Lekarz obłąkanych/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Młoda kobieta leżała nieruchoma, ale oddech miała już zupełnie spokojny i całkiem regularny.
Bladość z twarzy jej szybko ustępowała.
Grzegorz Vernier ujął puls chorej.
— Gorączka się zmniejsza i wkrótce zniknie zupełnie, dzięki pokrzepiającemu uśpieniu, jakie spowodowało lekarstwo. Sen ten trwać będzie trzy albo cztery jeszcze godziny, poczem pani, po przebudzeniu czuć się będzie prawie zupełnie zdrową.
Bankier uściskał serdecznie ręce doktora.
Na twarz Joanny zaczęły występować kolory. Łagodna jej piękność i młodość wracały.
Co minutę większe podobieństwo, pomyślał Grzegorz Vernier, wpatrując się w Joannę. Zdaje mi się, że widzę starszą siostrę mojej ukochanej.
Pan Delariviére pochylił się nad uśpioną małżonką i złożył przeciągły na jej czole pocałunek. Gwałtowna w nim nastąpiła przemiana. Prawie odmłodniał, patrząc na powracającą do życia ukochaną żoneczkę...
Róża przyszła zawiadomić, że śniadanie podane.
Doktor zamknął okno, zapuścił rolety, ażeby w pokoju było znowu na pół ciemno, i wyszedł z bankierem.
Do śniadania nakryto im nie w wielkiej sali jadalnej hotelu, ale w małym pokoiku, którego okna wychodziły na ogród. Klomby kwiatów napełniały atmosferę silnym zapachem. Ptaszki słonkiem rozradowane wyśpiewywały zawzięcie. Stół zastawiony z pewną elegancją mile wpadał w oczy. Bielizna śnieżnej białości, rznięte kryształy i staroświeckie srebra czyniły honor domowi.
Róża w jasnej sukience, białym fartuszku, w maleńkim czepeczku na czarnych włosach i z serwetką w ręku, sprawdzała, czy czego nie braknie w nakryciu.
Pan Delariviére uspokojony przez doktora i pełen w jego wiedzę ufności, odzyskał swój zwykły humor i z wesołą prawie twarzą towarzyszył swojemu gościowi.
Róża wchodzącym ładnie się pokłoniła.
— A to stół co się nazywa elegancko nakryty — powiedział bankier — szczerze panience winszuję...
Młoda dziewczyna zarumieniła się i zapytała:
— Jakie wina panowie pić będą?
— No, jakie, panie doktorze?
— O, tutaj jest w czem wybierać!... Piwnica w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ ma ustaloną renomę.
— Czy pija pan Bordeaux czy burgundzkie?
— Na tym punkcie jestem filozofem.
— W takim razie spróbujemy i jednego i drugiego... Niech panienka każe podać butelkę Volnage i butelkę Saint-Emilien.
— Z po za fasek — dorzucił, śmiejąc się doktor.
Róża wybiegła, a za chwilę powróciła z przekąskami na tacy i dwoma omszałemi butelkami obiecującego pozoru.
Pospieszamy dodać, że pozór nie był wcale zwodniczym, że wino, jak to mówią, warte było buzi.
— Doktorze — rzekł bankier, skoro zajęli miejsca przy stole — powiedz mi z łaski swojej, co to za egzekucja ma się odbyć tutaj rano na placu, i skąd tak żywo zajmuje ciekawość ogólną, że aż okna wynajmują?
— Bodaj szanowny panie — odpowiedział doktor — że sąd kryminalny nie miał jeszcze do sądzenia sprawy tak dziwnej i tak tajemniczej...
— Naprawdę?
— Tak utrzymują ci wszyscy, którzy byli na posiedzeniach. A muszę przyznać, że i ja zajmowałem się tą sprawą z gorączkową ciekawością.
— Idzie zapewne o jakie morderstwo, skoro sąd wydał wyrok śmierci...
— Tak jest, o morderstwo...
— Czy może mnie pan objaśnić, w jaki sposób zbrodnia została popełnioną?...
— Najdoskonalej... Nad brzegiem Sekwany, o parę set metrów od ostatniego domu w Melun, istnieje prześliczna posiadłość, właścicielem której był elegancki młody człowiek — niejaki Fryderyk Baltus. Bogaty, prowadził dom na dużą skalę, a latem i zimą mieszkał w willi ze swoją siostrą, panną Pauliną Baltus, osobą prześliczną, ogólnie kochaną i szanowaną. Otóż jest temu około pięciu miesięcy, dnia trzeciego grudnia, ogrodnik miejscowy, wybrawszy się bardzo rano do Melun, o dwadzieścia kroków od sztachet ogrodowych, potknął się o ciało ludzkie, leżące pod śniegiem, który od kilku godzin sypał bezustannie...
— A to ciało? — zapytał żywo bankier.
— Było ciałem pana Fryderyka Baltusa...
— Zamordowano go zatem?
— Tak panie... Jedna kula strzaskała mu głowę, druga przeszyła mu serce, a oględziny sądowe wykazały nadto, że, trzecia kula odbiła się o twardy jakiś przedmiot i przedziurawiła ubranie ofiary, trochę wyżej ponad lewem biodrem, właśnie w miejscu, gdzie była kieszeń i gdzie zabity nosił zwykle pugilares...
— Uśmiercono zatem nieszczęśliwego wystrzałem z rewolweru?
— Tak! — Baltus napadnięty o jakie sto metrów od willi, pod kląbem drzew, miał tyle jeszcze siły, że się dowlókł do sztachet... Tu dopiero upadł i wyzionął ducha, pozbawiony wszelkiej pomocy... Zawiadomiona policja zabrała ciało i natychmiast rozpoczęła śledztwo. Przeszukano około willi i pod drzewami, o których wspomniałem, znaleziono rewolwer pod śniegiem. Wszystkie trzy naboje były wystrzelone. Była to zatem bezwątpienia ta sama broń, którą zbrodnię popełniono.
— Morderca znikł bez śladu?...
— Sypiący się śnieg zawiał najmniejszy ślad stóp ludzkich.
Ale — zapytał bankier — jakże można było się przekonać, że Baltus napadnięty został pod drzewami?
To rzecz najprostsza w świecie... Odgarnięto ostrożnie śnieg w miejscu, gdzie rewolwer został znaleziony... i szeroka kałuża krwi ukazała się na ziemi! Poszli za temi krwistemi śladami i doszli do miejsca, w którem upadła ofiara, ażeby się już nie podnieść więcej.
— Nikt nie słyszał wystrzałów?
— Nikt!...
— To szczególne!...
— Nie... Willa, jak powiadam, jest odosobnioną. Znajduje się conajmniej o jakie dwieście metrów od ostatniego domu, w dole mostu do Melun. O tak późnej godzinie wszyscy już spali, a słabe wystrzały rewolwerowe. nie mogły zwrócić uwagi.
— Zbrodnia zatem popełnioną została w nocy?
— Śledztwo wykazało, że Baltus przybył z Paryża o dziesiątej minut pięćdziesiąt siedm, napadnięty więc mógł zostać około północy.
— A przyczyną zbrodni, zemsta czy rabunek?
— Rabunek... to nie ulega najmniejszej wątpliwości, bo nie znaleziono pugilaresu.
— Co on zawierał?
— Różne papiery i pieniądze.
— Dużo?
— Piętnaście tysięcy dwieście piędziesiąt franków w biletach bankowych...
— Czy mógł kto wiedzieć o tem, że Baltus ma przy sobie taką sumę?
— Niewiadomo... Odebrał je od swego bankiera o czwartej po południu. Miał nieszczęśliwy wyjeżdżać właśnie do Nicei, ze swoją siostrą, którą kochał nad życie... U bankiera, starego przyjaciela rodziny, doznał wielkiej przykrości...
— Z powodu?...
— Z powodu jednego z czeków, skradzionego czy zagubionego, na którym nad podpisem wpisano dosyć znaczną sumę na okaziciela i tę bankier wypłacił...
— Więc ten czek mógł być jakąś przecie wskazówką?...
— Jakim sposobem?.. Bankier nie znał wcale tego, kto z nim przyszedł... na pokwitowaniu położono nazwisko fałszywe... Zresztą czek zniknął razem z pugilaresem i biletami bankowemi...
— Dobrze, ale ja w tem wszystkiem — zauważył pan Delariviére — nie widzę nic takiego, coby się tyczyło skazanego człowieka.
— Cierpliwości... — odrzekł Grzegorz Vernier dojdziemy zaraz i do tego człowieka... Rozumiesz pan dobrze, że nazajutrz po spełnionej zbrodni, wszystkie brygady żandarmerji były na dwadzieścia mil dookoła w gorączkowym ruchu... — We dwa dni później sąd w Melun otrzymał od sądu w Fontenebleau wiadomość, iż przytrzymany tam został jakiś włóczęga, którego możnaby podejrzewać o zamordowanie Fryderyka Baltusa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.