Krwawa chmura/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitta i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Było już około północy.
Czcigodna wdowa, uczyniwszy zadość wszystkim obowiązkom jak najdalej posuniętej gościnności, syta smacznych kąsków i pełna gorącego ognistego czerwonego wina, zasnęła twardo po kilku niewinnych fajeczkach opjum. Yi-hang Mao, który ze względu na czekającą go dalszą podróż, poprzestał na dwóch czy trzech fajeczkach, nie mógł spać, rozgrzany winem i jedzeniem. Zawołał „rikszę“, nakarmił go i nalawszy mu pełną czarkę ciepłego jeszcze wina, bawił się z nim rozmową. Młody kupiec siedział za niskim stolikiem, zastawionym bogatemi resztkami uczty, zaś „riksza“ usiadł przy drzwiach skromnie i z należnym swemu gospodarzowi szacunkiem.
— Więc rozstaliśmy się nad tym jakimś strumieniem? — przypomniał Yi-hang Mao, obierając wonną, soczystą mandarynkę z Formozy. — Cóż potem uczyniłeś?
Wei-hsin Yang uśmiechał się wdzięcznie. Jadło i wino podnieciło go, wiszący w powietrzu zapach opjum oszałamiał. W małym pokoiku było ciepło, duszno, pachnęło dobrem jedzeniem i kobietą. Więc ożywiony opowiadał:
— Szedłem wciąż na północ, jak przedtem z tobą. Zrazu było mi smutno samemu, ale potem przywykłem. A pewnego dnia rozeszła się na drodze wiadomość, że tam przed nami gdzieś rabują żołnierze. Nikt nie wiedział, co to było za wojsko. Jedni mówili, że powstańcy, drudzy, że buntownicy, inni, że żołnierzom tym nie wypłacano długi czas żołdu i dlatego rabowali z głodu, a jeszcze inni zapewniali nas, że to wszystko nic nie znaczy, że to tylko żołnierze rozpuszczeni, wracają do domów.
— Ale rabowali! — uśmiechnął się Yi-hang Mao.
— I jak jeszcze! — zaśmiał się Wei-hsin Yang. — Nocami widać było na północy wielkie łuny. Wszystkie psy po wsiach ujadały. Naprawiano mury wiejskie i przygotowywano się do obrony. Na gościńcu coraz mniej było ludzi zamożnych, a zato coraz więcej żebraków i dziadów. Już nie można było nawet pokazać się na wozie zaprzężonym w lepszego konia, bo wędrowni bili i wszystko zabierali. Jednego dnia w jakiejś wsi wszczęto bójkę. Wieśniacy rzucili się na naród wędrowny. O, ale nas już było bardzo dużo — więc pobiliśmy tych chłopów, potłukliśmy im naczynia, połamaliśmy sprzęty. Tłusto jedliśmy tego dnia i było jeszcze co wziąć na drogę. I tak już szliśmy.
— Rozbijając i rabując po drodze?
— Yi-hang Mao! — rzekł „riksza“, wzruszywszy obojętnie ramionami. — Głodny chce się nasycić, zziębnięty ogrzać, nagi okryć. Nie myśli, skąd bierze i jakiem prawem. Bierze, bo potrzebuje.
— Cóż było dalej?
— Zła sława wyprzedziła nas i na kraj padła wielka trwoga. Wszyscy uciekali przed nami. Wsie były puste, śpichlerze wyprzątnięte — ziarna prosa nie znalazłby nigdzie. Z zemsty paliśmy domy. Baliśmy się pościgu, więc stawaliśmy się coraz gorsi i dziksi, aby się nas bano. I tak przyłączyliśmy się do żołnierzy.
Było ich dużo tysięcy, dobrze zbrojnych i bardzo mężnych. Dlaczego oni zdobywali i niszczyli wsie, czemu i o co wojowali w tym kraju — żaden z nich nie wiedział. Ale potęga ich była straszna a gniew jeszcze straszniejszy. Zatknęli na żerdzi czarną chorągiew i tak szli naprzód, niszcząc, mordując, paląc, rabując. Przyłączali się do nich nędzarze — a ci wskazywali bogatych. Szły wielkie tłumy „kulisów“ za wojskiem i przed wojskiem i ci mścili się swych dawnych krzywd, nie przepuszczając nawet małemu dziecku. Nie było męki, którejby nie zadali. Widziałem wówczas krwi i ran dużo, ale brzuch mój był zawsze pełny, ubrałem się ciepło i w suknie nowe, a w kieszeniach dzwoniło mi srebro i złoto.
— I nie ścigali was?
— Cóż można było wiedzieć? Szliśmy szerokim pasem — jak pożar stepowy a uderzaliśmy to w tę to w tamtą stronę, niespodziewani, zupełnie jak stado wilków. Za nami zostawała śmierć i pustynia. Nie rozumiem, co to było.
Naraz zbuntowani zaczęli zataczać wielki łuk ku wschodowi. Stanąłem. Moja droga szła na północ a nie na wschód. Odbiłem się od nich w nocy i poszedłem własną ścieżką. Szedłem bardzo śpiesznie, bo obawiałem się, że mogę wpaść w ręce jakich straży lub mściwych urzędów. O, umiałem już wówczas chodzić! Ale i kraj nie był tak gęsto zaludniony, jak ten, przez który myśmy szli — trafiały się lasy. Dzień przespałem w lesie — miałem ze sobą żywność — w nocy znowu ruszałem ku północy i szedłem coraz prędzej i prędzej. Tak znalazłem się w stronach, w których o zbuntowanych żołnierzach nikt nawet nie słyszał. A po kilku dniach wyszedłem na piękny gościniec cesarski.
I tu Wei-hsin Yang uśmiechnął się na wspomnienie wędrówki starą, piękną drogą. Przypomniały mu się góry błękitne i dziwne kaplice przydrożne do djabłów rogatych podobne, i ruchliwy, wiecznie inny a głośny lud wędrowny, ciekawy, gadatliwy, lekkomyślny, miasta rojne, przez które przechodził, noclegi w dusznych, pełnych gwaru ludzkiego gospodach.
— Cóż polem robiłeś? — pytał młody kupiec, rzucając mu papierosa.
Wei-hsin Yang złapał papierosa w powietrzu, zapalił i pokiwał głową.
— Nie mam szczęścia. Nie umiem być szczęśliwym. Okradziono mnie tak, że musiałem sprzedać piękne suknie a potem — pracować jak „kuli“. Byłem w różnych miastach.
— Gdzie? Jak się nazywają?
— Wiem tylko, jak się nazywała moja robota. Nie dbam o nazwy miast i nic w nich nie widzę pięknego. Dla mnie każde miasto nazywa się nędzą. Ale wreszcie dotarłem do Szanchaju, gdzie pracowałem w magazynach, w porcie. Ciężka praca. Dałem się skusić i nająłem się na dżonce rybackiej do pracy. Jednakże woda nie jest dla mnie, o mało nie umarłem na morzu. Mówiono mi, że dużo dolarów można zarobić po drugiej stronie morza, w Meksyku. Być może, ale ja nie wierzę, aby stamtąd można było wrócić.
— Można wrócić, Wei-hsin Yang! — zapewniał go Yi-hang Mao z właściwym sobie dobrotliwym uśmiechem. — Widziałem takich, którzy przywieźli stamtąd dużo złota. Można przywieźć!
Ale Wei-hsin Yang nie dał mu się przekonać.
— O, Yi-hang Mao, bracie mój starszy! — westchnął. — Widziałem w wielu miastach bogate i świetne pałace, a po wsiach wielkie, wspaniałe dwory, różnobarwną dachówką kryte i malowane złotem. Widziałem nieraz, jak wychodzili z nich wielcy, strojni i potężni i wiem, że w pałacach tych mieszkać można, ale ani ja ani ty nigdy w nich mieszkać nie będziemy. Nam w nich mieszkać nie można.
Yi-hang Mao zachichotał cichutko.
— I posłuchaj mnie, Yi-hang Mao — mówił dalej rozżalony „riksza“. — Sam nie raz woziłem piękne damy, strojne w jedwabie i klejnoty, umalowane bielidłem i różem, pachnące, słodkie i dobre — i wiem, że to są kobiety ludzi możnych i wielkich — ale ani ja ani ty nigdy ich mieć nie możemy.
Tu zaczął mówić Yi-hang Mao.
Właśnie z tego, że tyle jest przeróżnych i pięknych bogactw na świecie, można się domyśleć, że posiadać lub zdobyć je nie jest żadną sztuką. We „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ nikt ich nie pragnął i nikt o nich nie marzył, bo ich nikt nigdy nie widział. On, Yi-hang Mao, wie nietylko, że świat ma wiele bogactw, ale wie też gdzie ich szukać i co one znaczą. Mieszkał już nieraz w pałacach, w pałacach „białych djabłów“, w hotelach, gdzie „biali djabli“ musieli mu usługiwać, a on był panem. „Biali djabli“ obwozili go końmi po wielkiem mieście — ci sami, którzy tu biją i okradają, Rosjanie. On, Yi-hang Mao, miewał nieraz ich kobiety nawet! Mieszkał wśród Rosjan, daleko na Zachodzie, w ich wielkich miastach, w ich ogromnych kamiennych domach. Tak, tam można zarobić dużo pieniędzy, tam płacą srebrem i złotem.
Wei-hsin Yang słuchał a młody kupiec opowiadał mu o Rosji, o jej narodzie leniwym i ciężkim, o tem, jak robotnicy i kupcy chińscy i mandżurscy wszędzie są liczni, jak nawet sztukmistrz lub akrobata uliczny wywozi stamtąd srebro garściami.
— Tam trudno tylko się dostać — tłómaczył. — Na drogę trzeba dużo pieniędzy, papiery musi się mieć, odzież całą, bo inaczej osadzą w więzieniu i odeszlą z powrotem — ale kto się tam dostanie, nie zginie. W sytości będzie żył, w jedwabiach chodził. Ja naprzykład każdej chwili mogę tam wrócić — i papiery mam i pieniądze i suknie piękne.
Wei-hsin Yang zamyślił się. W Charbinie nie mógł zostać. Bał się zemsty potężnego towarzystwa tajnego i wiedział, że nigdy nie potrafi się wyrwać ze szponów swego przedsiębiorcy. Do domu wracać nie mógł, zwłaszcza bez pieniędzy, — bo nie było pewnem, jak go przyjmą bracia. Yi-hang Mao mówi, że tam na Zachodzie o wszystko łatwo. Widać to po nim. Jest tłusty, wesoły, pięknie ubrany, niczego mu nie brak. Wei-hsin Yang może też znalazłby tam swoje szczęście, ale nie może jechać, ponieważ to, czego do tego celu potrzebuje, ma nie on, lecz Yi-hang Mao. Wei-hsin Yang jest nagi i biedny — jednak to, czego mu potrzeba, ma Yi-hang Mao!
„Riksza“ spuścił wzrok w ziemię i słuchał, zaś młody kupiec, podniecony swem opowiadaniem, przysunąwszy się do niego ze swą poduszką, opisywał mu przedziwne, kamienne, chmurne miasta dalekiej Rosji.
A naraz „riksza“ z błyskawiczną szybkością oplótł jego szyję swemi potężnemi dłońmi i ścisnął, Yi-hang Mao błysnął w oczach niezmiernem, niewypowiedzianem zdziwieniem, wyrzucił nogi przed siebie, szarpnął nimi kilkakrotnie i stracił przytomność. Wówczas Wei-hsin Yang zmienił chwyt, z góry chwycił go za kark, przekrzywił i przekręcił, aż chrupnęło — a potem powoli ułożył ciało nieruchome na ziemi.
Podniósłszy się, cicho, bosemi nogami zbliżył się ku „czcigodnej wdowie“, nie przeczuwającej nawet w swych słodkich marzeniach, iż oto pochyla się nad nią śmierć. Ale Wei-hsin Yang pomyślał chwilę — i nie zabił. „Wdowa“ spała mocnym, równym snem. Zauważywszy to „riksza“ zaczął czemprędzej ostrożnie a zręcznie ściągać ubranie ze stygnących zwłok. Zdjął wszystko do koszuli, a zrobiwszy z tego tłómoczek w którym umieścił też pierścionki, zegarek, pieniądze, portfel, scyzoryk i inne przedmioty, powoli skierował się ku drzwiom.
Już miał wyjść, już sięgał ku zasuwce, gdy naraz wrócił i znalazłszy w sakiewce zabitego parę srebrnych rubli, położył je na posłaniu chrapiącej słodko „czcigodnej wdowy“. To był przecież jej słuszny i sprawiedliwy zarobek, to jej się należało, tego pozbawiać ją byłoby rzeczą niegodziwą.
A potem spokojnie przekroczył przez sztywniejące zwłoki swego zmarłego rówieśnika i niosąc ostrożnie zawiniątko, zniknął w ciemnej sionce.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.