Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom I/LIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LIII.

Edma zaczerwieniła się i zadrżała. Jedyne to były oznaki radości, jakie mogła okazać w podobnych okolicznościach.
— Proszę — powtórzył doktor — ale przyrzeka pani zachować się spokojnie? — Przyrzekam! — odpowiedziała młoda dziewczyna ze wzrastającem wzruszeniem. — Może pan zupełnie liczyć na moją silną wolę!
— Pójdę naprzód, aby wskazywać drogę — odezwał się Rittner, wychodząc z salonu.
Edma wsparła się na ramieniu Fabrycjusza i podążyła za doktorem, pan Delariviére szedł na ostatku.
Minęli ogród. Młoda dziewczyna w milczeniu spoglądała na wielkie drzewa, pełne śpiewających ptasząt. Te cieniste aleje równie piękne, jak w parku Neuilly, te gazony zielone, otoczone różnobarwnemi kwiaty, te wody mieniące się w promieniach słońca, cała ta rozkoszna całość w dziwny sposób nie licowała z przeznaczeniem zakładu.
Nagle widok się zmienił. Po przejściu ostatniego trawnika dochodziło się do zabudowań zakładu. Tu już ani gazonów, ani kwiatów, ani szemrzącej wody. Zobaczywszy te obszerne budynki, wzniesione w kształcie krzyża, a we wszystkich oknach grube kraty żelazne, jak w celach więziennych, Edma się zachwiała, ciemno się jej w oczach zrobiło, dreszcz nerwowy przeszedł ją od stóp do głowy.
— Odwagi, kochana kuzynko! — szepnął jej do ucha Fabrycjusz.
— O! — odpowiedziała — mam dosyć odwagi! Ale to takie dziwnie ponure...
O mało nie wybuchła płaczem.
Rittner otworzył furtkę w sztachetach, oddzielających ogród od szpitalnego dziedzińca, odjął małą srebrną gwizdawkę, którą nosił przy łańcuszku od zegarka i dwa razy cicho zagwizdał. Jedna z infirmerek drugiego oddziału zaraz się zjawiła. Młoda kobieta w ciemnej sukni i w dużym, białym fartuchu i z pękiem kluczy w ręku, stanęła przed doktorem, oczekując rozkazów.
— Idziemy do pokoju № 5 — oświadczył Rittner. — Proszę iść przed nami...
Zawróciła i zagłębiła się w długi korytarz, jaki każdy budynek rozdzielał na dwie połowy. Po prawej i lewej stronie były drzwi ponumerowane i opatrzone okienkami, otwierającemi się na zewnątrz.
— Czy pensjonarka z pod piątego numeru spokojną była od ostatniej mojej wizyty? — zapytał Rittner infirmerki.
— Tak, panie doktorze... Nie ruszyła się nawet... Zdaje się, że śpi...
— Otwórz pani okienko — powiedział Rittner, przystając przed drzwiami celi.
Infirmerka poszukała pomiędzy kluczami pewnego rodzaju wytrycha, który służył do wszystkich zamków i otworzyła nim okienko bez najmniejszego hałasu.
Doktor zbliżył się i spojrzał w głąb pokoju.
— Śpi — odezwał się po cichu do młodej dziewczyny. — Proszę, niech pani nie krzyknie przypadkiem... Trzeba panować nad sobą!
Dziecko przylepiło twarz do otworu i wstrzymując oddech, chciwie wpatrywało się w matkę.
Joanna na wpół leżąca w dużym fotelu na wprost drzwi, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, zasypiała głęboko. Miała na sobie biały, wełniany szlafroczek, na który spadały, jak złota kaskada, bujne sploty jasnych jej włosów. Kościana białość policzków nadawała jej piękności wyraz dziwny i przerażający prawie. Pod oczami widać było grube, sine obwódki, a usta były całkiem bezkrwiste. Gdyby nie lekkie falowanie piersi, możnaby ją wziąć było za umarłą. Przez parę minut Edma pożerała matkę oczyma. Nagle cofnęła się od okienka, zbliżyła się do Rittnera i ujęła go za ręce.
Doktorze — powiedziała — widziałeś, że byłam spokojną, iż potrafię panować nad sobą. Ani jednem słówkiem, ani drgnięciem jednem nie zdradziłam wzruszenia, żaden okrzyk nie wydał mojej boleści. Widzisz pan, że możesz na mnie liczyć.
— To też, proszę pani — odrzekł Rittner — zrobiłem wszystko, co do mnie należało, aby pani zadość uczynić.
— Na życie mojej matki zaklinam pana, a jednocześnie przysięgam, że nie wymówię ani słowa, nie westchnę, jednej łzy nie uronię... ale... doktorze, każ mi drzwi otworzyć.
Mówiąc to, Edma była bladą, tak bladą może, jak jej matka, spojrzenie jednak miała całkiem spokojne, a głos zupełnie pewny.
Pan Delariviére zadrżał.
Doktor i Fabrycjusz spojrzeli po sobie zdumieni.
— Czego też pani żąda! — mruknął Rittner, którego po raz już drugi zwykła krew zimna opuściła.
— Proszę pana, abyś mi kazał te drzwi otworzyć.
— Ależ, proszę pani, to niepodobna!
— Mówiłeś mi pan to samo przed chwilą, kiedy chodziło o pokazanie mi matki. A jednakże pozwoliłeś!.. I teraz musisz pozwolić.
— A gdybym pozwolił, cóż pani zrobić zamierza?
— Chcę pocałować mamę, albo raczej dotknąć się ustami jej czoła i włosów. Tak lekko, że nie poczuje nawet. Oto, o co cię proszę, doktorze. Otwórz mi te drzwi!
— Edmo!.. Edmo!... zmiłuj się! — szeptał pan Delariviére. — Bądź rozsądną. Pamiętaj, że pan doktor uprzedził o niebezpieczeństwie.
— O! — odrzekła Edma — niech się ojczulek nie obawia! Czyż jabym chciała zabijać matkę moją... Powtarzam, że nie przerwę jej snu!... Doktorze! na Boga, każ mi drzwi otworzyć!
Rittner spojrzał znowu na Fabrycjusza. Młody człowiek odpowiedział wzruszeniem ramiom, które można było sobie tłómaczyć:
— Pozwól, niech robi, co jej się podoba...
Rittner tak to przynajmniej zrozumiał, bo odezwał się do infirmerki:
— Proszę otworzyć |
Ta ostatnia wzięła klucz z pęka, który zawsze miała przy sobie i otworzyła.
Joanna ani się poruszyła.
Edma stanęła na progu. Rittner przytrzymał ją za rękę i szepnął do ucha:
— Nie zapominaj pani, że gwałtowne przebudzenie mogłoby być dla chorej śmiertelne.
Młoda dziewczyna skinęła głową na znak, że dobrze o tem pamięta, i na paluszkach po dywanie, który głuszył jej stąpanie, weszła do pokoju i podeszła do fotelu, w którym spoczywała Joanna.
Na twarzach czterech osób za drzwiami pozostałych, wybijały się w tej chwili cztery całkiem odmienne wyrazy. Fizjognomja Fabrycjusza wyrażała ponurą obawę — to też rzucał on na doktora piorunujące spojrzenie.
Rittner wcale go nie zrozumiał. Jego poruszenie ramion nie miało bynajmniej znaczyć: „Pozwól, niech robi, co chce“, ale przeciwnie: — „Nie ulegaj jej kaprysom i nie wpuszczaj do celi“.
Rittner patrzył się z ciekawością, jak gdyby miał asystować przy jakiem ciekawem doświadczeniu.
Infirmerka przyzwyczajona do scen dramatycznych, dosyć zwykłych w domu zdrowia, śledziła obojętnem okiem poruszenia Edmy. Pan Delariviére uchwycił się drzwi oburącz, a żyły wystąpiły mu na skronie i w miarę, jak córka zbliżała się do matki, zdawało mu się, że traci przytomność...
Zaledwie trzy kroki oddzielały Edmę od Joanny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.