Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom II/LV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LV.

Edma, posłyszawszy tę odpowiedź, pochodzącą niby od ojca, nie wymówiła ani słowa. Wzięła za ręce Grzegorza i Paulę i łzy radości popłynęły jej z oczu.
— Droga dzieweczko moja — zawołała panna Baltus — pewną już zatem jesteś przyszłości swojej?
— Moja ukochana Edmo... — szeptał Grzegorz — aniołku mój!... nadziejo moja!...
A jednocześnie rękę Fabrycjusza ściskał ukradkiem.
— W tej chwili dałby się zabić za mnie — pomyślał siostrzeniec bankiera, dumny z popełnionego kłamstwa. — Twarzyczka Edmy promieniała radością.
— Wszak powiedziałeś, kuzynie — szepnęła — że ojciec mój za jakie dziesięć dni będzie już tutaj?
— Tak kochana kuzynko.
— Prawdziwie szczęśliwą będę, uściskawszy drogiego ojca, bo nie miałam już nadziei...
— Dlaczego?
— Miałam takie straszne przeczucia, trapiły mnie sny takie okropne...
— Przeczucia i sny nic nie znaczą, to dowód gorączki tylko — wtrącił Fabrycjusz.
— To jeszcze nie wszystko — powiedziała młoda dziewczyna — utrzymuję, że Pan Bóg udziela czasami tym, co rozum utracili, daru jasnowidzenia. Matka właśnie, podczas jednego ze swych ataków, miała okropne widzenie. Gdy je przypominam sobie, krew mi się ścina w żyłach. Zdawało jej się, że widzi w nocy na pełnem morzu okręt miotany burzą i że przy świetle błyskawic dostrzegła jakiegoś młodzieńca, mordującego mego ojca.
Fabrycjusz pomimo, że potrafił panować nad sobą, zadrżał na całym ciele, aż mu zęby zadzwoniły.
— Nie prawda kuzynie, że to okropne? — rzekła Edma. — Widzisz, że ty nawet pobladłeś.
— Tak, bo to przerażające i nie dziwię się, że podobne halucynacje ciotki wywarły głębokie na ciebie wrażenie. Ale możesz być spokojną, nie potrzebujesz myśleć o niczem, jak tylko o swojem zdrowiu. Niechże wuj, skoro powróci, zastanie cię z twarzyczką różową... uśmiechniętą.
— Bądź pewny, że będę bardzo się starała o to.
— Czy masz ochotę powrócić do Neuilly?
— O, nie! nie! — odrzekła żywo młoda dziewczyna, rzucając na Grzegorza długie spojrzenie. — Aż do powrotu mojego ojca pozostanę tutaj... w tym domu. Gdzież mogło by mi być lepiej, jak tutaj, obok matki... przy przyjaciółce... i przy moim doktorze?
Paula się wtrąciła.
— Edma ma rację, kochany Fabrycjuszu, nie można jej zabierać...
— Niechże tak będzie, skoro sobie tego życzycie!
— Zatem pozostaję — powiedziała panna Delariviére, — a ty będziesz nas jak najczęściej odwiedzał, mnie i Paulę...
— Co dzień! — wykrzyknął Fabrycjusz z zapałem.
— Dziękuję, kuzynie... Dziękuję za Paulę i za siebie.
— Kochana Edmo — odpowiedział Grzegorz — teraz musimy cię opuścić.
— Już!!!
— Tak.. Potrzebujesz wypoczynku... Pozostawimy cię samą, a pójdziemy za to do twojej matki...
— A więc do widzenia panie Grzegorzu, do widzenia kuzynie!...
— Do widzenia, kuzyneczko!...
Paula i dwaj panowie przeszli do mieszkania Joanny, które — jak wiemy — znajdowało się na tem samem piętrze.
Fabrycjusz był trochę zdziwiony. że warjatka opuściła swoją celę, ale nie okazał tego po sobie. Pani Delariviére była spokojną. Wpatrzyła się martwym wzrokiem w przybyłych, a ująwszy ręce panny Baltus, do ust je przycisnęła. Fabrycjusz znalazł, że Joanna bardzo się zmieniła od dnia, kiedy ją widział. Policzki mniej były zapadłe i nie tak blade; sińce pod oczami również się zmniejszyły; nie wykrzywiała się już kurczowo, jak przedtem. Widocznie chora była na drodze do zupełnego wyleczenia.
— Co robił do licha ten Rittner!... — pomyślał Fabrycjusz. Toż głównie z panią trzeba się załatwić było. Dla czego nic a nic nie zrobił?
— Jak tylko objąłem dom zdrowia, przeniosłem zaraz panią Delariviére do tego pokoju... — odezwał się Grzegorz, — bardzo jej się tu podoba, a blizka obecność córki bardzo ważną jest dla niej...
— Nie zamykasz jej pan?
— Nigdy. Warjacja tej biednej kobiety stała się obecnie łagodną... melancholiczną...
— Przyjmij moje powinszowanie kochany doktorze... — rzekł Fabrycjusz.. — Dużo już zrobiłeś dobrego i nie wątpię, że w krótkim czasie dojdziesz do najlepszych rezultatów...
— Mam nadzieję, — odrzekł młody doktor — i zdaje mi się, że nie będę potrzebował zbyt długo oczekiwać, jeżeli powiedzie mi się stanowcza próba, na którą ogromnie rachuję.
Fabrycjusz chciał zapytać, co to miała być za próba, ale brakło na to czasu.
Grzegorz potrzebował odwiedzić kilka jeszcze swoich pacjentek, których stan zajmował go bardzo. To też wyszedł z pokoju Joanny, pozostawiwszy Fabrycjusza i Paulę w ogrodzie, sam zaś pospieszył do chorych. Fabrycjusz rozmyślał sobie.
— Głupota, albo zła wola Rittnera, wszystko popsuła. Niebezpieczeństwo zagraża mi dziś ze strony Pauli i Joanny... Nie wolno, aby pierwsza prowadziła dalej swoje poszukiwania... nie wolno, aby druga rozum odzyskała. Co tu robić, aby ten cel podwójny osiągnąć?.. Posiąść jedną, a usunąć drugą.
Siostrzeniec bankiera pozostał na obiedzie w Auteuil. Obiad ten przeciągnął się aż do dziewiątej wieczorem. O dziewiątej trzeba było się rozejść.
Paula miała zamiar nazajutrz zajrzeć do Melun, ażeby się przekonać, czy służba w jej nieobecności nie zaniedbała ogrodu i parku.
— Może zechcesz wstąpić po mnie, to pojedziemy razem? — powiedziała do Fabrycjusza, podając mu rękę.
— Czy zechcę? — sądzę, że wcale o tem nie wątpisz!
— Przyznaję, że nie wątpię.
— A więc do jutra, kochana Paulo...
— Do jutra — powtórzyła panna Baltus.
O jedenastej Leclére powrócił do Neuilly.
— Ho! ho! panie doktorze Vernier, więc aż do sądu udajesz się pan po dowody! Bardzo dobrze wiedzieć o tem. Stajesz się niebezpiecznym także, tem więc gorzej dla ciebie.
Laurent oczekiwał na pana w przedpokoju.
— Chodź... — powiedział mu młody człowiek.
Intendent zastosował się do rozkazu i poszedł naprzód ze świecznikiem w ręką. W chwili właśnie, gdy Fabrycjusz dzwonił do bramy wili, Klaudjusz Marteau, czuwający w mieszkaniu swojem po ciemku, wyszedł pospiesznie i po cichutku ukradkiem, żeby nie obudzić najmniejszego podejrzenia, podszedł bardzo blisko do zabudowania. Ciemność osłaniała go zupełnie. Widział wchodzącego Fabrycjusza i słyszał rozkaz jaki wydał intendentowi.
— Nadeszła chwila... — pomyślał sobie — muszę się stanowczo dowiedzieć, czy służący jest wspólnikiem godnego swego pryncypała.
Apartament Fabrycjusza — jak nam wiadomo — mieścił się na parterze, parter ten, na który wchodziło się po schódkach, był tak prawie wysoki, jak pierwsze piętro, a okna wznosiły się o półtrzecia metra ponad kłębami kwiatów. — Klaudjusz posunął się, jak jaguar i pochwycił silnie ramionami i kolanami pień trzydziestoletniego kasztana i dając dowód, że nie zapomniał wcale dawnego swojego rzemiosła, zniknął po chwili w gęstwinie liści.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.