Lekarz obłąkanych/Tom I/XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLIV.

— Czy dawno matka i córka nie widziały się — zapytał doktor Rittner.
— Około dwóch lat — odpowiedział bankier.
— Możebnem jest w takim razie, że widok tego dziecka będzie potrzebny do wywołania reakcji, ale teraz jeszcze nic stanowczego powiedzieć nie mogę w tym względzie. Niech pan będzie łaskaw i pofatyguje się za dwa dni... Będę już zapewne wiedział, czego się trzymać, ale przedewszystkiem potrzebuję sobie zdać sprawę z temperamentu pacjentki. Muszę wiedzieć, czy napady będą częstsze i czy warjacja nie przejdzie we furję...
— Boże! czy pan się tego obawia?... zapytał przerażony bankier. — Czy furja jest przypuszczalną?...
— Nie chcę pana ani straszyć, ani zanadto zapewniać... Ale prawie pewny jestem, że za czterdzieści ośm godzin będę wiedział już coś stanowczego...
— Dałby Pan Bóg, żebyś mi pan mógł powiedzieć jakąś dobrą nowinę! Pozostawiając panu żonę, pozostawiam mu moje życie... Niech pan pamięta, że po Bogu tylko w panu mam nadzieję...
— Niech pan mi zupełnie zaufa... — odrzekł Rittner. — Powtarzam, że wszystko, co tylko będzie można zrobić, zrobię z pewnością.
— Moją wdzięczność... zaczął pan Delariviére.
— Nie mówmy o przedwczesnej wdzięczności — przerwał doktor — i dopilnujmy, proszę pana, koniecznej formalności.
— Jakiej?
Doktor wstał z krzesła i ze stolika, stojącego w jednym z rogów salonu, przyniósł ogromną księgę rejestrową, oprawną w zieloną skórę z zameczkiem, zamkniętym na kluczyk. Otworzył księgę i powiedział:
— Muszę zapisać nazwisko pacjentki i datę przyjęcia do domu zdrowia. To reguła bez wyjątku. Niech pan raczy mi podyktować z łaski swojej.
— Joanna Delariviére, żona Maurycego, bankiera z Nowego Jorku... — powiedział starzec.
— Bardzo dobrze — odparł Rittner i zapisał w książce: pani Delariviére Joanna, lat 35, przyjęta do zakładu 12 maja 1874 roku, a jednocześnie pomyślał: Wujaszek z Ameryki... Domyślałem się!... W krótkim czasie będzie zatem coś nowego.
Zamknął książkę i zadzwonił. Pomocnik ukazał się prawie natychmiast.
— Pan dyrektor mnie potrzebuje? — zapytał.
— Tak — odrzekł Rittner — oto nowoprzybyła chora, którą raczy kochany kolega umieścić w drugim oddziale.
Maurycy wskazał Joannę.
— W oddziale na parterze?
— Nie!... na pierwszem piętrze, pokój Ne 4, ten najwygodniejszy ze wszystkich.
— Dobrze, panie dyrektorze.
— Umieści tam kolega panią i zaleci infirmerce głównej, ażeby nową pensjonarkę traktowała z wyjątkowemi, względami... Ja jej to sam zresztą powiem za chwilę i wskażę, co trzeba robić.
Frantz Rittner zwrócił się następnie do bankiera:
— Czy pani lubi kwiaty? — zapytał.
— Nadzwyczajnie — odrzekł zapytany.
— A więc kochany kolego — przemówił Rittner do młodego Prusaka, racz kolega pamiętać, ażeby co rano zmieniano kwiaty w pokoju pani... Ale, ma się rozumieć, kwiaty bez zapachu.
— Dobrze, panie dyrektorze.
— A teraz, proszę jeszcze pana, panie bankierze — rzekł znowu do męża nieszczęśliwej — uzbrój się pan w odwagę, uspokój się i nie trać nadzieji... Trzeba się rozłączyć z ukochaną...
Pan Delariviére nie miał niestety ani odwagi, ani spokoju. Z twarzą, łzami zalaną, wyciągnął ręce do Joanny, szepcąc złamanym głosem i ledwie powstrzymując łkanie:
— Żegnam cię, kochana towarzyszko moja... pełnio mojej duszy... żegnam cię!...
Młoda kobieta, ciągle podobna do pięknej nieruchomej figury z wosku, nie poruszyła się wcale.
Bankier pochylił się i przycisnął usta swoje do jej czoła. Ani drgnęła nawet. Starzec wybuchnął głośnym płaczem.
— A! — wołał — zabierzcie ją |... zabierzcie ją!... Ona mnie nie widzi... nie słyszy nie poznaje... To zanadto bolesne...
Ukrył twarz w dłoniach i nagle tak osłabł, że gdyby go był Fabrycjusz nie powstrzymał, byłby runął na ziemię.
Tymczasem Frantz Rittner ujął za ręce Joannę i zmusił do powstania z fotelu. Skinął na pomocnika, a ten wziął chorą pod rękę.
— Chodź pani — powiedział — chodź.
Poszła najspokojniej, nie spojrzawszy wcale poza siebie.
Fabrycjusz jak mógł, uspakajał bankiera, którego rozpacz przechodziła granice.
— Kochany wuju — mówił do niego — nie cierpię banalnych pocieszeń, muszę ci jednakże przypomnieć słowa doktora: „Uzbrój się w cierpliwość... uspokój się i nie trać nadzieji...“ Pamiętaj, że doktor Rittner obiecał wyleczyć ciotkę. Rozłączenie jest okrutne, ale jest konieczne...
— O! — szeptał pan Delariviére — i siła ludzka ma swoje granice... Zanadto cierpię... Chciałbym już umrzeć...
— O! — powtórzył Fabrycjusz — umrzeć, kiedy nie ma nic straconego!... Zastanów się wuju! — Czy zapomniałeś, że masz córkę? Nie kochasz już kuzynki mojej Edmy? Jej pieszczoty i uściski będą najskuteczniejszem na znękane serce lekarstwem.
— Edma... moja córka... masz rację Fabrycjuszu... mam jeszcze obowiązki, żyć powinienem... Ale cóż chcesz, nieszczęścia mnie dobijają. Joanna była całą radością moją... całem życiem mojem, a ja przeczuwam, że ona mnie opuści...
— Nie, nie, kochany wuju, ona cię nie opuści... Ona wkrótce pod dach twój powróci, ażeby cię podtrzymywać i kochać, jak dawniej... Bądź mężczyzną! Nie poddawaj się mój wuju... Edma jest twoją córką... Ja synem twojej siostry. Wesprzyj się na twoich dzieciach, które cię nie opuszczą, dopóki ciotka nie powróci.
Pan Delariviére ujął rękę Fabrycjusza, uścisnął konwulsyjnie i jakby zelektryzowany perswazją młodego człowieka, zebrał resztki niknącej energji, powstrzymał łzy, podniósł głowę i zdawał się uspokojonym.
Fabrycjusz pożegnał Frantza Rittnera, który w milczeniu odprowadził obu panów aż do bramy od ulicy Reffut, gdzie powóz na nich oczekiwał.
— Do Grand Hotelu! — zawołał Fabrycjusz na stangreta i powóz potoczył się ku Paryżowi.
Przez jakiś czas jadący nie zamienili ze sobą ani słowa. Nakoniec pan Delariviére westchnął głęboko.
— Czy naprawdę sądzisz, że Joanna wyzdrowieje? — zapytał pan Delariviére?
— Nie wątpię o tem ani na chwilę.
— Wierzysz w tego doktora?
— A któżby nie wierzył w niego? Nie znam go osobiście, ale wiem, że nawet koledzy lekarze wyrażają się o nim z wielkiem uznaniem. Odznacza go wiedza głęboka, wsławił się cudownemi rezultatami, jakie codzień prawie otrzymuje. Setkom obłąkanych przywrócił zmysły, setki rodzin go błogosławią! Widział wuj jego prostotę, czuć jest w nim trochę szarlatanizmu. Nic nie chciał obiecywać, powiedział tylko: „Miej pan nadzieję!“ Mam jakieś przeczucie, że nie powiedział tego napróżno.
— A więc dobrze, będę miał nadzieję! — wykrzyknął bankier. — Jeżeli doktor Rittner powróci mi Joannę, ty staniesz się moim dobrym genjuszem.
Znowu zapanowało milczenie. Wiemy, o czem myślał pan Delariviére.
Fabrycjusz skreślił mu plan postępowania. Szukał sposobu zbliżenia do siebie wuja, bo po niespodziewanych wypadkach mógł zmienić zupełnie swoje zamiary i widoki na przyszłość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.