Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom I/LXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LXXI.

Młody człowiek opuścił willę i udał się w stronę zakładu wdowy Gallet. Przez drogę, bujna i zawsze czynna jego imaginacja, wymyśliła plan znakomity.
— Co potrzeba zrobić przedewszystkiem — mówił sobie — to oddalić tę niebezpieczną osobistość. Skoro tylko dostanę go w swoje ręce, zmuszę go do gadania, a jeżeli będzie potrzeba, zmuszę i do milczenia także.
Przybył do wynajmującej czółna. Przed domem, oparty o drzwi, stał Klaudjusz Marteau i palił krótką fajeczkę.
Na pierwsze zaraz spojrzenie poznał nowoprzybyłego, wyjął z ust fajkę i skłonił się swoją czapką marynarską.
— A to pan — odezwał się. — Cóż za dobry wiatr: sprowadza pana do nas? Nie przypuszczam, aby pan przybył tutaj dla zobaczenia, jak spada odcięta głowa. Nie codzień takie święto.
— Nie — odrzekł Fabrycjusz — przybyłem do Melun: umyślnie dla zobaczenia się z tobą.
— Ze mną? — powtórzył zdziwiony marynarz.
— Tak jest.
— Pan żartuje chyba.
— Przekonasz się, że nie. Ale wybierz najprzód czółno szerokie i mocne. Zawieziesz mnie do panny Baltus.
— Do panny Baltus! — wykrzyknął Klaudjusz coraz bardziej zdziwiony.
— Cóż w tem widzisz tak dziwnego?
— Naturalnie, że nic. Jeżeli kochanej panience się podoba, to może przecie przyjmować takiego jak pan pięknego kawalera, ale...
— Ale co?
— Ale wiem, że od śmierci brata, nie przyjmowała dotąd ani jednej żywej duszy; a myślę, że się jeszcze nie skończyła żałoba. Co mi tam jednak do tego. Czy weźmiemy „Piękną Elizę”, proszę pana? Pan już ją zna, statek to szeroki, dobrze zbudowany.
— Dobrze, niech będzie „Piękna Eliza“.
Klaudjusz otworzył kłódkę, na jaką łańcuch zamknięty był do kołka w przystani.
Fabrycjusz wskoczył do czółna i powiedział:
— Puść czółno z wodą. Potrzebujemy czasu do rozmowy.
Klaudjusz potarł zapałkę o spodnie, zapalił krótką fajeczkę i odpowiedział:
— No to rozmawiajmy, słucham pana...
— Powiedz mi najprzód, czy ci się podoba Melun? — rozpoczął Fabrycjusz.
— Rozmaicie, proszę pana, i podoba mi się i nie podoba. Miasto nigdy nie dorówna masztowcowi na pełnem morzu. O! że nie, to nie, chociaż za to coprawda na pełnem morzu niema znowu wcale szynków... W Melun brak świeżego powietrza, ulice djabelnie wąskie.
— Krótko mówiąc — ciągnął Fabrycjusz — nie przyrosłeś tak do tego miejsca, żeby cię nie można z niego wyrwać?
— Wyrwać mnie stąd? — powtórzył marynarz — ale dlaczego, proszę pana.
— Zaraz ci to opowiem. Mam wuja, który przybył z Nowego Jorku i jest niezmiernie bogaty. Kupił on właśnie majątek nad brzegiem Sekwany, a ja zajmuję się urządzeniem jego domu. Ponieważ lubię bardzo wioślarstwo, chciałbym mieć kilka statków, a szczególniej mały jachcik jaki. Dlatego też potrzebuję mieć człowieka, któryby się znał na tym fachu doskonale i umiał dobrze wiosłować... A więc Klaudjuszu, czy nie chciałbyś przyjąć u mnie obowiązków marynarza?...
— Ja, proszę pana, ja?
— No tak, ty! Dostaniesz sto dwadzieścia pięć franków miesięcznie, stół i mieszkanie, a będziesz nadto robił zakupy wszystkiego, co tylko potrzebnem będzie... Namyśl się więc i daj odpowiedź.
— Do pioruna! — wykrzyknął przewoźnik — Wcale ponętna obietnica!
— Przyjmujesz? zapytał Fabrycjusz.
— Czy przyjmuję? — powtórzył Klaudjusz, drapiąc się w ucho. Czy na cały rok miałby pan zamiar mnie przyjąć, czy też na sezon tylko?
Na cały rok — odrzekł Fabrycjusz a muszę ci powiedzieć i to jeszcze, że będziesz miał czółenko do swojego własnego użytku, że będziesz mógł w wolnych chwilach łowić ryby, jeżeli cię to zajmuje i jeżeli będziesz chciał mieć jakąś z tego niewielką choćby korzyść.
— Znam się wybornie na rybołówstwie i mam nawet wielkie szczęście... Doprawdy, zachęca mnie to bardziej jeszcze.
— Wyekwipujesz się na mój koszt naturalnie... jeżeli zaś będziesz się dobrze sprawował, zależeć będzie od ciebie tylko, ażebyś choćby nawet do śmierci pozostawał w domu wuja.
— Zgadzam się zatem, proszę pana, ale muszę wiedzieć, do której miejscowości pan mnie zabrać zamierza?
— Do Neuilly... w departamencie Sekwany.
Twarz marynarza przedłużyła się gwałtownie.
— W takim razie, to nie, proszę pana.. Niepodobna... Nie mówmy o tem więcej...
— Nie chcesz pójść do Neuilly?
— Nie, proszę pana.
— Ależ dlaczego?
— To mój przesąd, proszę pana, a mnie, jak co w łeb raz wlezie, to już stamtąd niby nie wyleci.
— Utrzymujesz, że nie chcesz iść do Neuilly... to nie jest powiedziane dokładnie... domyślam się, że tam iść nie możesz.
Klaudjusz spojrzał zdziwiony na swojego interlokutora.
— Ja domyślam się nawet, co stoi temu na przeszkodzie — odezwał się Leclére. — Pobyt w departamencie Sekwany jest ci wzbronionym, bo jesteś pod dozorem policji.
— Ah panie, błagam cię, nie powtarzaj tego! — wykrzyknął marynarz, blednąc i czerwieniąc się na przemiany. — Na miłość boską, nie wspominaj pan nikomu o tem.
— Uspokój się, tu nikt nas nie może usłyszeć, a ja cię nie wydam z sekretu.
— Kto panu jednak powiedział o tem?
— Żeś był skazany na pięć lat więzienia za kradzież? Co cię to obchodzi. Jestem zdania, że każda wina odkupuje się dobrem prowadzeniem i że obowiązkiem jest każdego uczciwego człowieka podawać rękę pokutującemu grzesznikowi. Przeszkody, z powodu których dawałeś mi odmowną odpowiedź, potrafię usunąć. Za czterdzieści ośm godzin potrafię uzyskać ci pozwolenie przebywania w departamencie Sekwany, wziąwszy całą odpowiedzialność na siebie.
— Więc pan — mruczał Klaudjusz z oczami pełnemi łez — więc pan wiedział o mojem skazaniu, przypuszczał pan, że jestem podłym człowiekiem, a jednakże przyszedł pan do mnie.
— Przyszedłem w przekonaniu, że zaszła w tobie zmiana zupełna.
— Panie drogi, nie jestem wcale łajdakiem. Gdybyś pan wiedział, co to była za kradzież, za którą mnie skazano? Wolałbym umrzeć raczej, aniżeli dotknąć się cudzych pieniędzy. Wziąłem bułkę chleba, proszę pana, jedną tylko bułkę chleba, przysięgam panu. Zresztą są w sądzie papiery mojej sprawy, przeczytaj je pan, a przekonasz się pan, że nie skłamałem.
— Kodeks wojskowy jest bardzo surowy, znam go dobrze i pochwalam. Wina została popełnioną, potrzeba ją było ukarać. Pomimo to nie pogardzam tobą bynajmniej, czego dowodzi fakt, że przyszedłem do ciebie.
— Prawda, ponieważ pan przytem obowiązuje się wyjednać mi pozwolenie potrzebne, przyjmuję z wdzięcznością służbę u pana i dziękuję z głębi serca. O, jesteś pan, widzę, prawdziwie zacnym człowiekiem.
Wzruszenie marynarza było prawdziwie szczere, nie było ani cienia podejrzenia w jego głębokiej wierze. Fabrycjusz wyjął pugilares i napisał kilka słów na bilecie wizytowym.
— Weź ten bilet i skoro otrzymasz pozwolenie, przyjdziesz pod adres, który ci napisałem. Zaraz cię zainstaluję...
— Dobrze, proszę pana.
— Po przybyciu do Neuilly dam ci pieniądze na zakupienie statków, Spuszczam się zupełnie na twoją w tym względzie fachowość... Tylko chodzi mi koniecznie o to, aby znajdował się jacht maleńki.
Oczy marynarza błyszczały radością.
— Znam ja się na tem, proszę pana! Niech pan będzie spokojny, będzie pan zupełnie zadowolony...
— Liczę na ciebie... Tylko jedno jeszcze zlecenie. Nie mów nikomu, że ja się tobą zajmuję, że ja cię przywiozłem do Paryża. Najmniejsza niedyskrecja mogłaby mi przeszkodzić w wyjednaniu pozwolenia pobytu... Zalecam ci to w twoim własnym interesie...
— Będę milczał jak ryba, proszę pana...
— Dobrze... Ale jesteśmy oto prawie na wprost willi... Popłyń prędzej, bo panie muszą się już bardzo niecierpliwić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.