Przejdź do zawartości

La San Felice/Tom VI/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Michał Szalony zostaje mianowany kapitanem zanim będzie pułkownikiem.

Tego samego dnia około czwartej lub piątej po południu, głuchy i groźny szmer, jak poprzedzający burzę lub trzęsienie ziemi, wznoszący się ze starej dzielnicy Neapolu, stopniowo zaczął się rozchodzić po calem mieście. Ludzie wychodzili tłumami z drukarni signora Floro Giordani, położonej na Largo Mercatello, trzymając w lewej ręce duże drukowane arkusze, w prawej zaś kubły pełne kleju i szczotki; rozchodzili się w rozmaite dzielnice miasta, zostawiając każdy za sobą szereg ogłoszeń, około których gromadzili się ciekawi. Odgłos ten dał się słyszeć bądź wznosząc się do Vomero przez ulicę Infrascata, bądź schodząc przez Castel Capuano, przez stary rynek, bądź nakoniec dochodząc do Albergo dei Poveri przez Largo delle Pigne, albo też ciągnąc się przez Toledo w całej jego długości dosięgał do Santa Lucia przez zejście Olbrzyma, albo do Mergellina przez Ponté i Riviera di Chiaja.
Te ogłoszenia sprawiające taką wrzawę, uderzające wzrok na wszystkich punktach miasta, była to odezwa króla Ferdynanda, a raczej kapitana Pronio, którą tenże według zalecenia kardynała Ruffo, pokrył mury stolicy Obojga-Sycylii; ten zaś stopniowo wzrastający zgiełk, ta wzmagająca się wrzawa we wszystkich dzielnicach miasta, był to skutek wywołany jej czytaniem.
W istocie, Neapolitańczycy dowiadywali się jednocześnie o powrocie króla, o którym mniemali, iż się znajduje w Rzymie i o najściu Francuzów, mniemając że ci są w rozsypce.
W pośród tego nieco zawiłego opowiadania wypadków, która to sama zawiłość była genialnym pomysłem, król przedstawiał się jako jedyna nadzieja kraju, jak zbawczy anioł królestwa.
Przedarł się przez szeregi Francuzów, gdyż już wieść krążyła iż przybył w nocy do Caserte; narażał swoją wolność, swoje życie aby przyjść umrzeć razem z swymi wiernymi Neapolitańczykami.
Król Jan nie uczynił więcej w Poitiers, Filip Valois nie zdziałał więcej pod Crécy.
Niepodobna było zdradzić podobnego poświęcenia, nie wynagrodzić podobnej ofiary.
To też przed każdem ogłoszeniem można było widzieć tłumy ludzi rozprawiających, robiących komentarze i rozbierających proklamację; znajdujący się w tym tłumie ludzie umiejący czytać, a liczba ich była bardzo mała, korzystali z swej przewagi, zabierali głos, a że udawali iż rozumieją, mieli widoczny wpływ nad nieumiejącymi czytać którzy słuchali z osłupiałym wzrokiem, natężonem uchem i otwartemi ustami.
Na starym rynku, gdzie wykształcenie mniej jak gdziekolwiek indziej było rozpowszechnione, nie[1] zmierna ciżba zebrała się u drzwi Beccaja; w środku tego tłumu dość blisko manifestu aby mógł go czytać, stał nasz przyjaciel Michał Szalony, który korzystając z przywileju swego wykształcenia, tłomaczył osłupiałej gromadzie wiadomości zawarte w proklamacyi.
— Co widzę najjaśniej w tem wszystkiem, mówił Beccajo utkwiwszy w Michale swoje ogniste oko, jedyne jakie mu zostawiła straszna rana otrzymana z ręki Salvaty w Mergellina; co widzę najjaśniej w tem wszystkiem to, że ci łotry republikanie, których niech piekło pochłonie, oćwiczyli generała Mack.
— Nie widzę ani słowa o tem w całej proklamacyi, odrzekł Michał, jednak muszę przyznać że to jest prawdopodobne; my ludzie wykształceni nazywamy to domyślnikiem.
— Domyślnik czy nie, powiedział Beccajo, niemniej jednak jest prawdą, że francuzi, bodaj ostatniego z nich choroba zatłukła! idą na Neapol i może przed upływem piętnastu dni przybędą.
— Tak, powiedział Michał, bo widzę z proklamacyi że zajmą Abruzzy, co jest niewątpliwie drogą do Neapolu; ale od nas samych zależy ażeby nigdy do Neapolu nie wkroczyli.
— A jak im przeszkodzić? zapytał Beccajo.
— Nic łatwiejszego, odparł Michał. Ty, na — przykład biorąc swój wielki nóż, Pagliucchella swoją wielką strzelbę, ja moją ogromną szablę, każdy z nas coś biorąc i wyruszając przeciwko nim.
— Wyruszając przeciwko nim, wyruszając przeciwko nim, burknął Beccajo znajdując propozycyę Michała cokolwiek niebezpieczną, łatwo to powiedzieć.
— A jeszcze łatwiej zrobić przyjacielu Beccajo, potrzeba tylko jednej rzeczy, prawda iż nie znajduje się ona pod skórą baranów przez ciebie zarzynanych: potrzeba tylko odwagi. Wiem z dobrego źródła że francuzów liczba nie przenosi 10,000; nas zaś znajduje się w Neapolu 60,000 lazzaronów zdrowych, silnych, z pewną ręką, dobremi nogami i doskonałemi oczami.
— Doskonałemi oczami, doskonałemi oczami, powiedział Beccajo, dopatrując w w słowach Michała przymówkę do swego wypadku, dobrze ci żartować.
— A więc, ciągnął dalej Michał nie zważając na przerwę Beccaja, każdy z nas niech się uzbroi czemkolwiek, chociażby kamieniem i procą, jak pasterz Dawid i niech każdy z nas zabije chociaż szóstą część francuza, a francuzów już nie będzie ponieważ nas jest sześćdziesiąt a ich tylko dziesięć tysięcy; nie będzie to trudnem szczególniej dla ciebie Beccajo, co jak mówisz walczyłeś sam przeciwko sześciu.
— Prawda, powiedział Beccajo, że wszystko cokolwiek mi wpadnie w ręce...
— Tak, odparł Michał, ale mojem zdaniem, nie należy czekać aż oni ci popadną w ręce, bo wtedy my będziemy w ich mocy; trzeba pójść naprzeciwko nich, należy walczyć z nimi gdziekolwiek ich się spotka. Cóż u dyabła, człowiek wart człowieka! Ponieważ ja się ciebie nie boję, nie boję się Pagliucchella, nie boję się trzech synów Basso Tomea, mówiących zawsze że mnie zamordują, a nie mordujących nigdy, tem więcej sześciu ludzi którzy się boją jednego są nikczemnikami.
— Ma słuszność Michał, ma słuszność, zawołało kilka głosów.
— A zatem jeżeli mam słuszność, dowiedźcie tego. Ja z chęcią pójdę na śmierć, ci co chcą razem zginąć, niech powiedzą.
— Ja! ja! ja! my! my! my! krzyknęło pięćdziesiąt głosów. Chcesz być naszym dowódzcą Michale?
— Bardzo chętnie, odpowiedział Michał.
— Niech żyje Michał! niech żyje Michał! niech żyje nasz kapitan! wołała wielka liczba głosów.
— Dobrze, otóż jestem kapitanem, powiedział Michał; zdaje się że przepowiednia Nanny zaczyna się sprawdzać. Chcesz być moim porucznikiem Pogliucchella?
— Ah! na honor, bardzo chętnie, rzekł ten do którego odezwał się Michał; jesteś dobry chłopiec, chociaż trochę dumny z tego co umiesz; ale wreszcie ponieważ koniecznie trzeba mieć dowódzcę, lepiej zawsze mieć takiego co umie czytać, pisać i rachować niż zupełnie nic nie umiejącego.
— A więc, ciągnął dalej Michał, niech ci którzy mnie chcą za dowódzcę, zbiorą się na Strada Carbonara jakokolwiek uzbrojeni; ja idę po moją szablę.
Wtedy powstał wielki ruch w tłumie, każdy szedł w swoją stronę, i setka ludzi gotowych uznać Michała Szalonego swoim dowódzcą, wystąpiła z tłumu w celu poszukiwania broni, bez której nie przyjmowano do szeregów kapitana Michała. Coś podobnego działo się na drugim końcu miasta, pomiędzy Toledo i Vomero na szczycie wzgórza Infrascata u stóp Salita dei Capucini.
Fra Pacifico wracając z kwesty z swoim przyjacielem Jakobino, widział ludzi biegnących z ogłoszeniami i przylepiających je wszędzie na mułach, gdzie znaleźli do tego miejsce dogodne do czytania; wtedy braciszek kwestarz zbliżył się z innymi ciekawymi do ogłoszenia, odczytał go, a na wiadomości w nim zawarte, jego zapał wojowniczy jak łatwo się domyślić, rozbudził się gwałtowniej niż kiedykolwiek, widząc owych jakobinów, przedmiot swej nienawiści gotowych przejść granice królestwa.
Wtedy swoim kijem wawrzynowym uderzywszy wściekle o ziemię, prosił o głos, wszedł na słup i trzymając Jakobina za uzdę, wśród religijnej ciszy, objaśniał ludziom licznie zebranym w około niego, co to są francuzi. A zatem, według zdania braciszka Pacifico, francuzi byli wszyscy bezbożnikami, świętokradcami, rabusiami, gwałcicielami kobiet, mordercami dzieci, byli ludźmi nie wierzącymi że madonna Pié di Grotta poruszała oczami, i że włosy Chrystusa del Carmine rosły o tyle że musiano je co rok obcinać. Fra Pacifico utrzymywał iż wszyscy byli nieprawymi synami dyabła i podawał jako dowód: że wszyscy których widział nosili na jakiemkolwiek miejscu swego ciała znamię szponów, pewna wskazówka, że wszyscy byli przeznaczeni wpaść w szpony szatana; było więc rzeczą naglącą wszelkiemi możliwemi środkami przeszkodzić im wkroczenia do Neapolu, w przeciwnym razie Neapol zostanie ze szczętem spalony i zniknie z powierzchni ziemi tak, jak gdyby popiół Pompei albo lawa Herkulanum utorowały sobie przezeń drogę.
Mowa Fra Pacifica a nadewszystko jej zakończenie wywarło wielkie wrażenie na słuchaczach. Okrzyki zapału powstały w tłumie; dwa lub trzy głosy zapytały, czy w razie gdyby lud neapolitański powstał przeciwko francuzom, Fra Pacifico wyszedłby osobiście na spotkanie wroga. Fra Pacifico odrzekł, że nie tylko on, ale i jego osieł Jakobino byli na usługi sprawy królewskiej i ołtarza, i że na tym skromnym wierzchowcu wybranym przez Chrystusa do tryumfalnego wejścia do Jerozolimy, on, Fra Pacifico, zobowiązywał się prowadzić do zwycięztwa tych, którzy chcieli z nim razem walczyć.
Wtedy okrzyki: „Jesteśmy gotowi! Jesteśmy gotowi!“ rozległy się. Fra Pacifico prosił tylko o pięć minut czasu, spiesznie udał się do dei Capucini dla złożenia w kuchni ładunku Jakobina i w istocie w pięć minut potem pojawił się, ale tym razem siedząc na swoim ośle i w szybkim galopie zajął miejsce w pośród tych którzy go wybrali.
Była prawie szósta godzina wieczorem i Neapol był w stanie uniesienia jaki opisaliśmy, kiedy Ferdynand nie domyślając się niczego, z głową pochyloną wjeżdżał w bramę Capuana, zapytując sam siebie jakiego przyjęcia dozna w stolicy. Lękając się aby do swego niepowodzenia, nie dołożyć jeszcze niepopularności ciążącej na królowej i jej ulubienicy, rozłączył się z niemi w chwili wejścia do miasta, polecając im aby się udały przez bramę del Carmine, la Marinella, la via del Piliero, le largo del Castello, podczas gdy on sam postępować będzie ulicą Carbonara, Foria. le largo del Pigne i Toledo.
Zatem dwa powozy królewskie rozłączyły się przy bramie Capuana, królowa udając się z lady Hamilton, sir Williamsem i Nelsonem drogą wyżej opisaną do pałacu królewskiego, król zaś, z księciem d’Ascoli, swoim wiernym Achaten, wjeżdżał prosto, znaną bramą Capuana, z wielu względów tak słynną w Neapolu.
Przypominamy sobie że właśnie na wprost Porta-Capuana, na placu rozciągającym się u stopni kościoła San Giovanni w Carbonara, na tern samem miejscu gdzie sześćdziesiąt lat później ścięto Agesilasa Milano, Michał przypadkiem i z powodu że plac ten jest punktem środkowym dzielnic przez pospólstwo zamieszkałych, naznaczył schadzkę swojemu oddziałowi; oddział ten rekrutując się po drodze, prawie zdwoił się, bo każdy spotykając przyjaciół pociągał ich za sobą, w ten sposób przeszło 250 ludzi zalegało plac w chwili gdy król ukazał się chcąc go przebyć.
Król był przekonanym że w pośród swoich lazaronów nie potrzebuje się niczego obawiać. Był więc tylko zdziwionym spostrzegłszy wśród tylu ludzi, przy świetle niewielu palących się latarni, i liczniejszych świec zapalonych przed madonnami, błyszczące szable i lufy strzelb; w skutek tego nachylił się i dotykając z lekka ramienia tego który się wydawał dowódzcą:
— Przyjacielu, zapytał gminnem neapolitańskiem narzeczem, czy nie mógłbyś mi powiedzieć co się tutaj dzieje?
Człowiek obrócił się i znalazł się twarz w twarz z królem. Tym człowiekiem był Michał.
— Oh! wykrzyknął pod wrażeniem radości wywołanej widokiem króla, zadziwienia z jego obecności i dumy że był przez niego dotknięty: oh! J. K. Mość król Ferdynand! Niech żyje król! Niech żyje nasz ojciec! Niech żyje zbawca Neapolu!
I cały tłum powtórzył jednym głosem:
— Niech żyje król! Niech żyje nasz ojciec! Niech żyje zbawca Neapolu!
Jeżeli król Ferdynand spodziewał się być powitany jakimkolwiek okrzykiem, za powrotem do stolicy, to niezawodnie na taki nie liczył.
— Czy ty ich słyszysz? zapytał księcia d’Ascoli. Co oni u djabła śpiewają?
— Wołają: Niech żyje król! N. Panie, odrzekł ten z swoją zwykłą powagą; nazywają cię swoim ojcem, nazywają cię zbawcą Neapolu.
— Jesteś tego pewnym?
Krzyki zdwoiły się.
— Chodźmy, powiedział, ponieważ chcą tego koniecznie... I wychylając się do połowy z powozu: — Tak, moje dzieci, rzekł, tak, to ja, wasz król, wasz ojciec, i jak dobrze mówicie, powracam ocalić Neapol, albo zginąć z wami.
Ta obietnica podwoiła zapał dochodzący aż do szału.
— Pagliucchella, krzyczał Michał, biegnij naprzód z dziesięciu ludźmi, pochodni! kagańców! oświetlenia!
— Nie potrzeba moje dzieci, wołał król któremu zbyteczna jasność nie była pożądaną; nie potrzeba, dla czego chcecie robić iluminację?
— Aby lud widział że Bóg i święty Januarjusz oddaje mu jego króla zdrowego i ocalonego i że otaczali W. K. Mość swoją opieką wśród niebezpieczeństw na jakie się narażał przedzierając się przez szeregi Francuzów, aby powrócić do swego wiernego miasta Neapolu, wołał Michał.
— Pochodni! światła! iluminacji! wołał Pagliucchella i jego ludzie, biegnąc jak opętani przez strada Carbonara. To król do nas powraca! Niech żyje nasz ojciec! Niech żyje zbawca Neapolu!
— Chodźmy, chodźmy, rzekł król do Ascolego, mojem zdaniem nie trzeba im przeszkadzać. Pozwólmy im działać; ale teraz już nie ulega wątpliwości, że opat Pronio jest zręcznym człowiekiem! Krzyki Pagliucchelli i jego lazzaronów wywarły czarodziejski skutek; tłumnie wychodzono z domów niosąc pochodnie i świece, wszystkie okna były iluminowane; zbliżywszy się do ulicy Foria widziano ją całą jaśniejącą jak Piza w dniu la Lutninara.
Z tego wyniknęło że wjazd króla, zagrożony milczeniem i wstydem przegranej, przybierał przeciwnie cały blask zwycięztwa, zupełny rozgłos tryumfu.
Podchodząc do muzeum Borbonico lud nie mógł dłużej znieść, aby króla wiozły konie, — odprzęgli powóz, zaprzęgli się i ciągnęli go sami. Gdy pojazd króla z swoim zaprzęgiem przybył na ulicę Toledo, ujrzano schodzący z Infrascato drugi tłum, łączący się z tłumem Michała Szalonego, tłum nie mniej roznamiętniony, nie mniej hałaśliwy. Prowadził go fra Pacifico siedząc na ośle i trzymając kij na ramieniu jak Herkules swoją maczugę; gromada ta składała s:ę co najmniej z 200 lub 300 ludzi.
Jechano ulicą Toledo; literalnie gorzała ona od światła, cały zaś lud zbrojny w zapalone pochodnie, wydawał się morzem fosforycznem. Tłum był tak wielki że powóz zaledwo mógł się posuwać. Nigdy starożytny tryumfator, nigdy Paweł Emiliusz zwycięzca Perseusza, Pompejusz zwycięzca Mitrydatesa, Cezar zwycięzca Gallów nie miał tak wspaniałego orszaku, jak ten zbiegły król powracający do swego pałacu.
Królowa odludnemi ulicami przybyła ostatnia i znalazła pałac królewski milczący i prawie osamotniony; potem usłyszała w oddaleniu wrzawę, coś podobnego do szumu poprzedzającego burzę; stanęła na balkonie wahając się, bo słyszała jeszcze w ulicach na placach szmer tłoczącego się ludu, nie wiedząc do czego tenże lud dąży. Wtedy usłyszała wyraźniej wrzawę, okrzyki, ujrzała potoki światła wychodzące z ulicy Toledo i zmierzające ku pałacowi królewskiemu, poczytała to za objawy rewolucji; przeraziła się, przypomniała sobie 5 i 6 października, 21 czerwca i 10 sierpnia swojej siostry Antoniny, już nawet mówiła o ucieczce; Nelson już jej ofiarował schronienie na pokładzie swego okrętu, gdy jej oznajmiono że to lud odprowadzał z tryumfem króla.
Fakt wydał jej się więcej niż nieprawdopodobnym, zdawał jej się niemożliwym; radziła się Emmy, Nelsona, sir Williamsa i Actona; żaden z nich nawet Acton tak głęboko gardzący ludzkością nie mógł sobie wytłómaczyć tego obłędu całego lodu; nie wiedziano o proklamacji Pronia, którą król a raczej kardynał za staraniem jej autora, kazał wydrukować i porozlepiać nic nie mówiąc nikomu, a brak zmysłu filozoficznego nie dozwalał dostojnym osobom, przez nas wymienionym, przypuszczać od jak lichych i drobnych wypadków, gdy tron jest zachwiany, zależy jego utwierdzenie albo też upadek.
Królowa nakoniec z wielkim trudem uspokojona, pobiegła na balkon, jej przyjaciele poszli za nią. Acton sam pozostał w tyle, niedbąjący o popularność, znienawidzony jako cudzoziemiec obwiniony o wszystkie nieszczęścia tron spotykające, unikał pokazywania się publiczności, która prawie zawsze przyjmowała go szemraniem, niekiedy do zniewagi dochodzącem. Dopóki czuł się kochanym, albo sądził się być kochanym od Karoliny, mało go obchodziła ta niepopularność; ale odkąd czuł że jest już tylko przedmiotem obawy, środkiem do zaspokojenia jej dumy, przestał się narażać opinii publicznej, która, oddajemy mu sprawiedliwość, była dlań zupełnie obojętną.
Pojawienie się królowej na balkonie zostało niepostrzeżonem, a przynajmniej nie zdawało się wywołać żadnego wrażenia, chociaż plac zamkowy był zapchany ludem; wszystkie oczy, wszystkie okrzyki, wszystkie wybuchy serca były dla tego króla, który, przedarł się przez szeregi francuzów aby umrzeć z swoim ludem.
Królowa rozkazała aby oznajmiono księciu Kalabrji iż ojciec jego zbliżał się, ponieważ obecność matki nie zdołała go sprowadzić do salonów królewskich; nadto kazała przyprowadzić wszystkie dzieci królewskie, ustąpiła im miejsca na balkonie, a sama stanęła za niemi.
Ukazanie się dzieci królewskich na balkonie przyjęto kilkoma okrzykami ale nie odwróciło ono uwagi tłumu od orszaku królewskiego, którego pierwsze szeregi przechodziły już około świętej Brygidy.
Co do Ferdynanda, zaczął zwolna podzielać zdanie kardynała Ruffo, uważając go za doskonałego doradcę. Za podobny wjazd zapłacić 10,000 dukatów nie było drogo, zwłaszcza porównawszy go z wjazdem jaki go oczekiwał, który jego sumienie królewskie, jakkolwiek niezbyt surowe, kazało mu przeczuwać.
Król wysiadł z powozu; zaciągnąwszy go, teraz lud zapragnął go nosić: wziął go na ręce i wielkiemi schodami poniósł aż do drzwi jego pokojów.
Tłum był tak wielki że go oddzielono od księcia d’Ascoli, na którego nikt nie zwracał uwagi i który zniknął pośród masy ludzi.
Król ukazał się na balkonie, podał rękę księciu Franciszkowi, uściskał swoje dzieci wśród rozdzierających okrzyków stu tysięcy ludzi i łącząc w jedną grupę wszystkich młodych książąt i młode księżniczki objął ich w ramiona.
— Oni także, zawołał, oni także umrą z wami! Ale wszystek lud odpowiedział jednogłośnie:
— Za ciebie i za nich N. Panie, wszyscy życie nasze oddamy!
Król wyjął chustkę z kieszeni udając że łzy obciera.
Królowa blada i drżąca oddaliła się z balkonu i weszła w głąb pokoju, gdzie stał Acton ręką o stół oparty, przyglądając się temu dziwnemu widokowi z zwykłą swą obojętnością irlandzką.
— Zginęliśmy, powiedziała, król zostanie.
— Bądź pani spokojną, rzekł Acton kłaniając się; ja biorę na siebie nakłonić go do wyjazdu.
Lud po oddaleniu się króla i zamknięciu okien, długo stał jeszcze na ulicy Toledo i na pochyłości olbrzyma.
Król wszedł do swych pokojów nie zapytawszy nawet co się stało z d’Ascolim, którego odniesiono do domu omdlałego, stratowanego, na wpół umarłego. Prawda że spieszno mu było zobaczyć Jowisza od sześciu tygodni niewidzianego.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment str. 5-10 przepisano z wydania „La San Felice“ Aleksander Dumas (ojciec), Wydawnictwo Red. Przeglądu Tygodniowego, w Warszawie 1877 r., str. 5-11





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.