Lars z Lia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arne Garborg
Tytuł Lars z Lia
Pochodzenie Górskie powietrze i inne opowieści
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Han Lars i Lia
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lars z Lia.

Nie z tych on, którzy, gdy co pomyślą, zaraz wykonają — o, nie!
Jeżeli nawet znajdzie się coś do zrobienia, naprzykład poszycie na szopie, które potrzebuje koniecznie naprawy — on musi się naprzód rozpatrzeć w tym należycie.
— Zobaczymy, zobaczymy — mówi Lars z Lia.
I patrzy, patrzy — dokładnie i długo.
Gdy mu się zdaje, że się już dość napatrzył, powiada w duchu: — tak, trzeba będzie zabrać się do... pomyślenia nad tym!
I zaczyna myśleć. W ten sposób myśli rok albo i dwa. Ziewnie nakoniec i rzeknie: Ha! trzeba więc będzie wkrótce pomyśleć... aby się zabrać do tego.
Myśli zabrać się do roboty. Myśli długo... tak długo, póki nie okaże się, że na ten rok już za późno. Ha... trzeba będzie na przyszły rok wziąć się do tej roboty — powiada, przeciągając się.
Nastał rok przyszły. Wychodzi na dach obejrzeć i postanawia, że to już musi stać się koniecznie.
— Niech djabli biorą wszystko, a musi być! — klnie Lars. Nie strzyma dłużej. Do cna zepsuty. Szopa zgnije cała. Siano niszczeje z roku na rok; tak dalej nie pójdzie. Trza mieć wszystko w porządku, kto chce wyjść na swoim!
Uczyniwszy takie postanowienie, wypoczywał trzy tygodnie. Nie należy się śpieszyć — pomyślał — wszystko w swoim czasie.
Nadszedł wreszcie poniedziałek, w który to ranek miał się zabrać do roboty.
Ale — czy widział kto coś podobnego? Że też musiało się tak złożyć, że właśnie tego ranka zaspał sobie porządnie! Widocznie nie był zupełnie zdrów tego dnia... Po prostu już był zły. Zepsuło to mu cały dzień.
— Nie idzie człowiekowi robota, niezaczęta w swoim czasie.
— Tak, tak, niema rady! Trza zaczekać do jutra... abo może innego dnia w tygodniu. Bo, dziwna rzecz, jakoś nie wydaje mu się zaczynać wielką robotę od wtorku. A przecież to nie lada robota!
We czwartek rano zerwał się o ósmej: trzeba mieć cały dzień przed sobą, jeśli się chce co zrobić. Ach! przeciąga się, ziewa. Wciągnął szarawary, ziewnął dwa razy i podszedł do okna, popatrzeć jaka pogoda.
— Hm... coś to nie dobrze dziś z tą pogodą. Nie można przewidzieć, co dzień przyniesie. Prawdziwie, nie wiadomo, co może przyjść. Trzeba się mieć na baczności. Nie byłby on Larsem, gdyby się najpierw dobrze nie rozpatrzył!
Wdział jeden but. Zabiera się do drugiego, a od czasu do czasu spoziera przez okno.
Nakoniec wyszedł i zajrzał do klaczy swojej. Obrządziwszy ją, wrócił do izby, posilić się.
— Przecież to jest konieczne — medytował. Pusty żołądek nie wydoła robocie — jeść potrza! — zakonkludował.
Wreszcie był i z jadłem gotów. Teraz jeszcze taka fajeczka. Nie można brać się do wielkiej roboty, nie zakurzywszy fajeczki.
Z kieszeni od kamizelki wygarnął trochę tytuniu. Z pochewki wyciągnął scyzoryk. Poszukał deski do krajania tytuniu, usiadł z nią pod piecem i zabrał się do roboty. Nałożył fajkę, wziął szczypce, rozgarnął w piecu i ujął kawałek palącej się głowni.
Chce pociągnąć. Nie idzie... widocznie fajka zatkana. Wydmuchuje więc, czyści. Wychodzi na stryszek po długie źdźbło i przepycha. Nałożył fajkę na nowo, pomału, ostrożnie znowu poszukał żarzącej się głowni i próbuje. Teraz doskonale! Pyk, pyk — zawsze się musi zapchać. Pyka z zadowoleniem. Siedzi i pyka dobrą chwilę — musi wytrawić. Popatruje też czasami, jak tam z pogodą.
Tymczasem po izbie kręci się baba w koszuli i spódnicy, z włosami rozmierzwionemi.
— Nie wygląda dziś pewnie — powiada — nie rad byś ta był dziś deszczowi.
Lars pykając, przytakuje głową.
Wyszła i znowu wróciła; krzątając się izbie zaszła do szafy, starej, pięknej szafy po pradziadach, w której wypisane były słowa z Pisma św. «Blogosławieństwo Boskie wzbogaca dom bez trudu».
Podchodzi do okna i wygląda. Zdaje się i jej, że niebo dziś jakieś podejrzane.
— Dyć ta nic takiego nie masz robić, coby ci tak pilno było — powiada — nie ucieknie ci nic... do jesieni daleko, a kto nie baczy na pogodę, może pożałować... Wprzódzi napij się kawy, dobrze?
Nalała mężowi filiżankę i wyszła. Po chwili wróciła, poszturgała coś koło pieca, dołożyła drew na ogień i kończyła.
— A skoro ci ta chodzi o to, znalazłaby się ta i w domu robota... chociażby i to wiaderko, coś tak dawno miał obić... mógłbyś i dziś zrobić. Dziewka narzeka, aż się przykrzy.
— A wy znacie ino jedną śpiewkę! — mruknął, pykając.
Wyszedł jednak; baba zmiarkowała, że idzie do komory z narzędziem rozmaitym. Niebawem wrócił z młotem, obcęgami, nożem i gwoździami.
— No dawajże tu to wiadro twoje! Nie będę się mógł spokojnie zabrać do innej roboty, póki ty nie będziesz miała swojego wiadra.
Baba wybiegła w dyrdki.
Kiedy skończył wiadro, godzina była tak późna, że nie warto było zaczynać roboty poza domem... No i patrzajcież! ha, zobaczymy, jaka to jutro będzie pogoda!
Rano deszcz padał. Następnego dnia pogoda była pewna, ale to była sobota, a któż w ten dzień zaczyna jaką wielką robotę?
W niedzielę wypoczął sobie Lars porządnie. Bo przecież jutro już na pewno musi się to zrobić.
Ale... W poniedziałek rano przypomniał sobie, że miał iść do Gardom rozmówić się o owcę, którą miał wziąć na jesień. Patrzajcież, że mu też to do krzty z głowy wyjść mogło!
Podreptał na miejsce i siedział długo, mówiąc o pogodzie i o innych rzeczach, a wkońcu uznał za odpowiednie przedłożyć cel, który go tu sprowadził. Załatwił więc i sprawę z owcą, a pod wieczór znalazł się w domu z powrotem.
— Widział kto! I znowu dzień zeszedł! — powiada zdziwiony Lars z Lia.
Nazajutrz, minąwszy podwórze, wyszedł na gościniec do swojej roboty. W tym zajechała mu drogę bryczka. Któż by to mógł być?
— Czy też to nie sołtys a z nim chłopy z Utigard... cóż u licha!
Sołtys zatrzymał się i pozdrowił go. Gdzie się wybiera i po co? Fantować za podatek.
— A do djabła! Do krzty wyszło mi z pamięci! — powiada Lars.
— O, od dawna! — odparł sołtys.
— Patrzajcież! — pomrukiwał zdumiony Lars. Na dziś więc odłożył robotę.
Następnego ranka wstał w złym humorze. Nic nie będzie z niczego, póki nie pójdzie na wieś i nie upewni się, czy znajdzie się ktoś, coby mu pożyczył pieniędzy na podatek.
— No i widział kto coś podobnego! — wyrzekał Lars, skrobiąc się za uszy. Jakby się uwzieno!
A do wchodzącej baby powiedział:
— Ale juści, stanie na twoim, trza z szopą poczekać do jesieni.
— Ale — dodał ze złością — kieby mi wtedy wlazło co w drogę, to już chyba ucieknę do Ameryki!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arne Garborg i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.