Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom III/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.

Odźwierny przyszedł otworzyć.
— Czego pan sobie życzysz? — zapytał ex-marynarza.
— Wszak to zakład doktora Rittnera?
— Ten dom zdrowia nie należy już do pana Rittnera.
— Jakto? — zapytał zdziwiony Klaudjusz. — Czy pan Rittner sprzedał swój zakład?
— Tak jest, proszę pana.
— A dawno?
— Blisko miesiąc temu.
— To rzecz szczególna — pomyślał Klaudjusz. — Laurent nie wiedział o tem, bo tylko o Rittnerze ciągle wspominał — a głośno dodał:
— Ale to zawsze zakład dla warjatek?
— Tak jest, obywatelu.
— Jak się nazywa nowy właściciel?
— Doktor Grzegorz Vernier.
Marynarz osłupiał ze zdziwienia.
— Doktor Grzegorz Vernier? — zapytał. — Ten co był lekarzem w Melun?
— Ten sam, panie.
— Do pioruna! nie spodziewałem się wcale tego!
— Znasz pan doktora Vernier?
— Naturalnie, pochodzę także z Melun. A czy można się widzieć z doktorem Vernier?
— Owszem, wejdź pan i poczekaj trochę. Pójdę powiedzieć panu doktorowi i zaraz powrócę.
Odźwierny wpuścił Klaudjusza do ogrodu, a sam skierował się ku pawilonowi.
Trzej lekarze i panna Delariviére tylko co opuścili podkój Joanny, pozostawiwszy przy niej infirmerkę zaufaną i wszyscy znajdowali się w salonie. Profesor V... zapisywał lekarstwo... Wtem lekko do drzwi zastukano.
— Proszę — odezwał się Grzegorz.
Ukazał się odźwierny.
— Co tam takiego? — zapytał Vernier.
— A to, panie doktorze, jakiś człowiek wyglądający na marynarza, a przynajmniej tak ubrany, powiada, że jest z Melun, że zna pana doktora i chce się z panem widzieć.
— No to go tu przyprowadź — powiedział doktor Vernier.
Odźwierny się oddalił, a po chwili powrócił z Klaudjuszem Marteau. Marynarz zatrzymał się przy drzwiach, oddał obecnym ukłon po wojskowemu i szybko spojrzał po nich.
— Życzyłeś widzieć się ze mną, mój przyjacielu? — zapytał go Grzegorz.
— Tak jest, panie doktorze — odpowiedział Klaudjusz — chociaż nie pana spodziewałem się zastać tutaj...
— Cóż masz mi do powiedzenia?
— O! mam dużo, ale najpierw muszę panu zadać pewne pytanie.
— Jakie?
— Który z tych dwóch panów, obecnych tutaj, jest panem Rittnerem?
— Żaden mój przyjacielu. Doktor Rittner, mój poprzednik, opuścił Paryż, a nawet Francję, po sprzedaniu mi zakładu. Ci panowie są to koledzy moi, w których pokładam największe zaufanie. Możesz mówić przy nich wszystko bez obawy.
— Jeszcze jedno zapytanie, panie doktorze. Czy masz pan pomiędzy swojemi choremi ciotkę i kuzynkę pana Fabrycjusza Leclére’a?
— Tak jest — odpowiedział Grzegorz. — Ta pani, dodał, wskazując na Edmę — jest córką pani Delariviére.
— Prawda! — wykrzyknął Klaudjusz. — Poznaję panienkę, woziłem ją kiedyś w Melun czółnem razem z panną Baltus.
— Przypominam was sobie — odezwała się młoda dziewczyna.
— O! — zawołał znowu Klaudjusz niezmiernie jestem szczęśliwym, że widzę panienkę przy panu Vernier. Przynajmniej nie obawiam się już o panienkę.
— Nie obawiacie się o mnie? — powtórzyła żywo Edma. — A czegóż się było o mnie obawiać?
— Zaraz pomówimy o tem, gdy się tylko dowiem wszystkiego, co mi potrzeba, a to nie potrwa długo...
Marynarz zwrócił się do Grzegorza.
— Jest także w pana zakładzie młoda kobieta nazwiskiem Matylda Jancelyn?
— Jest... ale po cóż te pytania?
— Ażeby pana powiadomić, panie doktorze, że co noc wchodzi ktoś do zakładu, żeby zadać truciznę pani Delariviére, jej córce, albo Matyldzie Jancelyn... a może i wszystkim trzem nawet...
Stary uczony zerwał się z miejsca.
— A! — wykrzyknął — więc jest światło!... jest światło!... przeczuwałem to przecie...
Grzegorz pochwycił obie ręce Klaudjusza.
— Na Boga, wytłomacz się człowieku!... wytłomacz się!...
— Tłomaczenie będzie proste i krótkie. Od trzech nocy śledzę krok w krok nędznika truciciela, który się tu zakrada. Kogo, nie wiem, ale uprzedziłem pana, więc się pan dowie.
— Moją matkę... to moją matkę! — wykrzyknęła Edma, wybuchając płaczem.
— Utrzymujesz, że jakiś człowiek zakrada się nocą do tego domu? — zapytał Grzegorz.
— Tak jest, panie doktorze... pomiędzy dwunastą a pierwszą i za każdym razem pozostaje tutaj około dwudziestu minut.
— Ależ to niepodobna! Brama od ulicy Raffet jest zawsze zamknięta, zawsze jej stróż dobrze pilnuje.
To też łotr nie tamtędy się dostaje, wkrada się furtką, wychodzącą na bulwar Montmorency, obok przejazdu kolejowego.
Doktor zabrał głos i powiedział:
— Nie, to niepodobieństwo. Gdyby truciciel wchodził przez tę furtkę, pan dyrektor zarazby był powiadomiony o tem?
— Ja, — zapytał Grzegorz. — A to jakim sposobem?...
— Za pomocą dzwonka elektrycznego, umieszczonego w pańskim pokoju sypialnym. Przy furtce od bulwaru Montmorency jest aparat, poruszający dzwonek i dzwoni w tej chwili, gdy furtka otwiera się.
— Nie słyszałem nigdy dzwonienia — odpowiedział Grzegorz — a nawet nie wiedziałem o istnieniu tego dzwonka.
— To szczególne — pomyślał Schultz i jakoś się zadumał.
— Czy można zobaczyć ów aparat? — spytał Klaudjusz.
— Zapewne — odrzekł młody doktor. — Chodźmy.
— Wszyscy z salonu udali się do pawilonu, w którym mieszkał Vernier i weszli na pierwsze piętro.
Schultz ze świecą w ręku pokazał w sypialnym pokoju dzwonek, umieszczony pod samym gzymsem sufitu, ukrytego za draperją łóżka, a łączą się z aparatem ostrzegającym wynalezionym przez Rittnera.
Poszli do gabinetu.
— Oto stąd — rzekł, wskazując doktor Schultz — wychodzi drut łączący.
Klaudjusz skoczył na krzesło, zbliżył się do muru, pochwycił za drut i pociągnął. Drut pozostał mu w ręku.
— Nie ma dziwoty — zawołał — że mechanizm się nie porusza, bo drut jest przecięty...
— Przecięty? — powtórzył Grzegorz coraz bardziej zdziwiony. — Przez kogo?
— A toć — odrzekł Klaudjusz — z pewnością przez nędznika, który wchodzi tu śmiało we dnie, nie obawiając się żadnego podejrzenia, a nocą się zakrada.
— A ten człowiek — zapytał Grzegorz drżącym ze wzruszenia głosem — czy go znasz przyjacielu?
— Czy znam? spodziewam się że go znam. I pan znasz go także, panie doktorze i jesteś pan przez niego oszukiwany.
— Nazwisko jego... nazwisko? szeptał młody doktor.
— Fabrycjusz Leclére — odpowiedział Klaudjusz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.