za tim na jedną ogromną salę, gdzie obaczysz jeden wielki ołtarz, z odmalowanym na wierzchu Sądem boskim, od jednego zacnego i sławnego malarza Michała Angelo Florenczyka, któremu do konterfektów wyrażenia, i z kamienia figur i osób rzezania, w kunszcie równego nie znajdowano.»
W opisach Watykanu, kościoła św. Piotra i zakrystyi, są osobliwości dla nas dziś niezrozumiałe, — pozwolimy sobie tylko jedno jeszcze opisanie, zwierciadła w pokojach papiezkich, przytoczyć:
«Z galeriey wyszedłszy, wnidziesz do pierwszego pokoju papiezkiego, gdzie jedno kunsztowne bardzo zobaczysz zwierciadło, w którem zdaleka stojąc, obaczysz jeden wielki pałac, albo zamek potężny, a skoro się na dół trochę schylisz, obaczysz w nim osobę naturalną Ojca świętego, właśnie jak przy zwierciedle stojącego, potem gdy już przyjdziesz ku zwierciadłu blizko, zginie osoba owa Ojca świętego, tylko coć będzie twoje własne reprezentowało.»
Mnóstwo tu się znajduje rzeczy, dziś znikłych lub zapomnianych, z dziwnie naiwną wiarą przytoczonych. Tak naprzykład owe pospolite w Wenecyi i w Rzymie otwory, w które składano denuncyacye i ostrzeżenia, autor opisuje w ten sposób: «Na kościele jednym, obaczysz jeden kamień wielki, marmurowy, nakształt kamienia młyńskiego, okrągły, mający oczy, nos, i twarz szeroką, tych czasów nazwany: In bocca della verita (co się wykłada: twarz od prawdy). Onych czasów dawnych byli tej opiniej ludzie, gdy jeden skarżył na drugiego przed sądem o jakie przestępstwo — tedy bieżeli tam, klękali przed tymże kamieniem, gdzie osądzony musiał palce w tamtą włożywszy paszczękę przysięgać, a gdy krzywo przysiągł — to mu pałce ujadło»!
Takich osobliwości w książczynie jest niemało... Z Rzymu opisanego nader obszernie, prowadzi autor do Neapolim, — gdzie jeszcze o Herculanum i Pompei ani słychu nie było, tak jak w Rzymie naówczas o katakumbach nie ma wzmianki, — dalej do Malty, Pizy, Genuy, Medyolanu, Padwy i t. p... Wszędzie autor «gwałt» różnych pięknych rzeczy opisuje, a drzwi spiżowe u św. Piotra, mówi że są «szkaradnie ogromne».
Nie inaczej pewnie wracający starzy pątnicy, wieczorami przy ognisku swoje wędrówki opowiadać musieli.
Wróćmy i my też z tej wycieczki w dawne czasy i kraje dalekie, aby się pocieszyć widokiem jedynej w swoim rodzaju instytucyi dobroczynnej, w tym najokropniejszą nędzą zatrutym Londynie. Przed laty sześciu, amerykanin Peabody, zapisał miastu pół miliona funtów, na zbudowanie mieszkań zdrowych dla niezamożnych rzemieślników. Od tego czasu stanęło już w różnych dzielnicach Londynu, gdzie najwięcej jest ubogich i fabryk, dziesięć ogromnych gmachów, których drobne mieszkania, zdrowe, jasne, czyste, wynajmują się tanio, uczciwym robotnikom, nie mającym więcej tygodniowego dochodu z pracy, nad 25 do 30 szylingów.
W domach tych są wszystkie wygody potrzebne, aż do kąpieli bezpłatnych; zamieszkujący naturalnie obowiązują się do pewnych warunków porządku i czystości, ale takich, które ich swobody osobistej nie tamują. Jest to nieocenione dobrodziejstwo, gdyż wystawić sobie trudno, w jakich jamach i przepaściach nędza londyńska tulić się musi. Instytucya Peabody, utrzymana z ładem i oszczędnością, przynosi dochody, które będą w przyszłości obracane na wznoszenie dla wyrobników nowych takich domów, z których każdy może w sobie tysiąc osób pomieścić.
Ktoby chciał bliżej poznać fizyognomią Londynu i tych, między innemi, dzielnic, które najstraszniejsza nędza zamieszkiwać musi, — może się im przypatrzyć w nadzwyczaj artystycznie illustrowanem dziele przez Gustawa Doré, które Hachette wydał świeżo w Paryżu. Doré, znany już z tylu fantazyjnych rysunków, w Londynie tym daje nam poznać nową stronę swojego talentu, chwycenie życia z prawdą niezmierną, i upoetyzowanie genialne rzeczywistości. O ile wiemy, jest to drugie dzieło Doré’go, do którego on staranne studya robił z natury. Pierwszem jest jego don Quichotte, — bo tego mając illustrować, jeździł umyślnie do Hiszpanii. Londyn Doré’go, spodziewamy się, będzie miał wielkie powodzenie. Rzym, o którym wspominaliśmy wyżej, ze strony malowniczej najlepiej daje poznać także u Hachette, już w trzeciej czy czwartej edycyi ukazujące się dzieło pana Francis Wey, ozdobione wielą i pięknemi rysunkami. Ale Doré w Londynie, poetyczniejszy jest, można powiedzieć, i będąc bardzo prawdziwym, jest razem wielkim artystą, umiejącym własny charakter nadać temu co odwzorowuje.
Jakkolwiek piękny i zajmujący Londyn G. Doré, dalekim jest od tego by nas mógł wtajemniczyć we wszystkie strony stolicy liczącej przeszło trzy miliony mieszkańców i stanowiącej osobny świat, a raczej nie wiem ile różnych światów, najrozmaitszych zajęć i najróżnorodniejszych fizyognomij. Zbiegają się tu ze wszystkich świata krańców interesa, ludzie, myśli i prace, a życie, jak w ogromnem mrowisku, dzień i noc roi się tam i kipi... Po Londynie Paryż, który też ma wiele życia i ruchu, wydaje się prawie małem i niemal cichem miasteczkiem.
W tej chwili nad czem tam najgorliwiej pracują?? nad ogromnem zadaniem, na którego rozwiązanie sili się nauka i przemysł ludzki... Żelazne pancerze okrętów i działa idą na wyprzodki, kto będzie silniejszym.

Anglicy najprzód uleli sobie działo, ważące 830 centnarów, które wyrzuca cylindrowe kule, dziesięcio centnarowe, z taką szybkością, że one wylatując, w początku o pół prędzej idą niż głos w powietrzu... Nabój ich waży dwa centnary. Jednakże pancerzy okrętowych, na półtora łokcia grubych, kule te przedziurawić nie mogą. Wyzwany do walki niemiecki Krupp, skomponował działo nowe, które nie waży więcej nad 575 centnarów, naboju nie bierze nad 170 funtów prochu, i rzuca kule tylko 10 centnarów i 40 funtów ważące, ale przebija na wylot pancerze nawet dwułokciowej grubości. Młot, który te stalowe olbrzymie kłody obrabia, waży tysiąc centnarów, i spada z wysokości trzech metrów, gdy tymczasem Francuzi wymyślili parą poruszany młot, wagi 12,000 centnarów, spadający z wyżyny pięciu metrów. Na czem się ta walka o mordercze narzędzia skończy? trudno przewidzieć. Chemia teraz pracuje nad prochem i wynalazła nowy, silniejszy od zwyczajnego, bardzo wiele obiecujący... Dynamit też, gdy się z nim będą umieli obchodzić, jest nie bez przyszłości, dziecię to wielkich nadziei... i dało w kolebce dowody herkulesowej siły... Postępy szybkie... potęga nauki zastosowanej do praktyki, niezmierna... ale jakże to wszystko smutne i przerażające!!!


III.

Mamy tu prawdziwie marcową pogodę. Wiosna, jak zawsze, nim się w całym swym wdzięku rozwinie, przebywa jakąś tajemniczą walkę z zimą, która jej ustąpić nie chce; kwiaty, stworzenie wszelkie, a nawet najniezależniejszy od wpływów atmosferycznych, bo umiejący się od nich ochraniać — człowiek, — cierpieć musi. W ogóle, wszelkie przesilenia i zwroty, wszystkie przejścia z jednego stanu do drugiego — siły wyczerpują i kosztują wiele. W iluż to podobnych momentach krytycznych — moralnej walki — pada narażony na nią!.. Ta młodziuchna wiosna, przez jakąś assocyacyę idei, na myśl nam przywiodła jedną kwestyę, którą od dawna zabieraliśmy się poruszyć, dotykać jej nie śmiąc dotąd; narzuca się ona nam tak natrętnie, że w końcu oprzeć się trudno. Więc, chociażbyśmy narazić się mieli na najsilniejszą opozycyę ze strony innych przekonań — raz się z tego wyspowiadać należy.
Widujemy zapowiadane po dziennikach repertuary teatrzyków amatorskich dziecinnych. We Lwowie, zdaje mi się, wychodzi cały zbiór podobny. Teatra amatorskie w sobie, są niezawodnie rzeczą bardzo, — z wielu względów dobrą, — miłą, kształcącą, słowem: pożyteczną. Wpływ ich na spółeczeństwo niezaprzeczenie wielki i zdrowy. Nad tem się rozwodzić nie potrzebujemy — ale... teatrzyki dziecinne!
Możnaż i należy to dziecię, którego potrzeba kształcić najprzód charakter, wżyć od najmłodszych lat komedyi?? Zadania sztuki, dziecię pojąć nie jest w możności, a wprawiając się do udawania, uczy się zarazem najszkodliwszej rzeczy dla przyszłości: cenienia pozoru, — wyrabiania w sobie czynnego kłamstwa. Skutek moralny nie może być dobry, choć dziecię w fałszywym kierunku rozwinięte, może pozornie stać się bardzo miłem.
Nam by się zdawało, że przedewszystkiem należy w tym wieku, bez rygoryzmu i pedanteryi zbytniej, okazywać dziecięciu cele i zadania poważne życia ludzkiego, wyrabiać w niem siłę charakteru, męztwo przekonań, otwartość uczciwą, — a nie komedyanctwo spółeczne, kosztem najdroższych przymiotów serca i ducha. Pojmujemy, że we Francyi, w przededniu wielkiego kataklizmu, gdy płochość i zepsucie ogarniało całą wyższą spółeczność, taka jakaś pani de Genlis i towarzystwo Palais­‑Royal, mogło się lubować w dziesięcioletnich markizach, doskonale małpujących starsze panie, i ośmioletnich chłopczykach, już zakrawających na roués... ale żadnej spółeczności nie powinszujemy tych zabaw z dzieci... tego świętokradzkiego obchodzenia się z młodym światem... zatruwania go w kolebce...
Starsza młodzież, już rozumiejąca sztukę, z korzyścią może sił swych spróbować na teatrzykach... ale — dzieci!... Rozwijać w nich to, co właśnie na przyszłość jest najszkodliwszem, skłonności do fałszywego okazywania się, do popisów, drażnić miłość własną, karmić próżność, która się i sama aż nadto prędko i łatwo rozrasta — godziż się to??...
Nie to‑li czynią teatrzyki dziecinne? nie mamże słuszności zwracając uwagę na nie i będąc im przeciwnym? Niech mi odpowiedzą ludzie surowiej się zastanawiający nad wychowaniem. Choćby nauka zyskać na tem miała, cóż mi po tem, gdy pamięć się zaostrzy, maniery ogładzą, a serce popsuje?
Naganiamy niebacznym matkom, co drobne swe dzieci do piwa i wódki przedwcześnie wprawiają; nie jestże to toż samo? Ogłada towarzyska jest wielce potrzebną i miłą, lecz przed nią idzie — charakter. Na ludziach wypolerowanych i ogładzonych aż do zbytku, nigdy nam nie zbywało: na charakterach — bardzo często... Kształćmy charaktery... to pierwsze, to najważniejsze zadanie.
Ale — powiecie mi — dzieci potrzebują zabawy, rozrywki!... Niezawodnie! Dać ją im możecie bardzo miłą nawet, a stokroć pożyteczniejszą. Dziecię jest ciekawe, nowość każda je pociąga. Dajcie mu w drobne rączki narzędzia pracy, które zarazem staną się najdoskonalszemi zabawkami... Hebel, piłkę, dłuto... cyrkiel... uczcie je ogrodnictwa, rzemiosł, praktycznych najrozmaitszych robót i robótek, których, choćby później nie potrzebowało zastosowywać dziecię, — skorzysta, gdy pozna ich procedery, ich tajemnice. Zdrowie, siła, gimnastyczne wyrobienie muskularnej potęgi, do którego słusznie dziś przywiązują wielką wagę, skorzysta więcej na ćwiczeniach sił, niż na teatralnych przedwczesnych popisach... Byliśmy niegdyś narodem rycerskim, — nie zbywało nam na cielesnej sile; myśliwstwo, wojna, koń, ruch, jazda, wyrabiały zawczasu tych olbrzymów siły niezmiernej, których tylu nasz Rzączyński wylicza od XV wieku począwszy, do początku XVIII w. Za Sasów, cała ta siła przerodziła się w potęgę do kieliszka i półmiska; za Stanisława Augusta zaczęło być w modzie okazywać się delikatnym, — nerwy poszły w cenę... niewiasty musiały być nerwowe chcąc się podobać, mężczyzni co najmniej musieli być sentymentalni. Król nieciekawie jeździł konno, i to na spokojnym koniku, myśliwstwa nie lubił, ręce miał delikatne i bieluchne... Zniewieściałość na długo po nim weszła w obyczaje... Była to reakcya nieuchronna przeciw surowiznie i grubiaństwu; ale owa szorstkość i gburowatość starej szlachty, przynajmniej pod grubą korą chroniła siłę jakąś, gdy owa delikatność była znamieniem nie prawdziwej cywilizacyi i ogłady, ale wycieńczenia i bezsilności.
Teraźniejszy wiek szuka środka: mens sana in corpore sano. Widzimy Anglików, którzy umysłowego wykształcenia nie zaniedbują wcale, przywiązujących też wagę do wszelkiego sportu i gimnastyki... Niemcy całe mnożą swoje turnanstalty... W maju będziemy mieli w Berlinie ciekawe tego rodzaju widowisko, turniej o lepsze, pomiędzy oficerami wojska angielskiego i niemieckiego. Książę następca tronu zaprosił Anglików na tę walkę zręczności i siły...
Siła — nawet pięści — niestety!! — nie jest na świecie bez znaczenia... Wyrabiajmy w przyszłych pokoleniach wszelkie siły, jakie się nabyć mogą... i muskułów i woli, i ciała i ducha...
W roku 1539 — a zatem lat temu trzysta z okładem, u Vietora w Krakowie wyszła bardzo skromna, a wielce dla nas, co okruszyny przeszłości zbieramy po odrobinie, ciekawa książeczka. Nosi ona tytuł: «Wokabularz rozmaitych i potrzebnych sentencyj polskim i niemieckim młodzieńcom». Z treści jej widać, że pisaną była dla młodzieży chcącej się uczyć po polsku, szczególniej wrocławskiej. Że ta sama potrzeba snać się czuć dawała i w Królewcu, w lat czterdzieści kilka, z małemi odmianami przedrukowano ją dla młodzieńców królewieckich, ale — szczególniej dla młodzieży płci żeńskiej była przeznaczoną. Spojrzawszy na taki sobie, bardzo niepozorny wokabularz, ani by się kto domyślił, że w nim znajdzie zajmujące wskazówki różne, jak to tam w średniej klassie w owych czasach bywało... Naprzykład... w końcu wokabularza stoi cały podręcznik «przyzwoitego zachowania się przy stole i jedzeniu». Matka naucza córkę najprzód jak ma nakryć stół i przygotować wszystko potrzebne, nie zapominając nawet o solniczce... Musimy tu przypomnieć, że w XVI‑go wieku początku, po domach mieszczańskich przynajmniej, nie używano jeszcze widelców, które z Włoch przyszły i później się dopiero rozpowszechniły. Początek więc był taki, iż każdy siadający do stołu ręce najprzód umywał, a po zjedzeniu umywano się powtórnie. Górnicki, w swoim Dworzaninie, zdaje mi się, przywodzi anegdotkę o królu starym Zygmuncie, który umywając się przed obiadem, dał pierścienie swe do trzymania dworzaninowi. Jeden z nich zniknął. Król postrzegł wprawdzie stratę, ale nie rzekł słowa; nigdy jednak już później owemu ichmościowi nie oddawał pierścieni.
Matka naucza więc córkę «obyczajów które ona ma przy stole mieć».
Zaczyna się to bardzo prozaicznie od przyprowadzenia do pewnego porządku paznokci i umycia rąk. «Wnet potym, powiada, żegnaj stół (jest tu i modlitewka, po dziś dzień jeszcze w pobożnych domach odmawiana) a potym chędogo (przyzwoicie) siądź za stół; potrawy bierz palcy».
Tak w istocie naówczas z jednego półmiska brali wszyscy, i dla tego umycie rąk było koniecznem. Były jednak pewne przestrogi co do brania, naprzykład, aby: «w garść mięsa nie brać».
Dalej idzie: «Nie bywaj pierwszy w jedzeniu, pierwej (od drugich) pić nie poczynaj. Nie podpieraj się łokciem. Siedź prosto ani rąk nie rozszerzaj. Nie masz pić łakomie ani jeść. Co przed tobą leży to bierz, przed inszego nie sięgaj. Na talerzu też długo nie mieszkaj. Na inszego nie patrzaj. Kiedy masz pić, utrzyj usta, nie ręką ale chustką. Ukąszonego nie maczaj powtóre, (we wspólnej misie, rozumie się). Palców nie liż, też kości nie gryź. Ust nie tłuść, palce często ucieraj, nie w suknię ale w chustkę».
Następuje naiwna przestroga co do obchodzenia się z nosem, którą opuszczamy... Dalej idzie: «Milcz póki się kto nie pyta. Jedz co się chce, a kiedy się najesz, od stołu wnet wstań. Potem ręce umyj, przybranie stołowe zbierz. Potem Bogu miłemu podziękuj.»
Z rozmówek między matką a córką, tyczących się gospodarstwa, składa się prawie cała książka, mieszcząca wiele szczegółów zajmujących i objaśniających życie owoczesne, po którem mało śladów zostało. Piśmiennictwo nasze nie obfituje w tego rodzaju zabytki. Po drobince i pruszynce zdobywać je trzeba, często grube folianty odczytując, aby z nich kilkanaście słów wyłowić ... Niemcy, Anglicy, Francuzi, podjęli daleko wcześniej tę pracę drobnostkową, napozór niewdzięczną, w oczach wielu małoważną, a będącą często kluczem do pojęcia nieskończenie wyższego znaczenia rzeczy... W historyi, można powiedzieć, nic nie ma obojętnego, nic, z czegoby umysł badawczy nie potrafił wyciągnąć korzyści. Dla tego w starym domku szlacheckim, z jakąż to troskliwością każdy szpargalik pradziadowski, każdy strzępek babuni, każdy nawet rejestrzyk ekonomski powinien być zachowywany! Najobojętniejszy świstek po upływie pewnego czasu przeistacza się w ważny dokument historyczny. Ci co stoją na straży domowego ogniska, powinni pamiętać dobrze, że mają obowiązek zachowania przyszłości tego, co im przeszłość w spuściźnie przekazała... Dawniej, w różnych czasów i wypadków kolejach, różnie tam bywało... Wyrzucano na strych niepotrzebne papierzyska, używano ich pod baby wielkanocne ... palono nawet... Bywały domy, gdzie przez nieświadomość przywilejami pargaminowemi zawiązywano słoiki z konfiturami... Strach pomyśleć! boli mówić o tem... Dziś, z religijnem poszanowaniem każda rodzina strzedz powinna swych i do całego kraju należących pamiątek. Tyle nam ich odebrały wojny i rozproszyły po świecie...
Któżby to uwierzył, że Szwedzi za Jana Kazimierza nawet posadzki od nas marmurowe wywozili, a w jednym zamku nad Mölarem, do dziś dnia zdobi kominek — przepyszny posąg duchownego, który był polskiego biskupa nagrobkiem... Dziwnym trafem, te grabieże XVII wieku, w Szwecyi, gdzie nigdy wojna i niepokój nie doszły, zachowały się do dziś dnia... Widzieć ich można wiele... a gdy u nas prawie się już nie spotyka naprzykład bogatych chomątów i uprzęży, tam polskie, aksamitem i srebrnemi blachami obijane, z rogami zwierząt i t. p. wiszą sobie spokojnie jako trofea zwycięzkie...
Po wszystkich wystawach europejskich, których mieliśmy już aż do przesytu, — ale też one nie przeszły bez pożytku — sposobi się teraz, jak wiadomo, wystawa na wielką, olbrzymią skalę w Ameryce, w Filadelfii. Dowiadujemy się nawet z pism warszawskich, że już się tam kilka osób od nas wybrało... Nie zabraknie nam na przewodnikach, gdyż, osobliwie z księztwa Poznańskiego, jest tam osadników siła, są całe gminy, kościoły, parafie katolickie polskie. Znany w Warszawie, niegdyś przyjaciel Syrokomli, pan Horain, kręci się tam gdzieś biedny po nowym świecie, stary sobie niesłusznie obrzydziwszy... Oprócz niego, w Filadelfii, ku pomocy przybywającym, będzie pan Henryk Kałusowski, od bardzo dawna zamieszkały w Ameryce, i doskonale kraj ten znający i stosunki. O! znajdą się i inni...
Lecz bez bardzo ważnych pobudek, bez celu jakiegoś naukowego, nikomubyśmy nie radzili wybierać się w tę podróż, wielce kosztowną a niebardzo przyjemną. Nie licząc kilku dni żeglugi, które mogą przejść szczęśliwie — sama Ameryka ze swem życiem i obyczajem dziwnym, innym, dla nas obcym, wymaga niemal studyów poprzednich, nim się tam kto puści. Jest to świat na nowych prawach bytu, gdzie każdy myśli o sobie, stoi nieprzyjacielsko prawie względem drugich i życie cudze i swoje mało waży... gdzie ciągle się trzeba mieć też na baczności, i help your self... Dodajmy do tego wielkie zbiorowisko wędrowców z całego świata, szukających przedewszystkiem korzyści.. tłumy, ścisk, wir, wrzawę... Potrzeba młodości, męztwa, przytomności, aby się rzucić w ten zamęt dla widzenia żelaznej wieży i tego co się już w Europie na wystawach widywało... Wątpimy też bardzo, ażeby oprócz mnogich reporterów, napływ gości z Europy oczekiwania usprawiedliwił.
Mówiliśmy wyżej o wysokim szacunku wszelkich pamiątek dawnych: nigdy też z takim zapałem ich nie zbierano i nie skupowano jak dzisiaj, ale — trafiają się... wypadki... smutne i śmieszne... Rząd pruski jest dziś w tem upokarzającem położeniu, że za 19,000 talarów kupiwszy u księgarza Szapiry w Jerozolimie, tysiąc sztuk mniemanych moabickich starożytności, naczyń, figur, posążków, czerepków, z napisami moabickiemi, bardzo osobliwych i oryginalnych, — musi się przyznać do tego, że go haniebnie oszukano... Nie idzie już dziś o te nieszczęśliwe talary, ale... co za wstyd dać się wziąść na grube, nieforemne fałszerstwo...
Pierwszy francuz Ganneau, który zobaczył te mniemane starożytne zabytki, świeżo wypieczone przez garncarza, odrazu poznał się na ich podrobieniu. Ale że to był francuz, rodowy wróg prusaków, zakrzyczano iż to uczynił przez zazdrość. Niestety! przyszli teraz zupełnie prawowierni, uczeni aż strach niemcy, panowie doktorowie Zimmermann, Socin, Kautsch... i jak zaczęli się przypatrywać, dłubać, czytać, rysować, okazało się, że francuz nieuk miał słuszność zupełną, a moabickie starożytności są nowiuteńkiemi skorupami.
Pan Kautsch, przez wielką grzeczność dla rządu pruskiego, gotów jest przypuścić, że w tysiącu sztuk fałszywych znajduje się pięć lub sześć prawdziwych... ale i to wątpliwa... reszta jednak bóstw nie kwalifikuje się do muzeum ale na śmietnisko...
Niesłychanie smutna kompromitacya: za 19,000 talarów, wstyd sobie kupić... Co gorzej — w r. 1870 znaleziony ów sławny kamień Mesa, niby to grobowiec króla Moabitów, Mesy, któremu liczono wieku półtrzecia z górą tysiąca lat... okazuje się też bodaj wątpliwym...

Proszę sobie wyobrazić bardzo, bardzo uczonych ludzi w okularach, siedzących około starego garnuszka, na którym stoi napis, zrobiony przez kogoś co sobie na żart stawił głoski, i usiłujących z pomocą wszelkich semityckich alfabetów, grammatyk i słowników dojść znaczenia rzeczy... nie mającej żadnego.. Ten bałamut Selim co sobie tak nieprzyzwoitego żartu pozwolił z prusaków, miał jeszcze tyle złośliwości, że niektóre figurki naumyślnie zmodernizował, aby większego zabić klina. Jeden bożek Moabicki z ogonem rybim, wyobraża kropla w kroplę Napoleona III... ale bo to już za grubo! Naczynia okryte napisami... przybierają ironiczne kształty najprozaiczniejszych w świecie... które się nigdy na świat nie pokazują. Niepoczciwi są ludzie na świecie — bez miłosierdzia i respektu!!...


Jeszcze o ciężkich czasach... i o troskach powszednich. — Potrzeby i zbytki. — Dwaj podróżni, Niemiec w Grecyi, Francuz na Syberyi, uderzeni myślą jedną. — Jadło i stroje. — Piękno a prostota. — P. v. Löher i jego wędrówka po Grecyi. — Niemiecki charakter wędrowca. — Niemcy i Francuzi na wschodzie. — Podróżni o kobietach, a szczególniej o Greczynkach. — Podróż p. Meignan, dzieła o Rossyi. — P. Rambaud «la Russie épique.» — Dzieło Dr. Celestin. — Wspomnienia o polskiej literaturze w Niemczech. — Wiek XIX. — Cześć dla sztuki. — Nowa galerya narodowa w Berlinie. — Zawarte w niej dzieła. — Gebhardt’a «Wieczerza Pańska». — Wrażenie jakie ona czyni. — Przyswojone Germanii dzieci. — Sale i ich ozdoby. — Teatr historyczny: Hans Sachs, — Ayrer, — Prehauser i t. p. — Muzyka XX wieku. — Muzykalne ustępy i ich wybór. — Jakby u nas złożyć wieczór historyczny w teatrze??...

W ciężkich żyjemy czasach. Wprawdzie narzekania na nie zawsze się prawie słyszeć dawały i nigdy człowiek ze swojego bytu ziemskiego rad nie był, — życie z natury swej walką jest i cierpieniem — ale są chwile dla ludzi i spółeczeństw trudniejsze do przebycia. Takiemi chwilami są doby, gdy nowemi wpływy do nowego rozwoju sił pobudzona ludzkość, jak rzeka, która wybiegła ze starego koryta, nowe sobie toruje łożysko... Więc rwie co spotyka na drodze, więc kamienie i muł z sobą unosi, i przejrzyste jej wody stają się mętnemi na chwilę, i fale piętrzą się do góry, dopóki nie zwycięży przeszkód, nie wyrwie sobie łoża wygodnego, aby niem mogła do morza uchodzić spokojnie. W takim może właśnie stanie znajduje się dziś w ogóle cała spółeczność europejska, — przetwarzając się pod wpływem wynalazków, pojęć, prac, które stare nawyknienia i idee zalały... Chwila to ciężka, lecz Opatrzność, która prawa rozwijania się ludzkości nadała i oznaczyła, — przez zawody i walkę prowadzi zawsze do lepszego, choćby zamęt i cierpienie przebywać przyszło. Ze spokojem ducha i wiarą głęboką trzeba iść tą drogą konieczną... Nic nie pomoże narzekanie, a zwątpienie odbiera siły.
Zewsząd słychać tylko ubolewanie i obwiniania się wzajemne. Ci co idą powoli, narzekają na tych co iść chcą żywiej, ci co biegną, łają tych, co postępują zwolna i ostrożnie. Jedni siadają i płaczą, drudzy lecą i obłąkują się... Lecz — nie może być inaczej... a co nieuchronne, spełnić się musi...
W ogóle, mimo pozornych zapałów, dużośmy ostygli... a o chleb powszedni większa troska dziś, jak o chleb duchowy.
Rozsłuchując się w głosach, które zewsząd dochodzą, możnaby sądzić że ludzkości głodowa śmierć zagraża...
Tymczasem, pod względem zaspokojenia pierwszych potrzeb człowieka, nigdy może obfitszych nie mieliśmy zasobów — ale — ale — zanadto wymagamy. Zmieniło się pojęcie tego co konieczne a co zbyteczne...
Dawniej uczono się obchodzić małem, po Diogenesowsku, jak najmniejszem — dziś wszyscy chcą mieć wszystko i coś więcej jeszcze...
Uderzyło nas to w czytaniu dwóch niedawno wydanych podróży, iż dwaj panowie, niejaki dr. Franciszek von Löher, dyrektor archiwum państwa, który odbywał wędrówkę po greckim archipelagu, i p. Victor Meignan, z Paryża przez Syberyę jadący do Pekinu, obaj dopiero w tej drodze zostali tem uderzeni, jak w życiu cywilizowanem wiele się wymaga dla żołądka i podsycenia, gdy w istocie tak mało potrzeba by mieć siły i zdrowie... Wiele to przysmaków, wykwintów, uważamy za niezbędne, popsuci będąc zbytkiem, choć się bez tego doskonale obyć można. Pan von Löher ze zdumieniem patrzał na życie Greków po wyspach, ograniczone do chleba, sera, cebuli i wody; pan Meignan też uznaje, że żołądki francuzkie są: surmenés, przeciążone tem, co im, pod pozorem utrzymania życia, pożywać każe nałóg europejski...
Toż samo co w jedzeniu, dzieje się i z innemi mniemanemi potrzebami życia... Weźmy strój męzki i kobiecy, który pod pozorem piękna, rzuca się na dziwactwa kosztowne, gdy z wielką prostotą mógłby zaspokoić te potrzeby — lub fantazyę. Za tem idzie, że tworząc sobie owe sztuczne potrzeby, robimy z nich ciężary. Musimy starać się nabywać wiele, aby módz tracić dużo.
Nie posuwając się do spartańskiej surowości i przesady, możnaby sobie o wiele ułatwić życie, powiększyć dobrobyt, oszczędnością i umiarkowaniem... A! stare to gderaniny! powiecie; — a tak, lecz niemniej zda się je przypomnieć. — Piękne panie, mając rzeczywisty smak, mogłyby się przystroić wdzięcznie, nie potrzebując, jak cesarzowa Eugenia i księżna Paulina Metternich, po kilka, i kilkanaście tysięcy franków dawać za sukienki...
W cóżby naówczas obrócił się przemysł? odpowiadają ekonomiści... Nie zaprzecza nikt prawa tym paniom stroić się jaknajkosztowniej, byle drugie panie ich zaraz nie naśladowały, opłacając współzawodnictwo z niemi — przyszłością rodziny, spokojem i szczęściem domowego ogniska, — byle się pozbyto fałszywego pojęcia, że tylko strój tak wykwintny pięknym być może — i zaprzestano kłamać zamożność, gdy jej nie ma...
Mnóstwo takich drobnych pojęć fałszywych... zawadza na drodze życia...
Piękno może być połączone z największą prostotą... szczęście nie wymaga zbytków, — próżność jest śmieszną, a fałsz nikogo prawie okłamać nie może — na długo... I to są stare gderaniny — a! prawda! lecz codzień konieczniejszem się staje przypomnieć je, i, wyśmianym wrócić dawne ich znaczenie... Jeden z nowych, najniesympatyczniejszych filozofów niemieckich, — napisał świeżo rzecz zajmującą a trafną, o wszystkich kłamstwach spółecznych, jakich się ludzie dopuszczają, przez brak charakteru i — próżność.
Być może iż niekiedy równą próżnością grzeszyli ci, co się z łachmanami i dziurami popisywali, chlubiąc swą wzgardą dla zbytku, — niemniej jednak dziś daleko więcej fałszów jest w życiu niż dawniej było. — A prawda jest tak piękną, tak z nią dobrze i takim darzy pokojem!
Wspomnieliśmy wyżej pana von Löher i podróż jego po Grecyi. (Griechische Küstenfahrten Leipzig, 1876, 8‑vo 378 str). Jest ona z tego względu zajmującą, że nam daje nieraz obrazki krajów niemal zapomnianych, w których niegdyś kwitło tak bujnie życie, jeszcze dziś nas wspomnieniami podsycające — zastąpione teraz niemal bezmyślnem wegetowaniem pół dzikiego bytu. Autor zwiedził kilka wysp pełnych wspomnień świetnych wieków, gdzie dziś najcudniejsze szczątki rzeźby i marmury ręką mistrzów dłutowane idą do pieców wapiennych... Panowanie tureckie zgniotło do szczętu tradycye... Wnuki i prawnuki narodu co dał sztukę światu, nic o niej nie wiedzą, języka jej nie rozumieją. W Lesbos śladu nie ma Safon’y... Autor, choć trochę jednostajnie maluje urocze krajobrazy tych wysp pełnych kwiecia i słowików — choć trochę po niemiecku sentymentalizuje i wzdycha... choć czasem zadługo gawędzi o rzeczach znanych, jest wszakże przewodnikiem miłym... i nie zbywa mu na trafności w pochwyceniu pewnych rysów charakterystycznych. Jako Niemiec najczystszej wody, wynosi wszędzie cywilizacyę własnego narodu, a Słowian przy każdej zręczności poniża i obwinia o barbarzyństwo. Im w części przypisuje on zniszczenie pomników przeszłości, wspólnie z Turkami... Wszędzie też notuje starannie wrażenia, jakie na wschodzie wywołała wojna 1870—1871 roku, i rozbudzone nią dla Niemiec — poszanowanie.
W Limenos na wyspie Thasos, turecki urzędnik odzywa się do podróżnego: «Niemcy wszystko badają, wszystko robią — a co są Francuzi?... To mówiąc dmuchnął po dłoni... — Nic!» «Ja zaś, dodaje professor, pomyślałem sobie: Jeszcze z niemi daleko do końca, powtóre, mają oni więcej od nas pieniędzy (!!), a w wielu też sprawach wyprzedzają nas... żyć umieją lepiej i przyjemniej, i piękną, jasną prozą, umiejętniej niż my, piszą.» Autor podróż swą odbywał z żoną razem, i jest, jak widać z książki, czcicielem niewiast, o których powiada (str. 309): — «Każdy, cokolwiek oswojony z krajoznawstwem i etnografią, naturalnem to musi uznać, że często o kobietach wspominam. One stanowią nietylko najprzyjemniejszą, ale najbardziej nauczającą stronę etnografii. W nich zawsze żyje niesfałszowana narodowość każdego plemienia, jego natura właściwa, w nich się odzwierciedlają zdolności, popędy i nadzieje przyszłości — ktokolwiek miał zręczność poznać życie rodzin greckich na prowincyi, znalazł w nich połączenie wszystkich cnót domowych, trwałe związki familijne, poszanowanie dla starszych, religijne uczucie, w domach czystość i porządek, w obyczajach surowość... Wszystko to winni Grecy kobietom... Jak prawie wszędzie, w Grecyi też kobiety dziesięć razy od mężczyzn więcej są warte
Wyznanie to uczciwe i szczere, mógł autor i do Niemiec śmiało zastosować...
Domowego ogniska wielką kapłanką jest wszędzie — niewiasta, matrona, matka, pierwsza nauczycielka i mistrzyni...
Niemcy, szczególniej niejaki pan Hundt z Poznańskiego, zarzucają często Słowianom, a szczególniej Polakom, ich podległość i niewolę w jakiej zostają u niewiast; my w niej widzimy rys charakteru, który nam zaszczyt przynosi.
W drugiej podróży, do Pekinu, francuza pana Meignan, wiele jest rzeczy, szczególniej o Syberyi, które mogą być nowe dla Francuzów, ale dla nas niemi nie są. W ogólności, nigdy się na Zachodzie tyle Rossyą nie zajmowano co teraz; świadczą o tem mnogie podróże, opisy, badania, zbiory podań i pieśni, w znacznej części wykonane starannie i na podstawie najnowszych źródeł. Między innemi odznacza się pana Alfreda Rambaud, rzecz obszerna o poezyi ludowej... (La Russie épique. 1876. 8° — pages 504) — bardzo wyczerpująco podająca treść pieśni i tłumacząca ich znaczenie... Anglicy poprzedzili na tem polu Francuzów; Niemcy więcej się zwracają ku statystyce i ekonomicznym stosunkom. (Russland von dr. Fr. J. Celestin. Leybach. 1875.)
Stary «Magazyn literatury zagranicznej» który przez czas jakiś polskiem piśmiennictwem wcale się nie zajmował, — poprawił się w roku przeszłym i teraźniejszym, umieszczając kilka artykułów o literaturze naszej; wspomina, między innemi, jeden o Brodzińskim, z powodu nowego wydania pism jego, a świeżo o Goszczyńskim, którego nawet wziął w obronę przeciw dziennikarstwu austryackiemu. Pomimo tych oznak pewnego równouprawnienia, przyznanego z musu plemionom Słowiańskim, więcej jest daleko głosów nacechowanych jawną niechęcią i lekceważeniem...
Cóż dziwnego? Wiek XIX jest czcicielem Baala, siły i grosza... Nic więcej u niego nie waży nad to dwoje... Widzimy odbicie tego prądu i u nas w negacyach, acz mniej śmiałych, wszelkiego ideału jaki nam przeszłość zostawiła... Smutne to, ale i przez tę próbę przejść nam potrzeba...
Więcej z naśladownictwa przeszłości i jakiegoś wstydu, aby się zbyt dzikiemi nie okazać, — niż przez istotne poczucie piękna i jego potrzeby dla życia — pozostała w spółeczeństwie XIX wieku jakaś cześć dla sztuki. Prawda że sztuka teraźniejsza pokornie się bardzo do wymagań czasu zastosowywać umie.
Bądź co bądź — gdy inne świątynie pustoszeją, — kunsztowi i jego dziełom wznoszą się jeszcze nowe i wspaniałe przybytki. Nigdzie to bardziej nie uderza, jak w tym smutnym Berlinie, w którym obok koszar bez miary, greckiego stylu świątynie liczne mieszczą muzea. Właśnie świeżo otwarto nową galeryę «Narodowe muzeum niemieckie». Gmach to przepyszny, lecz jeżeli Monachijskim budowom zarzucano ich kosmopolityczny charakter, cóż powiedzieć o nim, — którego charakter nie jest w żadnym związku z tem co go otacza... Grecka ta świątynia zdaje się marznąć pod mglistem niebem brandeburgskiem, tak jak białe marmury tutejsze, co gdzieindziej z wiekiem złotawej barwy nabierają, tu smutną, szarą się oblekają...
Narodowe to muzeum poświęcone dziełom mistrzów krajowych — między innemi mieści obrazy Gierymskiego, Passini’egó, Gallait’a, Leys’a... Wewnątrz nowo zbudowana galerya, przyozdobiona jest z przepychem marmurów, złoceń, pstrocizn, ornamentacyi polychromowych, nadzwyczajnym a niesmacznym. Wszystko lśni się i połyskuje ... lecz, po muzeum starem, po dziełach wielkich mistrzów włoskich i holenderskich, jakże ten zbiór nowych obrazów smutne w ogóle czyni wrażenie!! Być może, iż lata powoli okrywając te płótna patiną swą, uczynią je piękniejszemi kolorytem; — trudno by im innych zalet dodały...
Jednem z najznakomitszych dzieł galeryi narodowej, jest niezaprzeczenie obraz Wieczerzy Pańskiej, K. Fr. Edw. Gebhardt’a, Estlandczyka, ucznia akademii Petersburgskiej, później Düsseldorfskiej szkoły... Obraz to, który jest w swym rodzaju arcydziełem.
Mieliśmy zręczność, w ciągu podróży po świecie — studyować mnogie kompozycye tej treści, począwszy od najstarszej Wieczerzy Giotta, aż do Leonarda, Rafaela, Andrzeja del Sarto i Vasari’ego. Po tych wszystkich mistrzach stworzyć, wedle słów Ewangelii, nowego coś, uderzającego niezmiernym wyrazem, potęgą charakterystyki — zaprawdę niemałe zadanie... Gebhardt wymalował ten ostatni wieczór tak, że wpatrzywszy się w te postacie dreszcz nas przebiega, oczy łzami zachodzą.
Pojął on inaczej, — może lepiej — Chrystusowych uczniów niż wielcy mistrze, którzy ich wyidealizować usiłowali. U skromnego stołu zasiedli do ubogiej wieczerzy, ludzie znękani życiem, rybacy, dzieci ludu, postacie nie pieszczone i zmiękłe, ale dziwnie energiczne, z licem opalonem, z rękami pracą namulanemi, w odzieży wyszarzanej i nędznej... Wśród nich promienieje oblicze Zbawiciela, pełne anielskiej słodyczy, cierpiące a zrezygnowane... Każda z tych twarzy ma charakter indywidualny, prawdziwy, żyjący. Ugruppowanie proste bardzo, barwy stłumione, nic tu nie świeci, nie pociąga oka — lecz jakże głęboko pojęta chwila uroczysta, z jaką prawdą oddana... Nie chce się odejść od tego dziwnego obrazu, po którym zostaje wrażenie niezatarte... Gdyby Gebhardt nic nie stworzył więcej nad tę jedną kartę, zostawiłby po sobie wielkie imię... Z tradycyami dawnemi tylko układ przedstawia jakąś analogię daleką... Twarz Judasza także jest typem odmiennym od tego, jaki znamy w innych obrazach. Gebhard’a zdrajca ma rysy raczej dzikie, ostre, niż chytrością nacechowane, widać w nim namiętną istotę i samoluba... Wszyscy otaczają mistrza przepowiadającego godzinę zbliżającą się ofiary, Judasz wysuwa się i uchodzi... korzystając z wrażenia, jakie słowa Chrystusa uczyniły...
Gierymskiego Maksymiliana jest tu «Parforce polowanie», malowane w Rzymie w r. 1874, przedstawiające myśliwców z XVIII wieku. Jakiem prawem mieści się tu nasz rodak?? zapewne chyba jako uczeń Monachijskiej szkoły... Passini, niezrównany akwarellista, jako urodzony w Wiedniu, — Gallait... jako germańskiego plemienia latorośl... Znaleźlibyśmy i innych przyswojonych per fas et per nefas, do których się mama Germania przyznaje jak do własnych dzieci... Niedawno, Gazeta Kolońska nazwała hr. Adama Sierakowskiego «niemieckim podróżnikiem» mówiąc o jego wycieczce do Indyj. Jesteśmy przekonani, iż czyniąc to, Niemcy myślą jakby nam honor tem robili... Wcale inne jednak budzą uczucie...
Obrazy, wielce nierównej wartości, zapełniają już mniej więcej muzeum. Dwie sale zajmują kartony Cornelius’a, do projektowanego Campo Santo w Berlinie, które al‑fresco wykonane być miały. Malowania zdobiące stropy i lunety nowej budowy, są robione farbami woskowemi... W rotundzie, gdzie są portrety obojga Cesarstwa, rzeźby nawet (figury) są lekko pokolorowane, co wcale niesmacznie wygląda. Zdają się wypłowiałe... Nie miano odwagi do polychromu, i zrobiono jakiś chemichrom spełzły i niemal śmieszny...
Lecz... dużoby o tym przybytku sztuki pisać można... i rozprawiać — a lękamy się tem znużyć Czytelników.
Tegoż samego dnia, gdyśmy świeżo otwarte oglądali Muzeum, zwabił nas afisz oryginalny do małego miejskiego teatru na Lindenstrasse. Podobno w Monachium poraz pierwszy urządzono wieczór historyczny, złożony z kilku sztuk XVI, XVII, XVIII i XIX wieku. Laube to powtórzył w Wiedniu, a za nim i na wzór jego zrobiono toż samo w Berlinie... Najstarszym z dramatycznych utworów wybranych do tej reprodukcyi, jest Hans Sachs’a, «Rozpalone żelazo» (das heisse Eisen), grane w Norymberdze w roku 1551. Starano się oddać całą fizyognomię teatrzyku w rynku improwizowanego i naiwną grę amatorów­‑artystów. Ponieważ naówczas kobiety nie występowały na scenie, role ich i tu grają mężczyzni. Drugą komedyjką jest z r. 1619, Jakóba Ayrer’a, «Uczciwa piekarka i mniemani jej trzej kochankowie.» Teatr, jak za czasów Szekspira i w Anglii bywało, ogołocony jest z dekoracyj. Zastępują je napisy na kawałkach papieru... Ulica, Rynek... Nawet Ciemność widz musiał sobie wyobrażać... I tu jeszcze kobiety nie występują... Artyści w grze naiwnej starali się oddać charakter wiekowi właściwy...
Z osiemnastego wieku grano, Jerzego Prehausera, Hans Wurst’a. Tu już i dekoracye i kobiety wystąpiły, a panna Gerber grająca Gretle, szwabską dziewczynę, z prawdziwym talentem oddała tę rolę komiczną.
O komedyjce XIX wieku, przerobionej z francuzkiego, nie mamy co mówić... Ostatnia, z dwudziestego wieku... komedyjka Bauernfelda, a raczej coś z niej przerobionego, — wystawia w karykaturze Ryszarda Wagnera, z całą ekscentrycznością jego «muzyki przyszłości». Z Wagnera zrobić karykaturę było nadzwyczaj łatwo. Grał go z Wiednia przybyły pan Fr. Tewele (z teatru Laubego) z werwą wielką i niezmiernie pociesznie, posługując się do illustracyi swej gry umiejętnie użytym fortepianem.
Dla kolorytu historycznego, wszystkie muzykalne ustępy, wykonywane przez orkiestrę, dobrane były starannie. Sztukę Hans Sachs’a poprzedziła fanfara na trąbach (Hejnał) z XVI wieku; Ayrera, oznajmiła Sebastyana Bach’a Sarabanda; do Prehauser’a dodano sławny menuet «Wołowy» (Ochsenmenuett) J. Haydn’a... Naostatek przypadł na XIX wiek walc Straussa (!), a na dwudziesty wyśmienita parodya muzykalnego intermezzo w duchu i rodzaju Ryszarda Wagnera. (Allerlei Zukunftsmusik, von Wagner).
Wszystko to, musimy przyznać, choć na jednym z podrzędnych teatrzyków, wykonane było starannie bardzo i dobrze. Sala, choć przedstawienie już się wielekroć powtarzało, pełna była i nabita publicznością średniej klassy, która słuchała z zajęciem.
Patrząc na to, pomyśleliśmy sobie, ażaliżbyśmy i my nie mogli się zdobyć na coś podobnego?
Odprawa posłów greckich J. Kochanowskiego, jest stokroć wyższej wartości nad trefny żart Sachs’a...
Z XVII wieku choćby «Z chłopa król» — Baryki — niegorszy od Ayrer’a — Bóg widzi; dalejby przyszedł Bohomolec, Zabłocki czy Bogusławski... i — wstydzićbyśmy się nie mieli czego... Tak jest; — kwestya tylko czybyśmy, z małemi wyjątkami, znaleźli u nas ciekawą publiczność, coby tej wskrzeszonej przeszłości z całą naiwnością jej — słuchać i odczuć ją chciała w prostocie ducha...??



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.