Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część dziewiąta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część dziewiąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Zbyszko podjął panią na Płocku pod nogi i służby jej swoje ofiarował, ale ona nie poznała go w pierwszej chwili, gdyż nie widziała go od dawnego czasu. Aż dopiero gdy jej powiedział jako go wołają — rzekła:
— Prawdziwie! A ja myślałam, że kto z dworu królewskiego. Zbyszko z Bogdańca! Jakże! Gościł tu wasz stryjko, stary rycerz z Bogdańca, i pamiętam, jako i mnie i moim dwórkom śluzy ciurkiem leciały, gdy nam o was prawił. A odnaleźliście waszą niewiastę? Gdzie ona teraz?
— Zmarła mi, miłościwa pani...
— O miły Jezu! Nie mówcie, bo płakania nie strzymam. Jedno to pociecha, że pewnie w niebie, a wyście młodzi. Mocny Boże! Mdłe to stworzenie — każda niewiasta. Ale w niebie za wszystko nagroda, i tam ją znajdziecie. Zaś stary rycerz z Bogdańca jest tu z wami?
— Nie masz go, bo w niewoli u Krzyżaków, z której jadę go wykupić.
— To i jemu się nie poszczęściło! A zdawał się człek bystry i wszelaki obyczaj znający. Ale jak go wykupicie, zajedźcie też do nas. Radzi was ugościm, bo szczerze powiadam, że jemu na rozumie, a wam na gładkości nie zbywa.
— Uczynim tak, miłościwa pani, tem bardziej żem i teraz umyślnie tu przyjechał, aby waszą miłość o dobre słowo za nim prosić.
— Dobrze. Przyjedźcie jutro przed wyjazdem na łowy, to będę miała czas...
Dalsze słowa przerwał znowu huk trąb i kotłów oznajmiających przybycie księstwa Januszów Mazowieckich. Ponieważ Zbyszko z panią na Płocku stali tuż przy wejściu, więc księżna Anna Danuta spostrzegła go od razu i natychmiast zbliżyła się do niego, nie zważając na pokłony gospodarza starosty.
A w młodzianku rozdarło się na nowo serce na jej widok, więc klęknął przed nią, i objąwszy rękoma jej kolana, klęczał w milczeniu, ona zaś pochyliła się nad nim i ścisnąwszy mu dłońmi skronie, roniła łzę po łzie na jego jasną głowę, zupełnie jak matka, która płacze nad nieszczęściem syna.
I ku wielkiemu zdziwieniu dworzan i gości płakała tak długo, powtarzając: „O Jezu, o Jezu miłosierny!" — poczem podniosła Zbyszka z klęczek i rzekła:
— Płaczę po niej, po mojej Danuśce, i płaczę nad tobą. Bóg tak wszelako zrządził, że na nic były twoje trudy i na nic teraz nasze łzy. Ale ty mi praw o niej i jej śmierci, choćbym do północka słuchała, nigdy nie będzie mi tego dosyć.
I wzięła go na stronę tak, jak poprzednio brał go pan z Taczewa.
Ci z gości, którzy nie znali Zbyszka poczęli dopytywać o jego przygody, i w ten sposób przez jakiś czas wszyscy rozmawiali o nim, o Danuśce i o Jurandzie. Dopytywali się także posłowie krzyżaccy, Frydrych von Weden, komtur toruński, wysłany na spotkanie króla, i Jan von Schönfeld, komtur z Osterody. Ten ostatni, Niemiec, ale rodem ze Szląska, umiejąc dobrze po polsku, z łatwością dopytał, o co chodzi, i wysłuchawszy opowieści z ust Jaśka z Zabierza, dworzanina księcia Janusza, rzekł:
— Danveld i de Loewe byli samemu mistrzowi podejrzani, zajmowali się czarną magią.
Potem pomiarkował wnet, że jednak opowiadanie podobnych rzeczy mogło rzucić na cały Zakon cień taki, jak padł i swego czasu na Templaryuszów i dodał prędko:
— Tak przynajmniej bajarze prawili, ale to nie była prawda, bo takich nie masz między nami.
Lecz stojący w pobliżu pan z Taczewa odpowiedział:
— Komu wadził chrzest Litwy, tego może mierzić i krzyż.
— My krzyż na płaszczach nosim — odpowiedział z dumą Schönfeld.
Na to zaś Powała:
— A trzeba go nosić w sercach.
Tymczasem zagrały trąby jeszcze rozgłośniej i nadszedł król, a z nim razem arcybiskup gnieźnieński, biskup warszawski, biskup krakowski, biskup płocki, kasztelan krakowski i kilku innych dygnitarzy i dworzan, między którymi był i Zyndram z Maszkowic, herbu Słońce i młody kniaź Jamont, przyboczny pański. Król mało się zmienił od czasu jak go Zbyszko nie widział. Na jagodach miał takie same mocne rumieńce, takie same długie włosy, które co chwila zakładał za uszy, i tak samo niespokojne strzelające oczy. Zdawało się tylko Zbyszkowi, że więcej ma w sobie powagi i więcej majestatu, jak gdyby się już czuł pewniejszy na tym tronie, który po śmierci królowej chciał był zrazu opuścić; nie wiedząc czy się na nim osiedzi, i jak gdyby świadomszy był teraz swej niezmiernej potęgi i siły. Obaj książęta mazowieccy ustawili się zaraz przy bokach pana, od przodu bili powitalne ukłony Niemcy posłowie, a naokół stanęli dygnitarze i przedniejsi dworscy. Mury, okalające dziedziniec, drżały od nieustających okrzyków, od odgłosu trąb i grzmienia kotłów.
Gdy wreszcie nastała cisza, poseł krzyżacki von Wenden począł coś mówić o sprawach Zakonu, ale król, gdy po kilku słowach zmiarkował do czego zmierza przedmowa, zamachnął niecierpliwie ręką i ozwał się swym grubym, donośnym głosem:
— Milczałbyś! Na uciechę my tu przyszli — i jadło a napitek, nie twoje pergaminy radzi obaczym.
Lecz uśmiechnął się przytem dobrotliwie, nie chcąc, aby Krzyżak myślał, że mu gniewnie odpowiada i dodał:
— O sprawach będzie czas gadać z mistrzem w Raciążku.
Potem do księcia Ziemowita:
— A jutro do puszczy na łów — co?
Pytanie to było zarazem oznajmieniem, że tego wieczoru nie chce o czem innem mówić, jeno o łowach, w których z całej duszy się kochał i dla których rad na Mazowsze przyjeżdżał, gdyż Mało i Wielkopolska mniej były lesiste, a w niektórych ziemiach tak już zaludnione, że im zgoła brakło lasów.
Więc poweselały oblicza, bo wiedziano, że król przy rozmowie o łowach bywa także i wesół i niezmiernie łaskaw. Książę Ziemowit począł też zaraz opowiadać, dokąd pojadą i na jakiego zwierza będą polowali, a książę Janusz posłał jednego z dworzan, aby sprowadził z miasta jego dwóch „brońców“, którzy żubrów wywodzili z ostępów za rogi i łamali kości niedźwiedziom, pragnął ich bowiem królowi pokazać.
Zbyszko chciał bardzo pójść, pokłonić się Panu, ale nie mógł do niego dostąpić. Zdala tylko kniaź Jamont, zapomniawszy widocznie o ostrej odpowiedzi, jaką swego czasu dał mu młody rycerz w Krakowie, kiwnął mu przyjaźnie głową, dając zarazem znać na migi, aby się do niego przy sposobności zbliżył.
Ale w tej chwili jakaś ręka dotknęła ramienia młodego rycerza i słodki smutny głos ozwał się tuż przy nim:
— Zbyszku...
Młodzian odwrócił się i ujrzał przed sobą Jagienkę. Zajęty przedtem powitaniem księżny Ziemowitowej, a następnie rozmową z księżną Januszową, nie mógł dotychczas zbliżyć się do dziewczyny, więc ona sama, korzystając z zamieszania, jakie wywołało przybycie króla, przyszła ku niemu.
— Zbyszku — powtórzyła — niech cię pocieszy Bóg i Najświętsza Panna!
— Bóg wam zapłać — odpowiedział rycerz.
I spojrzał z wdzięcznością w jej modre oczy, które w tej chwili przesłoniły się jakby rosą. Poczem stali przed sobą w milczeniu, bo choć ona przyszła do niego, jak dobra i smutna siostra, wydała mu się jednak w swej królewskiej postawie i w świetnych dworskich szatach tak inną od dawnej Jagienki, że w pierwszej chwili nie śmiał nawet mówić jej: „ty“, jak ongi w Zgorzelicach i w Bogdańcu. Ona zaś myślała, że po tych słowach, które wyrzekła, nie ma mu nic więcej do powiedzenia.
I aż zakłopotanie odbiło się na ich twarzach. Ale w tej chwili rum uczynił się na dziedzińcu, albowiem król zasiadł do wieczerzy. Do Zbyszka zbliżyła się znów księżna Januszowa i rzekła:
— Żałośliwa to będzie dla nas uczta. Ale mi służ, jakoś dawniej sługiwał.
Więc młody rycerz musiał odejść od Jagienki, i gdy goście zasiedli, stanął przy ławce za plecami księżny, aby zmieniać miski i nalewać jej wody i wina. Służąc, mimowoli spoglądał kiedy niekiedy na Jagienkę, która, będąc dworką księżny na Płocku, siedziała tuż obok niej — i również mimowoli musiał podziwiać jej urodę. Jagienka od tych kilku lat urosła znacznie, ale zmienił ją jednak nietyle wzrost, ile powaga, której nie miała przedtem ani śladu. Dawniej, gdy w kożuszku i z liśćmi w roztarganych włosach ganiała na koniu po borach i lasach, można ją było poczytać bogdaj za urodziwą chłopiankę; teraz na pierwszy rzut oka widać w niej było dziewkę znacznego rodu i wielkiej krwi — taki rozlewał się w jej twarzy spokój. Zbyszko zauważył też, że znikła jej dawna wesołość, ale temu mniej się dziwił, wiedział bowiem o śmierci Zycha. Dziwiła go natomiast więcej ta jakowaś jej godność, i z początku zdawało mu się, że to strój daje jej takie pozory. Więc spoglądał kolejno to na złotą przepaskę, która obejmowała jej białe jak śnieg czoło i ciemne włosy, spadające w dwóch warkoczach na plecy, to na niebieską obcisłą, a bramowaną purpurowym szlakiem szatę, pod którą rysowała się wyraźnie jej strzelista postać i dziewicza pierś — i mówił sobie: „Iście prawa księżniczka!" Ale potem uznał, że to nie tylko ubiór jest przyczyną odmiany i że choćby teraz wzięła na siebie prosty kożuch, to jużby nie potrafił jej tak lekko brać i tak być z nią śmiałym, jak dawniej.
Zauważył następnie, że rozmaici młodzi, a nawet starsi rycerze wpatrują się w nią pilnie i łakomie, a raz, gdy zmieniał przed księżną misę, spostrzegł zapatrzoną i jakby wniebowziętą twarz pana de Lorche, i na ten widok uczuł na niego gniew w duszy. Nie uszedł geldryjski rycerz baczności i księżny Januszowej, która poznawszy go nagle rzekła:
— Widzisz de Lorcha? Pewnikiem znów się w kim kocha, bo całkiem olśnął!
Zaczem pochyliła się nieco nad stołem i spojrzawszy w bok ku Jagience, rzekła:
— Wiera, że gasną inne świeczki przy tej pochodni.
Zbyszka ciągnęło jednak do Jagienki, gdyż wydała mu się jakby kochająca i kochana krewna, i czuł, że lepszej spólniczki do smutku i większej litości w niczyjem sercu nie znajdzie, ale tego wieczoru nie mógł do niej więcej przemówić, a to dla tego, że był zajęty służbą, a powtóre, że przez cały czas uczty gątkowie śpiewali pieśni, albo trąby czyniły tak hałaśliwą muzykę, że ci nawet, którzy koło siebie siedzieli, zaledwie mogli się dosłyszeć. Obie też księżne, a z niemi niewiasty, wstały wcześniej od stołów od króla, książąt i rycerzy, którzy mieli zwyczaj do późna w noc zabawiać się kielichami. Jagience, która niosła poduszkę do siedzenia dla księżny, nijako było się zatrzymać, więc odeszła także, tylko na odchodnem uśmiechnęła się znów Zbyszkowi i skinęła mu głową.
Późno dopiero przededniem, młody rycerz, pan de Lorche i dwaj ich giermkowie wracali do gospody. Czas jakiś szli pogrążeni w myślach, ale gdy już byli niedaleko domu, de Lorche począł coś mówić do swego giermka, Pomorzanina umiejącego dobrze po polsku, a ten zwrócił się następnie do Zbyszka:
— Pan mój chciałby o coś waszą miłość zapytać.
— Dobrze — odpowiedział Zbyszko.
Wówczas tamci znów pogadali chwilę z sobą, poczem Pomorzanin, uśmiechając się nieco pod wąsem rzekł:
— Pan mój chciałby spytać: czy to jest pewna, że ta panna, z którą wasza miłość rozmawiała przed ucztą, jest śmiertelną, czyli też to jest właśnie aniół, albo święta?
— Powiedz twemu panu — odpowiedział z pewną niecierpliwością Zbyszko — że już mnie drzewiej tak samo pytał i że aż mi cudnie tego słuchać. Bo jakże: w Spychowie mówił mi, że się na dwór księcia Witoldowy dla urody Litwinek wybiera, potem skroś tejże przyczyny, chciał jechać do Płocka, w Płocku chciał dziś rycerza z Taczewa dla Agnieszki z Długolasu pozywać, a teraz znów w inną godzi. Zali taka to u niego stateczność i taka rycerska wiara?
Pan de Lorche wysłuchał tej odpowiedzi z ust swego Pomorczyka, westchnął głęboko, popatrzał chwilę w blednące mocno niebo i tak na zarzuty Zbyszkowe odpowiedział:
— Słusznie mówisz. Ni statku, ni wiary! bom jest człek grzeszny i niegodny ostróg rycerskich nosić. Co do panny Agnieszki z Długolasu — prawda, ślubowałem jej, i Bóg da, że wytrwam, ale uważ, jak cię wzruszę, gdy ci opowiem, jak okrutnie ze mną w czerskim zamku postąpiła.
Tu znów westchnął, spojrzał w niebo, na którego wschodzie czyniła się coraz jaśniejsza smuga i poczekawszy dopóki Pomorzanin nie przetłómaczy jego słów, tak dalej po chwili mówił:
— Powiedziała, że wrogiem jest pewien czarnoksiężnik, w wieży wśród lasów mieszkający, który corocznie smoka przeciw niej wysyła, a ów podchodzi każdej wiosny pod mury czerskie i patrzy, czyby jej pochwycić nie zdołał. Co gdy rzekła, wraz oświadczyłem, że będę walczył ze smokiem. Ach! uważ, co dalej opowiem: gdym stanął na wskazanem miejscu, ujrzałem okropną poczwarę, czekającą mnie nieruchomie, i radość zalała mi duszę, bom myślał, że albo polegnę albo dziewicę z plugawej paszczy ocalę i nieśmiertelną sławę pozyskam. Ale gdym natarł zblizka kopią na poczwarę, cóżem, jak mniemasz ujrzał? Oto wielki wór słomy na drewnianych kołkach, z ogonem z powróseł! I śmiech ludzki, nie sławę zyskałem, i aż dwóch rycerzy mazowieckich musiałem potem pozwać, od których obu ciężki szwank w szrankach poniosłem. Tak postąpiła ze mną ta, którąm nad wszytkie uwielbił i jedną jedyną kochać chciałem...
Pomorzanin, tłómacząc słowa rycerza, wypychał językiem od środka policzki i chwilami przygryzał go, aby nie parsknąć, a i Zbyszko w innych czasach byłby się roześmiał z pewnością, ale że boleść i niedola wyszlamowały w nim do cna wesołość, odrzekł poważnie:
— Może z pustoty to jeno uczyniła, nie ze złości.
— To też jej przebaczyłem — odpowiedział de Lorche — a najlepszy dowód masz w tem, żem się z rycerzem z Taczewa chciał o jej piękność i cnotę potykać.
— Nie czyń tego — rzekł jeszcze poważniej Zbyszko.
— Ja wiem, że to śmierć, ale wolej mi poledz, niż żyć w ciągłym smutku i strapieniu...
— Panu Powale już takie rzeczy nie w głowie. Pójdź lepiej jutro ze mną do niego i zawrzyj z nim przyjaźń.
— Tak i postąpię, bo mnie do serca przycisnął, ale on jutro na łowy z królem jedzie.
— To pójdziem zrana. Król miłuje łowy, atoli i wywczasem nie gardzi, a dziś do późna biesiadował.
I tak uczynili, ale napróżno, gdyż Czech, który przed nimi na zamek pospieszył, aby się widzieć z Jagienką, oznajmił im, że Powała spał nie u siebie tej nocy, jeno na pokojach królewskich. Opłacił im się wszelako zawód, bo spotkał ich książę Janusz i kazał im się do swego orszaku przyłączyć, przez co mogli wziąć udział w łowach. Jadąc ku puszczy znalazł też Zbyszko sposobność rozmówienia się z kniaziem Jamontem, który powiedział mu dobrą nowinę.
— Rozbierając króla do łoża — rzekł — przypomniałem mu ciebie i twoją krakowską przygodę. A że był przy tem rycerz Powała, więc zaraz przydał, że ci stryjca Krzyżaki chyciły, i prosił króla, aby się o niego upomniał. Król, który okrutnie jest na nich za porwanie małego Jaśka z Kretkowa i za inne napaści zagniewan, rozsierdził się jeszcze więcej. „Nie z dobrem słowem (powiada) by do nich, ale z dzidą! z dzidą! z dzidą!“ A Powała umyślnie drew na ów ogień dorzucał. Rano też, gdy posłowie krzyżaccy czekali przy bramie, ani ci na nich król spojrzał, chociaż się do ziemi kłaniali. Hej! nie wydobędą oni z niego teraz obietnicy, iże nie będzie kniazia Witolda wspomagał — i nie będą wiedzieli, co począć. Ale ty bądź pewien, że o twego stryjca nie zaniecha król samego mistrza przycisnąć.
I tak pocieszył jego duszę kniazik Jamont, a jeszcze bardziej pocieszyła ją Jagienka, która towarzysząc księżnie Ziemowitowej do puszczy, postarała się o to, aby z powrotem jechać obok Zbyszka. Podczas łowów bywała wielka swoboda, wracano przeto zwykle parami, a że nie chodziło o to żadnej parze, by być zbyt blizko drugiej, więc można się było rozmówić swobodnie. Jagienka dowiedziała się już poprzednio o Maćkowej niewoli od Czecha i nie straciła czasu. Na jej prośbę dała księżna list do mistrza, a prócz tego wymogła, że nadmienił o tem i komtur toruński von Wenden w piśmie, w którem zdawał sprawę z tego, co w Płocku się dzieje. Chwalił się on sam przed księżną, iż dopisał, że: „chcąc króla udobruchać, nie można mu w tej sprawie czynić trudności.“ A mistrzowi chodziło wielce w tej chwili o to, aby jak najprędzej potężnego władcę udobruchać i z całkowitem bezpieczeństwem obrócić wszystkie siły na Witolda, z którym Zakon istotnie nie umiał sobie dotychczas dać rady.
— I tak, com mogła, tom wskórała, bacząc, aby zaś nie było mitręgi — kończyła Jagienka. — A że król, nie chcąc siestrze w wielkich sprawach ustąpić, będzie się pewnie starał wygodzić jej choć w mniejszych, przeto mam jako najlepszą nadzieję.
— Żeby nie z tak zdradliwymi ludźmi sprawa — odpowiedział Zbyszko — tobym po prostu odwiózł okup, i na temby się skończyło, z nimi wszelako może się przygodzić, jako się Tolimie przygodziło, że i pieniądze zagrabią, i temu, co je przywiózł, nie przepuszczą, jeśli za nim jakowaś potęga nie stoi.
— Rozumiem — odrzekła Jagienka.
— Wy teraz wszystko rozumiecie — zauważył Zbyszko — i pókim żyw, wdzięczen wam będę.
A ona, podniósłszy na niego swe smutne i dobre oczy, zapytała:
— Czemu zaś nie mówisz mi: ty, jako znajomce od małego?
— Nie wiem — odpowiedział szczerze. — Coś mi nie łacno i wyście już nie ten dawny skrzat, jakoście bywali, jeno... niby... coś całkiem...
I nie umiał znaleźć porównania, ale ona przerwała mu wysiłek i rzekła:
— Bo mi kilka roków przybyło... a Niemce i mnie rodzica na Śląsku zabiły.
— Prawda! — odrzekł Zbyszko. — Daj mu Boże światłość wiekuistą.
Czas jakiś jechali cicho obok siebie, zamyśleni i jakby zasłuchani w nieszporny szum sosen, poczem ona spytała znowu:
— A po wykupnie Maćka ostaniecie w tych stronach?
Zbyszko spojrzał na nią, jakby ze zdziwieniem, gdyż dotąd oddany był tak wyłącznie żalowi i smutkom, że ani do głowy nie przyszło mu pomyśleć o tem, co będzie później. Więc podniósł oczy w górę, jakby się namyślając, a po chwili odrzekł:
— Nie wiem! Chryste miłosierny! zkądże mam wiedzieć? To jeno wiem, że gdzie powędruję, tam i dola moja pójdzie za mną. Hej! ciężka dola!... Stryja wykupię, a potem chyba do Witolda pójdę, ślubów przeciw Krzyżakom dopełnić — i może zginę.
A na to zamgliły się oczy dziewczyny, i pochyliwszy się nieco ku młodziankowi, zaczęła mówić zcicha, jakby z prośbą:
— Nie giń, nie giń!
I znów przestali rozmawiać, aż dopiero pod samymi murami miasta Zbyszko otrząsnął się z myśli, które go gryzły, i rzekł:
— A wy... a ty ostaniesz tu przy dworze?
— Nie — odpowiedziała. — Cni mi się bez braci i bez Zgorzelic. Cztan i Wilk musieli się tam już pożenić, a chociażby i nie, to się już ich nie boję.
— Da Bóg, że cię stryj Maćko do Zgorzelic odwiezie. Taki on ci przyjaciel, że we wszystkiem możesz się na niego zdać. Ale i ty o nim pamiętaj...
— Święcie ci to przyrzekam, że mu będę jako rodzone dziecko...
I po tych słowach rozpłakała się na dobre, bo w sercu uczyniło się jej ogromnie smutno.

∗             ∗

Nazajutrz w dzień Powała z Taczewa przyszedł do gospody Zbyszka i rzekł mu:
— Po Bożem Ciele król zaraz do Raciążka wyjeżdża na spotkanie z wielkim mistrzem, a tyś jest do rycerzy królewskich zaliczon i razem z nami ruszysz.
A Zbyszko aż się spłonił z uciechy po tych słowach — nie tylko bowiem ubezpieczało go to zaliczenie do rycerzy królewskich od zdrad i podstępów krzyżackich, ale okrywało go chwalą niezmierną. Należał przecie do tych rycerzy i Zawisza Czarny, i bracia jego Farurej i Kruczek, i sam Powała i Krzon z Kozichgłów, i Stach z Charbimowic, i Paszko Złodziej z Biskupic i Lis z Targowiska — i wielu innych strasznych, najsławniejszych, o których wiedziano w kraju i za granicą. Niewielki ich zastęp wziął król Jagiełło z sobą, bo niektórzy w domu zostali, a inni szukali przygód w zamorskich, odległych krajach, ale to wiedział, że i z tymi mógł, nie lękając się zdrady krzyżackiej, choćby do Malborga jechać, gdyż w razie czego mury pokruszyliby potężnemi ramiony i wysiekli mu drogę wśród Krzyżaków. Mogło też zapłonąć dumą młode Zbyszkowe serce na myśl, że takich będzie miało towarzyszów.
Więc Zbyszko w pierwszej chwili zapomniał nawet o swoim żalu — i ściskając ręce Powały z Taczewa, mówił do niego z radością:
— Wam to, nie komu, winienem panie, wam! wam!
— Mnie w części, — odrzekł Powała — w części tutejszej księżnie, ale najbardziej Panu naszemu Miłościwemu, którego idź zaraz podjąć pod nogi, by cię zaś o niewdzięczność nie posądził.
— Jakom dla niego zginąć gotów, tak mi dopomóż Bóg! — zawołał Zbyszko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.