Krwawa chmura/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitt i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Dopiero koło dziewiątej rano, kiedy już ludzie wstawać zaczynali, „chodje“ wyspani i strojni w swych niebieskich, solidnych ubraniach sukiennych wschodniego kroju, wychodzili na miasto, kierując się ku wyznaczonym sobie dzielnicom. Ci, których dzielnice znajdowały się bliżej, szli pieszo, zgięci i pochyleni, prawą ręką podtrzymując kwadratowy koszyk zwisający z lewego ramienia. Inni jechali do swych dzielnic tramwajami, zaopatrzeni w dostarczone im przez zarząd firmy miesięczne bilety jazdy. Stanąwszy w wyznaczonej sobie dzielnicy, grupa „chodjów“, złożona z piętnastu ludzi, dzieliła się na małe grupki po czterech, po pięciu; te znów rozpryskiwały się odpowiednio do rozkładu i długości ulic w ten sposób, że każdy „chodja“ miał ściśle ograniczone pole działania, rozpatrzone i zbadane, tak co do wydajności, jak też obszerności i czasu, jaki obejście go mogło zająć. A w rezultacie nie było uliczki, nie było domu, do któregoby nie dotarł i nie wniknął wreszcie niebieski, uśmiechający się spoconą, żółtą twarzą Chińczyk i jego chrapliwy okrzyk „szolk! szolk, szolk![1].
Tu już „chodje“ pracowali na własną rękę. Cierpliwie, powoli, dźwigając na ramieniu ciężki kosz, trzeba było iść ulicą, uważając, czy gdzie w bramie otwartej nie stoi odźwierny, odźwierni bowiem w wielu domach nie chcieli „chodjów“ wpuszczać nawet na schody, raz dlatego, że wogóle w danej kamienicy domokrąstwo było zakazane, powtóre, iż, nie bez racji zresztą, Chińczykom nie ufano i podejrzywano ich zawsze o nieczyste zamiary. Głównem staraniem „chodji“ było dostać się na schody dla służby, które najłatwiej i najpewniej wiodły do serca domu, jeśli jednakże odźwierny nie wpuszczał, „chodja“ chwytał się innych sposobów. Czasem dał się „szwajcar“ ująć drobniejszym datkiem — kiedyindziej „chodji“ udało się wśliznąć do kamienicy w godzinie porannej, kiedy odźwierni musieli się zgłaszać do cyrkułu policyjnego lub zastępowali stójkowych na posterunkach ulicznych. Nieraz „chodja“ manewrował tydzień i miesiąc nawet, próbując wszelkich sposobów, zanim wreszcie wdarł się do kamienicy, wytrwale bronionej przez stróża. Strącany i zwracany ze swej drogi, powracał niezmordowanie z zaciekłym uporem, podobny do obładowanej, niebieskiej mrówki, nie zrażającej się nigdy przeciwnościami i niezłomnie dążącej obraną drogą.
Na tem się jednak trudności nie kończyły. Dla ułatwienia sobie odwrotu „chodja“, dotarłszy do wnętrza domu, zaczynał swój handel od najwyższego piętra. Dzwonił, z jak najuprzejmiejszym uśmiechem ofiarował swój towar i już zaczynał go rozkładać, gdy wtem właściciel mieszkania, z pogardą spojrzawszy na żółtą jego twarz, mówił „nie nada“ i zatrzaskiwał mu drzwi przed nosem, lub pędził go, wymyślając od złodzieji i krzycząc „paszoł k’czortu, mierzawiec, kitajskaja roża!“ Rzadko kiedy od frontu udało się co sprzedać, lecz mimo to trudu tego zaniedbywać nie należało.
Obszedłszy schody frontowe „chodja“ wdzierał się znów na „czarne“, gdzie intenzywnie kusił służące, a nieraz i zaglądające do kuchni panie w porannym negliżu. Kucnąwszy na ziemi z niezmierną szybkością wyrzucał ze swego koszyka tęczę różnobarwnych, gęsto szeleszczących tkanin, bacznemi oczami śledząc na twarzach kobiet wrażenie, jakie na nich sprawiał ten ponętny widok. Stawiając ceny bardzo wysokie, aby módz dużo opuścić, „chodja“, jak tylko ujrzał wahanie w oczach kuszonej, już lśniący arszyn przykładał do sztuki jedwabiu i odmierzywszy według swego widzimisie pewną ilość, sięgał po małe, błyszczące nożyczki, aby jedwab odciąć. W tej dopiero chwili miarkował swe szybkie ruchy, lecz kucając nad koszykiem i czekając z rozwartemi nożyczkami, spoglądał w górę ku niezdecydowanej kobiecie, wzrokiem i rajfurskim przypochlebnym uśmiechem pieszcząc, zachęcając i kusząc.
Czasami udawało się namówić na parę „arszynów“ jedwabiu. Wówczas „chodja“ nie poprzestawał na tem, lecz przedkładał nowy, jeszcze lepszy towar. Szepcąc coś w swym dziwnym, niby rosyjskim, języku, ni to zaklęcia jakieś ni to pochlebstwa, szczerzył w kuszącym grymasie białe zęby i wpatrzony w stojącą przed nim kobietę, niedostrzegalnymi prawie ruchami rąk rozrzucał coraz to nowe barwne lśnienia i błyski. Szeroka, różowa twarz sytej „kupczychy“ o wystających z pod halki grubych łydkach, mięszała się i potniała w niepohamowanem, łakomem, kobiecem, prawie cielesnem pożądaniu. Rozchylały się jej zwilżane szybkim ruchem różowego języka czerwone wargi, kraśniały końce uszu, a zielone oczy zaczynały świecić jak wiszące w uszach wielkie szmaragdowe uralskie kamienie, oprawne w srebro. Poznawał „chodja“ duszę kobiecą, duszę narodu rosyjskiego. Umiał do niej trafiać, miewał ją czasem w palcach, umiał grać na niej niedostrzegalnie, niewidocznie. Uczył się mądrości i potęgi pochlebstwa i tyle wkładał w nie ducha, że czasami dokazywał cudów niesłychanych. Porzuciwszy swych kilkanaście przekręconych słów rosyjskich, pieszczotliwie a cicho zaczynał mówić po chińsku i oto z szumem i pogwizdywaniem dogasającego w kuchni samowaru i tykaniem taniego ściennego zegara mięszały się jego dziwnie brzmiące, stare, jak świat, słowa i zdania z rojnych i pełnych blasku bazarów wschodnich, formuły kupieckie, używane od wieków w czcigodnych domach handlowych wielkich miast chińskich, kunsztowne komplimenty i pochlebstwa, przeznaczone dla wytwornych istotek, chodzących z trudnością na stópkach drobnych jak kwiat lilji, dla strojnych dam w zasłoniętych szczelnie wyzłacanych palankinach, noszonych przez wysokich, biegnących równo, noga w nogę, służących. A kiedy już postawił na swojem, „chodja“ zgrzany i znużony walką, dorzucał kilka słów szorstkich i grubych, rubasznych, lecz życzliwych, jak to czyni jeździec, który, zmusiwszy konia do forsownego skoku, szeroką dłonią klapie go po mocno spoconej szyji.
Ale nie zawsze i nie często udawało się „chodji“ tak dobrze. Znacznie częściej wyrzucano go za drzwi i nieraz trzeba się było „arszynem“ psom opędzać, poprzestając na lichym zarobku z tańszych materjałów, branych po długich targach i przymierzaniach przez cuchnące potem i grube kucharki. W dodatku dzieci, ulicznicy i złośliwe miejskie prostactwo dokuczało „żółtym“, a słowo „chodja“ czasem stawało się hasłem do dzikiej nagonki. Wtedy Chińczyk zaciskał w pięści swój lśniący „arszyn“ o ostrych kantach, gotów do walki, zaś w duszy jego odzywała się cała, wściekła, odwieczna nienawiść do „białych djabłów“, złych, brutalnych i okrutnych. A ileż razy w pustych, oddalonych ulicach złodzieje rzucali się na „żółtego“ i wydzierali mu nietylko zarobione z trudem pieniądze, ale nawet kosz z całym towarem!
Tak więc Wei-hsin Yang całe dni spędzał na włóczeniu się od domu do domu i z piętra na piętro. Ten wielki i ciężki trud dawał zarobki szczupłe. Tylko Chińczyk mógł z nich wyżyć i jeszcze coś niecoś miesięcznie odłożyć. Ale Wei-hsin Yang nie smucił się tem, wierząc, iż przecie z czasem i on znajdzie drogę do dostatków.
Tymczasem badał wyznaczoną sobie dzielnicę. Obejmowała ona szeroki bulwar i kilkanaście ulic bocznych. Wzdłuż bulwaru ciągnęły się dwa rzędy sześciopiętrowych, szarych, gładkich domów kamiennych, o wysoko sklepionych, rozwartych bramach wjazdowych, dmuchających lodowo zimnym przeciągiem. Mało tu było do roboty, bo bram tych wiecznie pilnowali opryskliwi odźwierni w granatowych płaszczach ze złotymi galonami. Obok wysokich gmachów stały niemniej niedostępne, stare, niskie, białe dworki, tak, że te nierówne rzędy domów wyglądały jak dwie starcze szczęki szczerbate, w których tu i ówdzie sterczały jeszcze rzadkie, czerniejące zębiska lub wycierające się, spróchniałe korzenie. Środkiem ulicy szedł bulwar, wysadzany sosnami i brzeziną, ubogi, smutny i pusty.
Większym zbytem cieszył się towar Wei-hsin Yanga w bocznych ulicach, gdzie pojawienie się żółtego „chodji“ z koszykiem jedwabiu wywabiało na podwórza wszystkie służące i kucharki. Z temi jednak trzeba się było ostro i zawzięcie targować, zaś równocześnie dobrze patrzeć im na palce, aby co nie przepadło, a czasem Wei-hsin Yang, zasypywany najordynarniejszymi wymysłami, prawie, że tracił przytomność i nie na żarty groził swą ostrą, stalową sztabą.
Chodząc tak po cichych uliczkach od domu do domu, nieraz zmęczony przystawał przy śpiczastych żelaznych sztachetach, otaczających małą cerkiewkę, a oparłszy o wyzłacane ostre ich końce swój ciężki nieporęczny koszyk, zastygał tak z prawą ręką na lewem ramieniu, skręcony w śrubę, z głową na bok przechyloną.
Zbliżała się wiosna. Odźwierni nakładali w podwórzach łopatami przechowywany starannie śnieg[2] do drewnianych skrzyń, pod któremi na żelaznych rusztach płonął ogień. Nad temi „tajałkami“ powietrze drżało tak, jakby niebo zimowe topniało. Śnieg tajał i bujnym, rwącym strumieniem wyrywał się popod bramę na ulicę, gdzie wpadał w rynsztok, szumiąc i rozlewając się szeroko. Woda zalewała nogi przechodniów, ale oni nie gniewali się o to, przeciwnie, ze śmiechem przeskakując na palcach przez wodę, mówili, że wiosna nadchodzi. Dzieci wybiegały na ulicę i płukały swe trzewiczki w wodzie, z piskiem uciekając przed matkami. Panie z zakłopotanym uśmiechem unosiły suknie, pokazując smukłe łydki w cienkich pończochach, jak badyle wykwitające z grubych, ciepłych „śniegowców“. Zniknął z kopuł cerkiewki biały pokrowiec, odsłaniając ich płomienny lazur, złotemi gwiazdami iskrzący, a teraz oto dzwonki na najwyższej kopule tak się srebrzyście naraz roześmiały, że ponury Tatar, w okrągłej, czarnej mycce, skrzeczący w ciemnej bramie swe „staryje wieszczi wieszczi wieszczi wieszczi“, i zgięty pod ciężkim workiem, aż się zdziwił i oglądnął ciekawie, jakby go coś w plecy pchnęło. Za szybą narożnego sklepu z wiktuałami wielkie, płaskie i żółte kręgi i pomalowane na czerwono kuliste głowy serów świeciły w słońcu, podobne do olbrzymich topazów i rubinów. Mały posługacz sklepowy w białym fartuchu i w białym birecie stanął w progu sklepu i zadarłszy głowę, przyglądał się błękitnemu niebu a przechodzący koło niego pan we futrze i futrzanej czapce ze śpiczastem, aksamitnem denkiem, uśmiechnął się i coś tak wesołego powiedział, że chłopak poczerwieniał, wdzięcznie spojrzał w stronę oddalającego się pana, a potem zaczął głaskać psa, który się kręcił koło niego.
Było ciepło, jasno, przyjemnie, wesoło, ludzie uśmiechali się do siebie, a tylko zmęczony „chodja“ stał samotny i smutny, ze swem ciężkiem brzemieniem na ramieniu, zapomniany i niewidziany przez nikogo, obcy całemu światu, nie człowiek, lecz błękitny i milczący cień.






  1. „Szolk“ — z rosyjskiego „szołk“ — jedwab.
  2. W miastach rosyjskich śnieg zmiatano z ulic w podwórza i przechowywano go tam na wypadek gołoledzi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.