Kroniki lwowskie/Studja sejmowe/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Studja sejmowe
Pochodzenie Kroniki lwowskie
Gazeta Narodowa Nr. 214. z d. 17. września r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Studja sejmowe
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dzienniki niemieckie i oni, t. j. Jego c. k. Mości najwierniejsza opozycja, zamieszkująca różne okolice we Lwowie, jednocześnie prawie zrobili ważne odkrycie, o którem dziś dopiero dowiedzą się czytelnicy Gazety Narodowej: mamy już dwa stronnictwa w Sejmie, i dwa kluby z dwoma programami, czyli innemi słowy, doliczając do tego siedm programów opozycyjnych i jeden etnograficzny, postawiony przez p. Kowalskiego, możemy sie poszczycić dziesięcioma różnemi systemami politycznemi, według których mamy osiągnąć zbawienie doczesne. Na nieszczęście wiadomość o dwóch klubach jest dotychczas mitem, zagadką polityczną, niemniej trudną do rozwiązania, jak zagadka historyczna o pierwotnych siedzibach przodków naszych, Lachów, Lechitów czy Lynchitów. Podania o klubie, w którym ma przewodniczyć dr. Czajkowski, są tak bajeczne, jak hipotezy o przesiedleniu się polaków z Illirji nad Gopło, i pewniejszem jest może to, iż Bardyllis był poprzednikiem Bolesława Chrobrego, jak to, iż p. Czajkowski jest prezydentem jakiego klubu poselskiego. Niemniej mglistą jest głucha wieść o „mamelukach“, krążąca po niektórych kronikach; niewiadomo nawet dokładnie, co zacz są ci „mamelucy“. Pewien uczony, który położył wielkie zasługi w literaturze ojczystej swojemi nader ciekawemi badaniami nad pochodzeniem Albinosów, twierdził niedawno w kółku prywatnem, że Mamelucy są także rodzajem murzynów białych, tylko zamieszkują okolice nieco odleglejsze, mianowicie Portugalię i przyległą do niej część Bucharji jakoteż sąsiednią wyspę Van Diemen. Ztamtąd tedy miał p. Ziemiałkowski, oczywiście za grube pieniądze, sprowadzić niektóre znakomitsze egzemplarze, poprzebierać je w kontusze, i utworzyć z nich stronnictwo rządowe. Tak daleko sięgają wiadomości, jakie mogłem zaczerpnąć z źródeł demokratycznych; arystokratyczne zaś milczą o tem zupełnie. Jeszcze więcej mitycznem jest istnienie drugiego klubu, który Niemcy nazywają klubem p. Krzeczunowicza, i którego program uległ już rozmaitym pochwałom i naganom. Niema ani klubu, ani programu, i zaledwie jeszcze jest sam p. Krzeczunowicz, bo go przecież dwa miesiące temu hr. L. B. ukrzyżował na żądanie demokracji narodowej. A teraz demokracja ta twierdzi, że oprawca połączył się ze swoją ofiarą, by „uchylić“ rajchsrat wiedeński!
Dziwne zrządzenie losu! Poseł Krzeczunowicz przed kilkoma tygodniami ani marzył o tem, co go spotyka obecnie. Niegdyś odmawiała mu „opozycja“ wszystkiego, nawet gruntownej znajomości katastru, a dziś grozi mu niebezpieczeństwo innego zupełnie rodzaju: będą śpiewać hymny pochwalne na cześć Kornelego“ Krzeczunowicza, będą mu wyrządzać honory, od których radby się pewnie wyprosił! Dosyć powiedzieć, że kto na chwilę miał to nieszczęście, iż go demokraci narodowi mieli za swego, ten ujrzał nagle, pewnej niedzieli, portret swój i biografię w Tygodniku Lwowskim. A wołałbym być szarpanym przez najdowcipniejszych satyryków, niż doczekać się panegiryku ze strony Plutarchów naszych! Kiedy opisywali obecność Bema na jakimś balu, uczynili to tak:
„Nikt by się był nie domyślił, iż pod tym frakiem i pod tym lakierowanym trzewikiem, bije serce, ukrywające zaród wielkich czynów, i znajduje się stopa, co miała zwycięzko stąpać po górach Siedmiogrodu“.
Potrzeba takiej sławy, jaką ma Bem, by się ostała wobec tej poetycznej prozy, i potrzeba takiego charakteru politycznego, jaki posiadać powinien poseł Krzeczunowicz, by nie ujść za lichego polityka po podobnej katastrofie pochwalnej. Szczęściem, blizka przyszłość okaże, że obawy te są płonne, — nie poseł Krzeczunowicz nawrócił się do posła Borkowskiego, ale poseł Borkowski, syt prowadzenia polityki na własną rękę, zaniechał podobno negacyjnej swojej roli w sejmie. Demokracja pogniewa się na niego, nam „arystokratom“ przybędzie jeden męczennik, a poseł Krzeczunowicz nie doczeka się umieszczenia swojej biografii w Tygodniku Lwowskim.
Lecz wracając do wieści o utworzeniu się dwóch klubów sejmowych, żałować muszę, że nie jest prawdziwą: istnienie takich klubów ułatwiłoby mi bowiem systematyczny podział niniejszych studjów. Dziś nie można jeszcze wiedzieć, kto z kim trzyma, — to tylko pewna, że książę Sanguszko nie trzyma z nikim, a baron Battaglia ze wszystkimi, tak dalece, że trzymałby może nawet z ks. Naumowiczem, z którym walczył dwa razy o krzesło poselskie. Przemówienie, miane przez posła złoczowskiego w sprawie języka wykładowego na uniwersytetach, przekonało niektórych członków Izby tak mocno o potrzebie równouprawnienia języka świętojurskiego z polskim, że odtąd barona Battaglię nazywają czasem baronem Borbą.
W braku naturalnego systemu, wynikającego z podziału na stronnictwa polityczne, potrzebaby właściwie podzielić Izbę lwowską według tego, jak się grupują zdania w kwestjach niepolitycznych, — na przykład, W kwestji zarządu dróg krajowych, albo w kwestji podzielności gruntów. Sztuczna taka klasyfikacja na wzór Linnego, miałaby jednak tę niedogodność, że na czele każdej klasy stanęliby sami dii minorum gentium, albowiem ci najchętniej i najdłużej przemawiają w sprawach tego rodzaju. Nie idzie zatem bynajmniej, ażebym broń Boże np posła Wężyka zaliczał także do tych podrzędnych bogów. W mitologii galicyjskiej, przed trzema laty ogłoszonej w Bąku, poseł ten zajmuje przeciwnie bardzo ważne miejsce. Niema dyskusji specjalnej, przy której by on nie postawił jakiej poprawki. Pewnego razu udało mu się poprawić tak doskonale wniosek posła Agopsowicza, tyczący się zarazy bydła, że wnioskodawca zmuszony był cofnąć swój projekt. Izba nie może tego zapomnieć, i ztąd pochodzi zapewne, że ilekroć p. Wężyk zażąda głosu, jakiś niepokój maluje się na wszystkich twarzach. Ludzie, którzy mają upodobanie w szerzeniu złowieszczych proroctw, przepowiadają, że ustawa propinacyjna przy każdym swoim paragrafie spowoduje poprawkę, stawioną przez posła Wężyka. Ma on być specjalistą w tej sprawie, i przemawia o niej z zapałem, nawet nie bez pewnego poetycznego polotu. Jest jednakże w Izbie ktoś, co ją może ocalić w takim razie od przedłużenia dyskusji. Niech tylko hr. Potocki oświadczy, że nie zgadza się z poprawką, a poseł Wężyk cofnie ją natychmiast. Hr. Potocki zjednałby sobie dozgonną wdzięczność stenografów i reporterów dziennikarskich, gdyby oświadczył poufnie panu Wężykowi, że z góry nie zgadza się z żadną jego poprawką. Społeczeństwo nasze jest tak na wskróś arystokratyczne, że rezolucja podobna miałaby więcej wagi, niż rezolucja, powzięta przez Towarzystwo narodowo-demokratyczne, choćby nawet z uwzględnieniem programu ks. Czartoryskiego.
Nie zawsze jednak zdania hr. Potockiego obiecują równie zbawienne skutki. Byłoby to np. bardzo szkodliwem, gdyby sejm idąc za hr. Potockim, wykluczył był duchowieństwo od wybieralności do sejmu. Gdyby to się było stało, ksiądz Stempek nie byłby posłem, i nie byłby miał wczoraj swojej pięknej mowy o podzielności gruntów. Ks. Stempek mówi z wielkim humorem, a Izba słucha go z jeszcze większym. Przytem mówca ten ma dobry zwyczaj nie polemizować z innymi mówcami. Ażeby dowieść szkodliwości dzielenia gruntów włościańskich, wyprowadza on nas z sejmu w pole, kilkoma zamaszystemi pociągami dłoni kreśli nam w powietrzu figurę jakiegoś geometry, który chce dzielić grunta, i nuż dowodzić mu, że kiep, i kwita. Idealny ten geometra mógł się czuć szczęśliwym, że go przyjazne losy nie posadziły tam w sali, koło ks. Stempka. Są pewne figury retoryczne, które przy żywszej nieco gestykulacji, mogą stać się nieprzyjemnemi dla zbyt blizkich sąsiadów. Namacalność wywodów zyskuje na tem wprawdzie, ale gdybym siedział w sejmie, wołałbym już siedzieć koło ks. Pawlikowa, który gestykuluje tylko oczyma. Trudno sobie wyobrazić więcej obrazowy sposób mówienia, jak ks. Stempka. Przedstawia on rzecz tak dramatycznie, że z za drzwi mógłby kto myśleć, iż kilka osób razem mówi w sali.
Powiedziałem wyżej, że książę Sanguszko nie trzyma z nikim w sejmie. Właściwie powinienem był powiedzieć, że bardzo często zdarza się, iż nikt nie trzyma z księciem. W przedlitawskiej Izbie panów trzyma z nim na każdy wypadek przynajmniej książę Jabłonowski; tu nieraz całe zgromadzenie jest odmiennego zdania, a książę dźwiga sam jeden cały ciężar swojego wniosku. Dziwić się wypada, że przy podeszłym wieku tego ze wszechmiar tak zacnego obywatela wyborcy nie wahali się wkładać podobne brzemię na jego barki. Zresztą, choć jak mówiłem, wnioski księcia upadają najczęściej jednogłośnie, słuchany on bywa zawsze z uszanowaniem, należnem i sędziwemu wiekowi, i zacności uczuć, z której płyną i najmylniejsze jego zdania. Książę jest w najwyższym stopniu konserwatystą: radby, ażeby wszystko w Polsce zostało na dawnem swojem miejscu: duchowieństwo, włościanie, żydzi i Rusini. Przytem popełnia on zawsze tę pomyłkę, że klikę Kowalskiego i Pawlikowa uważa za Rusinów. Jest to wyobraziciel najwierniejszy starodawnego systemu rządowego Rzeczypospolitej, ptóry zasadzał się na tem, że nie był żadnym systemem: „Niech żydzi mają swoje osobne kahały, ale niech się nie mięszają z katolikami; niech więc będą zaspokojone wszystkie żądania mniemanych „Rusinów“, bo w Polsce zawsze tak bywało, że każdy miał to, czego chciał, i robił, co mu się podobało; nawet Moskale całemi korpusami spacerowali po kraju, a jakoś to przecie było, i uprawiano rolę bez szkoły w Dublanach i Czernichowie.“
Nie wiem, komuby się nie otworzyły oczy na właściwe znaczenie żądań świętojurskich po ostatniem przemówieniu ks. Barewicza. Poseł ten jest już koniecznie Rusinem; nie mogą mu tego zaprzeczyć świętojurcy, jak p. Sawczyńskiemu albo Popielowi. Twierdzić, że ks. Barewicz nie kocha swego ludu, znaczyłoby tyle, co zarzucać mu, iż nie kocha siebie samego. Właśnie też z tego powodu że jest Rusinem i kocha lud ruski, stoi on w dyametralnej opozycji z świętojurcami. Mowa jego, miana przy rozprawach nad językiem wykładowym, pomięszała niezmiernie ich szyki: potrzeba było widzieć jadowite spojrzenia, które ciskali na niego, gdy im przypominał, że od dwudziestu lat nie zrobili nic dla ruskiego języka i dla ruskiego piśmiennictwa, i tylko zaprowadzili moskiewszczyznę. Jeden Rusin, przemawiający w ten sposób, gniewa ich i szkodzi im więcej, niż sto najdowcipniejszych mów posła Borkowskiego.
Ks. Barewicz jest bez wątpienia katolickim księdzem, ale Niemcy w swojej zaciekłości antikonkordatowej wbrew prawdzie i słuszności zarzucili mu, że chce wstępować w ślady ks. Greutera. W Polsce niema nawet tradycji wdzierania się duchowieństwa w atrybucje władzy świeckiej — a takiem wdzieraniem się jest agitacja klerykalna w niemieckich prowincjach monarchii. U nas księża, z wyjątkiem zwolenników prawosławia, pełnią swoje obowiązki duchowe, ale nie walczą o władzę w kraju. Ale kiedyż Niemcy zrozumieją nasze stosunki! U nas Rauscherów i Greuterów zastępuje ta część duchowieństwa, która najmniej jest katolickę. Ta tylko chciałaby przemienić rząd w kraju w prawdziwą teokrację, i ta też z centralistami, mimo wszystkiego co się stało, zostaje ciągle w poufnych jakichś i serdecznych stosunkach. Alte Liebe rostet nie! Ha, zachcieli całą Przedlitawię ubrać co jeden uniform, więc w odebrali ks. Rauscherowi, tego nie mogą dać naszym konsystorzom unickim. Coby im było na rękę w Galicji, n. p. reprezentacja szczepów i wyznań, zamiast reprezentacji kraju, to w Czechach na Morawie, w Krainie, w Karyntji a nawet w Styrji podcięłoby mocno żywioł niemiecki. Tak więc i najgorszy system rządowy nie jest dla nas jeszcze tak złym, jakby tego chcieli nasi przyjaciele wiedeńscy.

(Gazeta Narodowa, Nr. 214. z d. 17. września r. 1868.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.