Kroniki lwowskie/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 36. z d. 14. lutego r. 1869
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
57.
Wichtigmacherei. — Ot, jak się tam ma pani hofratowa? — Nie cygan ukradł konia, ale koń cygana — dowód, wzięty z Gazety Lwowskiej i z pewnych sprostowań urzędowych. — Stan opinii publicznej na Rurach i w innych częściach miasta. — Rzecz dziwna. — fundacja Drohowyska nie przeszła jeszcze na własność, p. Königa, ani p. Königowej! — Zasady, przedewszystkiem zasady!

Sich wichtig machen“ jest to wyborne wyrażenie, właściwe językowi niemieckiemu, a niełatwe do przetłumaczenia na polskie, choć rzecz sama wydarza się u nas przynajmniej tak często jak w Niemczech. Wszystkie Wydziały wszystkich naszych stowarzyszeń, i w ogóle wszyscy ludzie, którzy mają sobie poruczoną jakąkolwiek mniej lub więcej ważną czynność urzędową lub nieurzędową, sekretarze, gospodarze, woźni, vortänzery i ekspresy, dziady kościelne, poczmistrze, kelnery i wice-marszałkowie powiatowi — wszystko to w miarę swojego stanowiska i ponad tę miarę macht sich wichtig, tak dalece, że powinienby się przecież z czasem utworzyć trafny polski wyraz na scharakteryzowanie tego objawu. Zwykle, im wyżej w górę, tem bardziej zmniejsza się ta „wichtigmacheria“, — i tak np. z pewnością król polski, gdybyśmy go mieli, mniejby, na oko przynajmniej, przywiązywał wagi do wysokiej swojej godności, niż król kurkowy albo oficjał od c. k. dyrekcji pocztowej. Otóż ze względu na to stopniowe zmniejszanie się gęstości miny urzędowej ku górze, zastanowiła nas niezmiernie anegdota, którąśmy wyczytali w pośmiertnych papierach pewnego kancelisty, niedawno zmarłego na Theuerungesbeitrag. (Jest to choroba, na którą umiera się, jeżeli się jej nie dostaje.)
„Za czasów nie pamiętam już której zmiany systemu w rzeszy Eakuzkiej — tak opowiada owa nieszczęśliwa ofiara oszczędności budżetowych pan Brestla — nastał nowy hofrat, który. miał przeprowadzać tę zmianę we wszystkich biurach i dykasterjach. Musiało to być dość dawno, bo nie pamiętam już jego nazwiska — ale pamiętam jak dziś, że gdyśmy pojawili się w jego biórze i przemówił do nas: Meine Herrn itd. — to ciarki po nas przebiegały, bo p. hofrat nietylko miał władzę udzielania i wstrzymywania Theuerungsbeitrage, ale władza ta jego tryskała mu z oczu, z twarzy, ze złotego kołnierza i z białych sukiennych inekspresybiliów w sposób, dla nas biednych kancelistów do szczętu pognębiający. Dodajmy do tego, że p. hofrat, który zwykle mawiał po polsku, przy tej oficjalnej sposobności używał języka niemieckiego, i kiedy nam zapowiadał ścisłe przestrzeganie przepisów ze swojej strony, to z nieporównanie groźnym naciskiem wymawiał „ich werrrrrde“ — a każdy, pojmie, że staliśmy tak skruszeni i zastraszeni, jak gdybyśmy byli na sądzie ostatecznym i jak gdyby Chrystus Pan wymiar sprawiedliwości nad nami poruczył owemu c. k. radcy sądu krajowego w Cieszynie, który sądził p. Stalmacha.
„W tem, gdy p. hofrat rozpoczynając nowy frazes, raz jeszcze zagrzmiał do nas „ich werrrrrde“ zbliża się do niego nasz szef, także hofrat, i z łagodnym uśmiechem, klepiąc go po ramieniu, rzecze: „Ejt, co tam, panie hofracie! Ot — jak się tam ma pani hofratowa!“ Trudno sobie wyobrazić, jak nagle i zupełnie ta apelacja do p. hofratowej uwolniła nas od naszego urzędowego przestrachu. W jednej chwili wydało nam się, że złoty kołnierz p. hofrata jest po prostu kołnierzem od zwykłego ludzkiego tużurka, że białe inekspresybilia ze złotym galonem nie mają w sobie żadnej sztywności urzędowej i że grzmiące „ich werrrrrde“ brzmi tak łagodnie, jak n. p. „Nic, nic, moja lubko“.
Ciekawa ta anegdota poucza nas najprzód, że można być hofratem, a dąć się jak amsdiener od becyrku, a potem, że w razach takiego nadzwyczajnego rozsierdzenia się gromowładnej powagi urzędowej, najlepiej jest zapytać się: „Jak się ma pani hofratowa?“
Wielka to jednak szkoda, że Gazeta Lwowska sama jest płci żeńskiej, i że na jej ściśle urzędowe wyjaśnienia w sprawie podziału Galicji na część wschodnią i zachodnią co do nadzoru szkolnego, nie mogę dać takiej konfundującej odpowiedzi, jak ów hofrat drugiemu. Gazeta Lwowska dowodzi, że nie Galicję, ale inspektorów szkolnych podzielono na dwie połowy, t. j. na wschodnią i zachodnią, i że p. Statthaltereileiterowi przysłużą pełne prawo do tego. Cóż na to odpowiedzieć? Zapytałbym Gazetę Lwowską: „Ej, co tam! — Ot, jak się tam ma pan hofrat?“ — ale nie wiem, czy się staruszka tem skonfunduje. Gazeta Lwowska nie zwykła konfundować się niczem, sama bowiem, jako organ urzędowy, stoi u źródła wszelkiej możliwej konfuzji.
Co do twierdzenia, że nie Galicję podzielono, ale pp. inspektorów, przypomina mi się znane powszechnie tłumaczenie owego cygana przed sądem, co to nie ukradł konia, ale koń jego ukradł. Nie da się zaprzeczyć, że jest pewna analogia między temi dwoma tłumaczeniami — ale niech mię Bóg broni, bym miał porównywać urzędowe wyjaśnienie urzędowej czynności w dzienniku urzędowym — z cygaństwem.
Niekoniecznie à propos cygaństwa, ale z obowiązku kronikarskiego, muszę zanotować tutaj, że mieliśmy w tych czasach kwestję piwną i kwestję urzędowych sprostowań ze strony Izby handlowej — dwie bardzo ciekawe kwest, je, o którychby można pisać przynajmniej tak szeroko, jak zwykle pisują kronikarze o braku materjałów do kroniki. Zachodzi między niemi (t. j. między temi dwoma kwestjami, a nie między niemi a cygaństwem) ten związek, że w obydwóch odgrywa pewną rolę p. Doms, raz jako piwowar, a raz jako prezes Izby handlowej. Jako piwowar, p. Doms z kilkoma innymi piwowarami stanowił większość, która podniosła cenę piwa z 5 na 6 centów od szklanki, a jako prezes Izby handlowej, stanowił wraz z p. Dąbrowskim i Wallachem mniejszość w sprawie dania opinii o różnych projektach kolei żelaznych. Jakiemś dziwnem zrządzeniem losu stało się tak, że gdy Gazeta Narodowa umieściła uchwałę większości Izby, nadesłano do redakcji niewiedzieć zkąd urzędowe, ale przez nikogo niepodpisane sprostowanie, z którego wynikało, że większość Izby uchwaliła właściwie to, czego chciała mniejszość. Znowu tedy nie cygan ukradł konia, ale koń cygana. Gazeta nie chciała temu uwierzyć, co jej bardzo za złe wzięto w Organie demokratycznym, i na tem koniec — bo Gazeta oczywiście nie może niczego brać za złe Organowi demokratycznemu.
Inna jeszcze kwestja zakłóca w tej chwili jedność i zgodę między mieszkańcami królewskiego wolnego i stołecznego miasta Lwowa. Na Rurach jeden sąsiad drugiemu zastrzelił w nocy psa, który szczekał na złodzieja. Sąd ma dopiero rozstrzygnąć, ażali ćwiczenia myśliwskie tego rodzaju zgodne są lub nie z paragrafami rozmaitych c. k. praw i z przyjętemi w świecie wyobrażeniami o własności i o publicznem bezpieczeństwie. Proces, dla amatorów, może być bardzo zajmujący, tembardziej, że kwestja ta, jak wszystkie kwestje we Lwowie, przybrała charakter prawie polityczny. Dzienniki podzieliły się na dwa obozy konserwatywne stanęły po stronie poszkodowanego właściciela i jego psa, któremu oczywiście przysługiwało prawo szczekania, najprzód dla tego, że był psem, a powtóre, ponieważ widział złodzieja. Natomiast inne pisma, więcej czerwone, ujmują się za drugim sąsiadem, i dowodzą, że na to miał strzelbę W ręku, ażeby strzelał. Towarzystwo narodowo-demokratyczne ma być zwołane w celu powzięcia rezolucji w tej mierze, co nastąpi zapewne około roku 1892 albo 1893.
W sprawie teatru niemieckiego wiadomo tylko tyle, że dotychczas jeszcze Rada administracyjna nie oddała fundacji Drohowyzkiej na zupełną i dziedziczną własność p. Königowi, ani też pani Königowej. Gdyby to jednak nastąpiło, można się spodziewać, że znana wyrozumiałość i zimna krew najwyższego organu, powołanego do czuwania nad całością majątku krajowego, równie jak i całej szanownej publiczności lwowskiej, zniesie to z przykładną i lojalną cierpliwością. Znana wytrwałość polityczna naszych skrajnych pism publicznych, a mianowicie Organu demokratycznego, pominie tę sprawę roztropnem milczeniem, i nie będzie jątrzyć opinii w kwestji tak podrzędnej wagi. Co innego, gdyby chodziło o rzecz tak ważną, jak zastrzelenie psa na rurach, albo odkrycie nowej twierdzy na księżycu, zbudowanej podług systemu Vaubana! Dobrze redagowany dziennik wie, czem ma zapełniać swoje szpalty, a kto się opiera na ludzie, ten wie czego ludowi potrzeba.
Ludowi potrzeba przedewszystkiem — zasad. Zdrowych, demokratycznych zasad! Gdy się lud nauczy powtarzać: „Wolność, równość i braterstwo!“ i pić toasty na zdrowie szubienicy, to będzie szczęśliwym, choć nie będzie wiedział, że p. Statthaltereileiter niema prawa dzielić Galicji na dwa inspektoraty, i że wójt niema prawa załatwiania sporów małżeńskich za pomocą tylu a tylu plag, wymierzonych spierającym się stronom. Zasady to grunt! Wolność, równość i braterstwo! A pan Statthaltereileiter niech sobie robi, co mu się podoba, i fundacja Skarbkowska także!

(Gazeta Narodowa, Nr. 36. z d. 14. lutego r. 1869.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.