Lalki/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lalki
Wydawca Jan Kanty Gregorowicz
Data wyd. 1874
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wcześniej, niż się go spodziewano, powrócił hrabia Roman do Pruhowa. Doktór stał na straży znowu i przyszedł go przebierającego się przywitać, usiłując odgadnąć, co z sobą przywoził, a nie śmiejąc badać.
— Jakże się ma stryj? zapytał Roman.
— Wcale nie gorzej, dzięki Bogu, pośpiesznie odparł Pęklewski, jestem szczęśliwy, iż w sporze z Dr. Schwarzem utrzymałem się przy swojem i że moje lekarstwo widocznie jak najpomyślniej skutkuje.
— Mogę więc pójść do niego?
— Służę hrabiemu... pośpiesznie zrywając się dodał doktór, idziemy.
W pokoju chorego firanka była nieco podniesioną, ostawiony poduszkami siedział blady w łóżku i pił podany mu rosół, gdy wszedł Roman, o którego przybyciu już był zawiadomiony.
Kazawszy mu usiąść przy sobie, hrabia dokończył filiżanki spokojnie, parę razy spojrzawszy na synowca, spytał o drogę i dopiero odprawiwszy sługi, gdy zobaczył, że i Pęklewski wyniósł się dyskretnie... odezwał się.
— Mów że szczegółowo, jak ci poszło, co mi przywozisz? Jak ją znalazłeś... proszę, szczerze... otwarcie...
Zadanie było niepospolicie trudne.
— Zastosowałem się do rozkazów stryja — odezwał się spuszczając oczy młodzieniec.
— Jakżeś pannę znalazł?
— Bardzo piękną.
— A przyjęła cię?
Tu Roman zająknął się.
— Grzecznie, rzekł wyszukawszy słowo... Stryj popatrzał nań.
— Oświadczyłeś się naturalnie?...
— Oświadczyłem życzenie stryja... bo będąc tak krótko... i...
— A Baronówna?..
— Odpowiedziała, że będzie posłuszną, woli opiekuna...
— Zmięszana była?
— Nie — nie bardzo, znalazłem ją bardzo śmiałą i pewną siebie.
— Tegom się spodziewał — rzekł hrabia, w tem nie ma nic złego...
Roman zamilkł.
— Nie ma więc nic przeciwko małżeństwu?
— Właściwie — odezwał się po namyśle młody hrabia, dała mi uczuć, że czyni to tylko przez posłuszeństwo woli ojca i opiekuna.
— Ale bez płaczu?
Zdziwił się mocno Roman.
— Nic podobnego nie było... Baronówna zdaje się mieć wiele energji w charakterze.
— To dziecko! odparł chory...
— Starałżeś się jej — przypodobać?
— Na to nie miałem czasu — i — rzekł Roman nieśmiało — Baronówna nie dozwoliła mi nawet zbliżyć się poufalej.
— Główna rzecz — przerwał obracając się niespokojnie na poduszkach chory, ażebyście się pobrali. Wszystko zresztą przyjdzie z czasem.
Proszę cię abyś mi tylko prawdę powiedział — nie masz wstrętu?
— Ja?? pochwycił zdziwiony Roman, ale panna jest bardzo piękna, a wola stryja..
— Tak... możesz się na to spuścić, że mój wybór będzie dobrym — począł stary zamyślony. Wierz mi, każde małżeństwo jest loterją, wygrywa się, lub przegrywa... bywa różnie. Z zimną krwią, zdala patrząc lepiej się szansy rachują. Idealnych żywotów nie ma na świecie, znajdują się chyba w książkach ludzie dobrze wychowani i przyzwoici zawsze sobie egzystencję układają znośną. Na to trzeba taktu et de la tenue nie wyłączając rozumu... et jamais casser les vitres...
Roman słuchał zadumany, myślał w tej chwili czy granatowy, czy ciemno zielony, czy czarny frak włoży do ślubu. Stryj nie zdawał się tych głębokich dumań odgadywać.
— Wszystko tedy dobrze, rzekł, idziemy pewno, a ja postaram się formalności wstępne przyśpieszyć, aby ślub mógł się odbyć jak najprędzej.
Roman, któremu rozmowa ciężyła, posłuszny, wstał, skłonił się i wyszedł do swego mieszkania.
Pierwszy raz w życiu miał tyle i tak ważnych rzeczy do obmyślenia, iż kilka godzin spędził na przechadzce milczącej po saloniku i gabinecie. Trącał o meble tak był w myślach pogrążony. Obraz pięknej ale nadzwyczaj surowej Loli, niekiedy błyskał mu w oddaleniu. Daleko jednak ważniejsze miejsce w rozmysłach, zajmowały wszystkie małżeńskie przybory i stanowisko, jakie miał zająć względem narzeczonej.
— Malowanym będę mężem, rzekł w dachu, ale o to mniejsza... il faut sauver les apparences... Na wielkim świecie szczęściem miłość jest nieprzyzwoitą et pas de mise.
To mnie ratuje. Oboje będziemy poważni i ludzie mogą myśleć, że sentymenta ukrywamy, par une pudeur savante. Kareta angielska ładna, ale gdzie ją teraz pokazać...? Zaprząg nie inny jak à la Daumont. Przodem kuryer w spodniach łosiowych, buty ze sztylpami... koń tej samej maści co czwórka. Dwóch lokai z tyłu... Liberya pąsowa, galony złote.
Mamy mieszkać w Pruhowie.... stryj wynosi się do skrzydła... dwa osobne appartamenta, zupełnie oddzielne... salon wpośrodku wspólny... c’estça. Pokoje dla Baronównej, sam muszę urządzić, w domu u nich niema gustu. Nie winię ją o to, ona tam nic jeszcze nie miała czasu zrobić mais c’est abominable! Kobieta ze zmysłem estetycznym, poczuje piękność.
Pierwsze dni będą rzeczywiście trudne. Najwłaściwiejby było zaraz wyjechać do Włoch, prosto od ołtarza, c’est três comme il faut, ale jakże stryja tak porzucić? Niepodobna! niepodobna! A potem, nie pytałem czy by się na to zgodziła?...
W Gromach może zostać Nieczujska, jabym tam nie potrafił mieszkać mesquin! A jakiego mają kucharza! I wino... przez grzeczność tylko wypiłem... ocet...
Jeśli zechce jechać później za granicę... pojadę za nią. Dziwne położenie. Będę musiał poznawać żonę po ślubie: w żadnym nic podobnego nie czytałem romansie. Boję się żeby Bończa, który jest au fond złośliwy, nie plótł co, żeby nas na zęby nie wzięto.
Powiada, że sama chce rządzić swemi dochodami? O tem nie wspomniałem stryjowi.. powiem mu to później. Cóż mi do tego... mam dosyć... Małe dłużki kawalerskie porobione bez wiedzy hrabiego, spłacą się powoli.
Wedle wszelkiego podobieństwa ślub będzie w kaplicy lub salonie... ale to rzecz stryja... Włożę frak czarny... tak, stanowczo: krawat biały... to się rozumie... włosy należy ufryzować! Byłbym za trzewikami i pończochami... ale o to spytać muszę jeszcze. To kwestya.
Widzimy z tych próbek głębokich rozmyślań narzeczonego Baronównej, iż nie brał zbytnio do serca nieszczęśliwego położenia swojego. Niekiedy jednak bodło go to, że będąc ani brzydkim, ani niezgrabnym tak jakoś mało zrobił wrażenia.
— Przy dłuższem pożyciu, rzekł, przekona się, że nikogo z większym taktem, elegancją i szykiem nademnie nie znajdzie. Coute que coute chyba by smaku nie miała, poznać się na mnie musi... Pochlebiam sobie!
Podwoję starania, aby mnie nikt nie przeszedł ani ubiorem, ani manierą, ani delikatnością.
Uśmiechnął się sam do siebie w zwierciadle. W istocie trzeba mu było oddać sprawiedliwość, że w swoim rodzaju był egzemplarzem przewybornym, i że zrównać mu na polu jego popisów było trudno.
Tegoż dnia jeszcze ożywiony dobrą nowiną, posłał stary hrabia list do Gromów z podziękowaniem i życzeniem, aby Baronówna jak najbliższy termin ślubu oznaczyła. Jak zwykle podyktował go doktorowi, podpisał i odprawił. Ku wieczorowi, skutkiem zapewne żywego zajęcia i lepszego humoru, stan chorego polepszył się też znacznie. Dr. Pęklewski był uszczęśliwiony, puchlina widocznie schodzić zaczynała, był to wypadek tak niespodziewany, tak szczęśliwy, że hrabia sam poruszony nim przyznał nadwornemu swemu lekarzowi, genjalność i naukę nadzwyczajną. Tego wieczora mógł trochę posiedzieć i jadł trochę więcej niż zwykle z apetytem, jakiego dawno nie miał.
Tryumf Pęklewskiego był ogromny, ale on sam nie bardzo go sobie jakoś wytłomaczyć umiał. Jego podobno dziwiło to nie mniej jak wszystkich.
Następnego dnia nadeszła odpowiedź z Gromów. Baronówna oświadczała, że się zastosuje do woli opiekuna i terminu oznaczać sama nie chce. Trochę to zniecierpliwiło chorego, kazał przywołać Romana, po kazał mu list i rzekł do niego.
— Jedźże sam, umów się z nią, poproś aby nie odkładała. Jest mi wprawdzie cokolwiek lepiej, ale na to wiele rachować nie można. Pod tym pozorem zobaczysz ją dłużej, boć trzeba się zacząć poznawać...
Roman posłuszny jak zawsze, odebrawszy rozkaz, skłonił się, zawołał François, rozrachował godziny, aby przed wieczorem stanąć i natychmiast się wybrał. Na wyjezdnem hr. Filip powtórzył mu jeszcze raz:
— Przywieźże mi termin stanowczy.
— Ale jakże stryj by sobie życzył?
— Jutro nie podobna, za tydzień może się zbierzemy, za dwa kto wie czy nie byłoby zapóźno... Zobaczysz co ci powie. Nie chcę jej w tem zadawać gwałtu.
Z tem Roman wyruszył do Gromów i tym razem na drodze nie spotkawszy nikogo, przybył przed samą wieczerzą. Zameldowano go pani, poszedł się ubrać i znowu we fraku z cylindrem pod pachą, ze szkiełkiem na sznurku zjawił się w salonie, w którym zastał oprócz Hermy i gospodyni, wcale niespodziewanego gościa, na którego widok niezmiernie się zmięszał. Były to odwiedziny drugie pana Bończy, który już tym razem został na wieczerzy. Po przywitaniach, Bończa nadzwyczaj serdecznie, czule, prawie protekcjonalnie począł przyjmować hr. Romana, który do reszty zesztywniał.
— Nie wiedziałem że i tu znajomy... rzekł sucho.
— Przyjechałem od męża pani Grzegorskiej po list...
— A! a! odparł Roman i siadł nieco na uboczu.
Bończa trochę także fantazyi stracił. Lola mogła ich teraz obu porównać wygodnie, bec a bec siedzieli przy sobie: porównywała ich też okiem znawcy Herma, znajdując że Roman był dystyngowańszy a Bończa zabawniejszy. Zadawała sobie pytanie, któregoby na męża wybrała i musiała przyznać, że wszystko mówiło za Romanem. Ten kwalifikował się pod pantofel najdoskonalej, gdy przygniecenie Bończy, nader zdawało się wątpliwem.
Jakie uwagi czyniła Lola, nikt z niej odgadnąć nie potrafił, tak doskonale odgrywała obojętność.
Na pierwszym wstępie zapytała o zdrowie opiekuna, hr. Roman odpowiedział iż miał się nadspodziewanie dobrze i że przysłał go o tem ją zawiadomić.
Na tem chwilowo przerwała się rozmowa.
— Znam hr. Filipa, odezwał się Bończa, to człowiek żelazny, jestem pewny że i teraz zupełnie wyzdrowieje. Zapadał już nieraz ciężko, zawsze chorobę zwyciężył energją i wolą życia.
Jakkolwiek pierwszy raz nie powiodło się Bończy w Gromach i powracać już pono nie miał zamiaru, rozmyślił się potem, przyjechał i potrafił najrozmaitszych używając do tego środków wciągnąć Baronównę w dosyć żywą rozmowę. Był to już teraz całkiem swój i obracał się swobodnie. Zdziwiło to nieco Romana, nie bardzo mu się nawet podobało, ale przełknąć musiał, nic niepokazując po sobie.
Bończa wyczerpawszy z tą wizytą powody bywania, myślał tylko jakby sobie wstęp zapewnić. Gdy ciocia Nieczujska przyszła do salonu, manewrował tak, aby na konferencyę tyczącą się listu wyprowadzić panią Hermę do drugiego pokoju.
Uśmiechając się wyszła figlarna kobiecina.
— Cóż mi pan powiesz? spytała, mów prędko, nie chcę aby mnie posądzano, że mam z panem jakieś tajemnicze stosunki. Gdzieindziej nicbym sobie z tego nie robiła, ale tu nie chcę...
— Więc krótko a węzłowato, rzekł Bończa, proszę panią o pomoc, o ratunek, jestem Śmiertelnie zakochany?
— W kim? w cioci Nieczujskiej czy we mnie? spytała Herma. Ciocia za pana nie pójdzie, a ja się dla niego nie rozwiodę.
— Pani mnie nie chcesz rozumieć!
Herma parsknęła śmiechem głośnym.
— Dajże mi pan pokój z miłością!! Pan, pan zakochany! pan który jesteś największym w świecie i w Galicyi bałamutem... Za kogo mnie pan bierzesz...
Bończa zmilczał.
— Mów mi, że się chcesz ożenić, bo panna posażna, a przytem piękna, co zawsze dobrze... to rozumiem.
— No, gdyby tak było? przypuśćmy, zawołał Bończa.
— To by było przynajmniej szczerem wyznaniem. Ale cóż ja na to poradzić mogę, w pokoju siedzi narzeczony.
— Narzucony nie narzeczony, panna go musi nienawidzieć... Usiłuj pani tylko namówić ją, by ślub zwlekała. Doskonały pretekst bo stary hrabia ma się lepiej, a ratuje się zwłoką od śmieszności.
Pani na to wpłynąć możesz.
— Cóż panu po zwłoce?
— Ja nie tracę nadziei.
— A ja dla pana nie mam najmniejszej. Powiem otwarcie, gdybym była w miejscu Loli a miała do wyboru pomiędzy hrabią a panem, wybrałabym pierwszego.
Bończa zagryzł usta i wyprostował się dumnie.
— Wiesz pan dla czego? dodała śmiała Herma, pan masz minę tyrana i despoty, a tamten potulnego chłopięcia. Juściż z dwojga, kobieta zawsze, jeśli ma rozum, wybiera złe mniejsze.
— Tak się pani zdaje? spytał urażony nieco Bończa...
— Tak się mnie zdaje i jej zdawać musi.
— Lecz cóżby to pani szkodziło wpłynąć na zwłokę? ja o nic więcej nie proszę. Roman niechybnie przybył naglić o pośpiech. Baronówna może lada czem się wymówić.
— Zobaczymy, rzucając wzrok dziwny na suplikanta odezwała się Herma wchodząc do salonu.
Podano wkrótce wieczerzę, przy której ogólna rozmowa dosyć była ożywioną, tylko Roman widocznie przybity, mało się mięszał do niej. Lola mówiła wiele, nie chcąc widzieć że hrabia coraz bardziej wyglądał ponuro.
Po wieczerzy musiał Bończa pożegnać się i odjechać.
Romanowi nie wypadało też tego dnia zagajać rozmowy, i po jego odjeździe wziął kapelusz, ażeby wyjść także. Lola zajęta jakąś żywą rozprawą, o haftach z przyjaciółką, mało nań zwracała uwagi, powiedział dobranoc i odszedł.
— Przyjechał niezawodnie nudzić mnie o ten termin znowu — odezwała się Lola gdy odszedł.
— Cóż myślisz? spytały razem Ciocia i Herma.
— Sama nie wiem... ale trochę mnie to niecierpliwi.
— Dałaś słowo, zawołała Nieczujska, nie ma już więc co zwlekać...
Lola spuściła oczy.
— Lecz jeżeli opiekun ma się lepiej i wyzdrowieje, po cóż tak spieszyć.
— O! ja głosuję z Lolą, podchwyciła Herma — po co spieszyć, zawsze się zawcześnie idzie za mąż. — Radziłabym nie gniewając chorego i nie odwołując danego słowa, coś takiego wymyślić aby to się sobie zwlekło...
Nieczujska ruszyła ramionami i załamała ręce, poczęła huzarskim krokiem chodzić po pokoju...
— Co się to dziś na świecie dzieje! co się dzieje! zawołała — nigdzie najmniejszego sensu... Żenią się bez rozmysłu, bez przywiązania, nie znając, nie starając, — jednego dnia chcą, drugiego nie chcą... nie mają odwagi ani wypowiedzieć posłuszeństwa, ani dotrzymać słowa. Niechby była Lola wbrew i otwarcie oświadczyła — nie chcę, możebym nie pochwaliła tego, bo chłopiec jakiś dobry, ale bym zrozumiała — a ta — przyrzekła i teraz bałamuci. Cóż to znaczy...
— Moja Ciociu — odparła Lola, to znaczy, że choremu nie chciałam czynić przykrości, a dziś — dziś radabym choć się lepiej rozpatrzeć w tem co czynię.
— At! dzieci jesteście i po wszystkiem — zawołała Nieczujska... ten był narzucony więc niemiły, pokazał się drugi, furfant zadłużony, spekulant co się o każdą posażną pannę stara... i gotowa moja Lola dać mu się na przekór bałamucić. Ja tego nie ścierpię, nie powiedziawszy co myślę i czuję. To mówię ci — furfant jest...
Lola się uśmiechnęła.
— Jeśli mnie Ciocia posądza, że podobny jegomość mógł na mnie zrobić wrażenie, doprawdy gniewaćbym się miała prawo. Nie chcę ani tego ani tego...
Są czasem dziwne trafy i przygody, które w powieściach uchodzą za nieprawdopodobne wymysły, gdy w rzeczywistości powszedniej tłomaczą się fatalizmami. Jednym właśnie z takich wypadków było, że w chwili gdy się ta rozmowa toczyła, gdy zegar dobijał jedenastą, otworzyły się drzwi i kamerdyner wszedłszy, bez rękawiczek, widocznie pomięszany, począł coś szeptać cioci Nieczujskiej na ucho, która zdawała się go wcale nie módz zrozumieć.
Z ust jej wyrywały się tylko słowa nie mające związku.
— Co? — Gdzie — ale to nie może być! Jak się nazywa? — o tej godzinie! Cóż to znowu takiego!
— Cóż się stało! zawołały razem zrywając się z siedzenia Lola i Herma.. Kamerdyner odstąpił krok.
— Mów, panie Zambrzyski — odezwała się gospodyni — cóż to, tajemnica?
— Ale żadna tajemnica! tylko kat wie co, czego ja zrozumieć nie mogę — przerwała Ciocia, ruszając ramionami. Mów panie Zambrzyski.
Kamerdyner wyprostował się, chrząknął i począł:
— Nie ma tak dalece nic — rzekł, tylko do pani Kapitanowej gość przybył...
Podobno zbłądził w drodze czy coś i oto tak późno.....
— Gość? kto? zapytała Lola.
— Ale ja go nie znam!! to jakieś bałamuctwo.. przerwała Nieczujska.
— Ja tam nie wiem co jest, ale najętym żydkiem z...... na furce przyjechał młody człowiek. Prosi aby się mógł widzieć z panią Kapitanową i opowiada się jako synowiec jej.
— Żadnego synowca nie mam i nie znam! ofuknęła Kapitanowa, co znowu! przybłęda jakiś! Brat mój nieboszczyk nie był żonaty.
Herma po swojemu śmiać się mocno zaczęła.
— A! to doskonała awantura!! Gdzież ten nieznany synowiec?
— Czeka przed oficyną z żydem i furą, rzekł nieco pogardliwie uśmiechając się kamerdyner.
— Otóż proszę! krzyknęła Nieczujska, jeszcze tego brakło... ale zmyjęż mu głowę dobrze... bo to nie może być nie może być.
I ruszyła się ku drzwiom.
— Ciociu! biegnąca za nią wołała Herma, my tu poczekamy, przyjdź nam powiedz co się stało.. A! gdybym też mogła podsłuchać jak go Kapitanowa przyjmie.
Lola nie mówiła nic; siadły dwie przyjaciołki na cichą rozmowę. Ciocia wybiegła... Kamerdyner za nią drzwi zamknął i poważnie się wytoczył.
W oczekiwaniu końca tej osobliwszej przygody przyjaciołki siedziały w salonie, upłynął kwandrans, upłynęło pół godziny, Cioci z powrotem nie było. Herma zadzwoniła... Kamerdyner się stawił.
— Cóż się stało z Kapitanową? zapytały obie.
— Nic nie wiem, rzekł Zambrzyski.. nie mogłem iść za nią! Słyszałem tylko głos jej zrazu bardzo żywy, potem coraz umiarkowańszy, weszła z podróżnym do gościnnego pokoju w oficynie, kazawszy dać światło... i o ile mogłem dostrzedz przez okna Kapitanowa płacze i ściska przybyłego. Musi to być w istocie jakiś synowiec.
— Jakże wygląda? biednie? zapytała Herma.
— Dosyć przystojny i raźny mężczyzna... odparł Zambrzyski, ale koło niego ubogo.
Lolę to zaniepokoiło.
— Idź, panie Zambrzyski, odezwała się, i powiedz pocichu Kapitanowej, że ją proszę jeśli to jej krewny, aby go za mojego gościa uważała; a panu polecam aby miał wszelkie wygody...
Kamerdyner wyszedł a w kilka minut dał się słyszeć łatwy do rozpoznania chód pani Nieczujskiej, która otworzyła drzwi i weszła cała spłakana.
Obie przyjaciołki pośpieszyły naprzeciw niej, Kapitanowa padła na krzesło i milczała długo.
— Któż to jest? co to jest? poczęła Lola.
— A! moja dobrodziejko, najmocniej cię przepraszam, odezwała się Nieczujska, daruj mi ten kłopot w domu, któż się tego mógł spodziewać! Jest to w istocie synowiec mój, ma na to dowody. Wychowany przez krewnych swej matki w Prusach, biedny chłopak o którego istnieniu nawet nie wiedziałam. Gdzieś dopytał, że żyję i przyszło mu do głowy mnie odwiedzić. Ja tu sama na łasce i będę wizyty przyjmować!
— Ale co też ciocia mówi, oburzyła się Lola, podbiegając ku niej: jej gość jest moim gościem. Proszę mi krzywdy nie czynić ceremoniami, za które gniewać się będę.
I uściskała ją serdecznie.
— Ciocia mi da słowo, że go nie puści ztąd, póki sam nie zechce jechać. Niech sobie spocznie... niech się nim Ciocia nacieszy.
Kapitanowa porwała się z krzesła i poczęła Lolę ściskać z rozrzewnieniem i gwałtownością sobie właściwą.
— Poczciwe z ciebie dziecko! Bóg ci zapłać! zawołała. Ja ani on nie będziemy ci zawadzali. Pojedzie prędko.. to chłopak pracowity i ma zajęcie, ale to nie do waszego towarzystwa człowiek... ja sobie z nim jutrzejszy dzień w oficynie przebędę i niech rusza. Dzięki Bogu, choć wygląda bardzo sobie po prostu, ma słyszę zakład swój własny garbarski, w którymś miasteczku w Wielkiejpolsce i dobrze mu się wiedzie. Uniwersytet skończył, widać nie głupi, ale wygląda jak hoży parobek! Mój Boże! mój Boże na co to my zeszli! dokończyła ciocia Nieczujska.
— Ja na to nie pozwolę, aby się Ciocia z nim chowała, przecież krewni jesteśmy, przyjąć go potrzeba jak należy... To moja rzecz, odezwała się Lola.
Jeszcze raz uściskawszy Baronównę Ciocia wybiegła do oficyny, niespokojna Lolą powtórzyła rozkazy Kamerdynerowi i koniec końcem wszystko we dworze w krótce ucichło, a ciocia Nieczujska nie rychło wróciła do swego pokoju.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.