Kroniki lwowskie/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 115. z d. 17. maja r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
20.
Eldorado wiedeńskie. — Konsorcja i koleje żelazne. — Różne uroczystości słowiańskie we Lwowie. — Nabożeństwo za Chomińskiego, wysłanie reprezentantów do Pragi, grzmiące: Sława! opozycyjne i wieczór muzykalno-deklamacyjny w Domu Narodnim. — Niesłowiańskie zachowanie się codziennego kronikarza Gazety Narodowej. — Dąsania się czesko-polskie. — Uchwała Rady królewskiego wolnego miasta Jaworowa. — Cofnięty „konsens“ na demokrację. — Kwestje ortograficzne. — Pisma literackie we Lwowie.

Ruch w mieście naszem zmniejszył się w tej chwili, i dopiero ze zwołaniem sejmu krajowego i z nastaniem sezonu wyścigowego będziemy widzieli więcej życia. Tymczasem ci, co nie są ani we Lwowie, ani też nie siedzą na wsi, nie sieją i nie orzą, a jednak żyją, i to nie źle żyją — przesiadują w Wiedniu. Wiedeń stał się od jakiegoś czasu dla Galicji tem, czem jest Kalifornia dla wschodniej części Zjednoczonych Stanów Ameryki północnej. Jaki taki jedzie tam — po majątek. Podróżni opowiadają, że w pewnym pokoju, w pewnej kawiarni wiedeńskiej, można przy każdym stoliku widzieć grupę ludzi, rozmawiających po cichu, liczących coś na palcach, podsłuchujących rozmowy, prowadzone przy drugich stolikach, badających miny i ruchy tych, co przy nich siedzą. Każda taka grupa, to osobne konsorcjum; każdy jej członek, to Galicjanin, który przybył do Wiednia, ażeby wzbogacić się przy tem lub owem przedsiębiorstwie. Jedno konsorcjum patrzy z ukosa na drugie, stara się dowiedzieć, jak daleko postąpiły jego interesa, usiłuje przedstawić swoje własne w jak najlepszem świetle, ażeby wytargować wyższą sumę za odstąpienie koncesyj, otrzymanych już lub dopiero obiecanych. Gdyby się powiodły wszystkie te projekta i plany, Galicja byłaby niebawem zaludnioną przez samych Krezusów, — szkoda, że najlepsze kąski, jak n. p. najważniejsze linie kolei żelaznej, już są rozdane, a każde późniejsze konsorcjum w trudniejszych już znajduje się warunkach, bo zmierza do przedsiębiorstw mniej zyskownych, i mniej mu łatwo przyjdzie znalezć w kraju i za granicą uczestników i akcjonarjuszów. Nie skończyłbym, gdybym chciał wyliczać wszystkie linie kolei, któremi ma być Galicja przerzniętą, wszystkie banki, spółki przemysłowe itd., któremi ma być uszczęśliwioną. Jedno konsorcjum chce budować kolej żelazną z Węgier na Skole, Stryj, Chodorów, do Tarnopola. Drugie jest za linią: Łupków, Lisko, Chyrów, Przemyśl, a trzecie chce jeszcze budować osobną linię z Chyrowa do Chodorowa. Czwarte konsorcjum zachwala korzyści, jakie przedstawia linia, prowadząca przez Duklę do Przemyśla, piąte woli jechać przez Duklę do Rzeszowa, a szóste przez Duklę do Tarnowa. Siódme konsorcjum trzyma się już wyłącznie Galicji, i chce prowadzić linię z Przemyśla przez Sambor, Stryj, Bolechów, Kałusz do Husiatyna. Jest podobno i ósme, które marzy o linii, wiodącej z Gródka do Drohobyczy. Dodajmy do tego konsorcjum, które się krząta około założenia banku komisowego i eksportowego we Lwowie, konsorcjum, a raczej konsorcja, oczekujące z upragnieniem, by im skarb przedlitawski sprzedał galicyjskie dobra krajowe, konsorcjum w celu wydobywania nafty w Drohobyczy i t. p., a będziemy mieli wyobrażenie o tem, jak bardzo przemysłowym i handlowym krajem stałaby się Galicja, gdyby wszystkie te piękne rzeczy przyszły do skutku. Oczywista rzecz, iż niektóre konsorcja po patrjotyzmie, inne zaś po zdrowym „ekonomicznym“ zmyśle dziennikarstwa krajowego spodziewają się usilnego poparcia swoich celów, a niektóre znowu dzienniki na tych samych podstawach spodziewają się, że będą wezwane do popierania tych korzystnych materjalnych dążeń, w sposób oczywiście materjalny.
Kto nie pojechał do Wiednia, wierny zasadzie, nie wiedzieć dla czego niemieckiej: Bleibe im Lande und nähre dich redlich, temu Lwów prócz koncertów nastręcza w tych dniach wiele sposobności do pokrzepienia słowiańskiego ducha[1].
W poniedziałek odbyło się w wołoskiej cerkwi nabożeństwo za „upokoj duszy błażennoj pamiaty Joachima Chominskawo,“ odprawione przez kanoników tutejszej kapituły gr. katolickiej, w przytomności p. wiceprezydenta c. k namiestnictwa, Mosza. Następnie wyprawiła Matyca ruska w połączeniu z Besidą i z zarządem Domu Narodniego dwóch delegatów do Pragi, na uroczystość położenia kamienia węgielnego pod teatr czeski. Są nimi: ks. Kaczała i błagorodny Pawłewycz. Dziennik Lwowski zapewnia, że Polacy wiekopomny ten fakt (t. j. fakt położenia kamienia węgielnego) przyjmą grzmiącem, milionowem Sława! Dowiadujemy się oraz, że my opozycja, stali zawsze wierni na współ z Czechami przy sztandarze federalistycznym (nawet wówczas, gdy hr. Borkowski chciał przyłączyć Galicję do Węgier), i dowiadujemy się, że podczas gdy Polacy wznosili wczoraj owe grzmiące Sława! na cześć zjazdu w Pradze, w Domu Narodnim odbywał się wieczór deklamacyjno-muzykalny w tym samym celu, i że brali w nim udział dyletanci ruscy i czescy. O tych wszystkich rozczulających rzeczach dowiadujemy się oczywiście tylko z Dziennika Lwowskiego i ze Słowa, bo nasze sprawozdania brukowe nie wiedzą nic o tych wszystkich zdarzeniach, których doniosłość dziejowa zatrzęsła wczoraj i onegdaj wszystkiemi szybami w naszem mieście. Jest to dowodem ogromnej opieszałości kronikarza codziennego Gazety Narodowej. W jego oczach spełnia się akt, którego znaczenie nie ustępuje w niczem przeszłorocznemu kongresowi etnograficznemu, a on tego nie widzi. Nie widzi nawet, jak gaspadin Pawłewycz przejeżdża mu poprzed sam nos, uwożąc do Pragi połączone sympatje Matycy ruskiej i polskiej opozycji, stojącej równie wytrwale przy sztandarze federalistycznym, jak i przy sztandarze spółki, która ma nadzieję kupić dobra krajowe od p. Brestla, przyczyniając się tym sposobem do pokrycia dualistycznego niedoboru. O jego uszy odbija się głośne Sława! z nad Wisły, Pełtwi, Warty, Newy i Wołgi, z nad Cisy, Sawy, Drawy, Odry i Wełtawy, Polacy wyją z rozkoszy i rozpływają się we wszechsłowiańskim zachwycie przy odgłosach muzykalno deklamacyjnych, dolatujących ich z Domu Narodniego, a on tego nie słyszy i nie donosi o tem ani słówkiem! Jest to, jak mówiłem, dowód ogromnej opieszałości, albo raczej półurzędowej obojętności dla wszystkiego, co słowiańskie! Kronikarzowi temu snują się widocznie po głowie reminiscencje z lat 1848 i 1849. Wyrazy: Kapolna, Isaszeg, Gödöllö, mają dla niego większy urok, niż harmonijne nazwy Sankt-Pietierburg, Slovanska Lipa i t. p. i szedłbym prawie o zakład, że nazwiska, jak Perczel, Klapka, Bem, Dembiński, a nawet Koszut budzą w nim sympatyczniejsze wspomnienia, aniżeli wielkie imiona Riegerów, Hurbanów, Chomińskich i Pawłewyczów. Do takiego to stopnia dochodzi zapoznawanie interesów słowiańskich u naszego dziennikarstwa, i tak zapatrują się na sprawy publiczne ludzie, którzy nie chcą pozwolić na podział Galicji na część małopolską i wielkorusską, którzy sprzeciwiają się sprzedaży dóbr krajowych na korzyść skarbu państwa, i którzy nie szanują nic: nawet pana Miłaszewskiego!
Mimo milionogębnego sława! wzniesionego przez opozycję w chwili, wolnej od trosk o ekonomiczne korzyści, wynikające z kupna Niepołomic, nikt z Polaków, zaproszonych na uroczystość czeską do Pragi, nie pojechał tam, ile mi wiadomo. Nie należy w tem upatrywać dowodu nieprzychylności dla Czechów. Polacy widzi), z radością, każdy objaw prawdziwie narodowy u Czechów, ale Czesi nie mają prawa wymagać, ażeby Polacy kierowali się ich polityką i brali udział w demonstracjach, na których widok serce rośnie w Katkowach i w Murawiewach. Jeżeli Czesi mogą nam zarzucać, że delegacja nasza pojechała do Rady państwa, to mybyśmy mieli równe prawo wyrzucać im, że tam nie pojechali. Polityka czeska, czyli mówiąc dokładniej, polityka przywódców czeskich jest nierównie niekonsekwentniejszą od polityki naszej delegacji i naszego sejmu. Opierają się z jednej strony na prawie historycznem, z drugiej zaś zaprzeczają takiego samego prawa Węgrom, i oświadczają się z wszelką gwałtownością przeciw przywróceniu konstytucji węgierskiej. Żaden Polak nie może pod tym względem iść z Czechami i żaden nie może im przyklasnąć, jeżeli rozdąsawszy się na Niemców i na Madjarów, tamtym na przekór rzucają się w objęcia najśmiertelniejszego wroga polskiej sprawy[2]. Kto się dąsa, nie może nikomu brać za złe, że mu odpłaca podobną monetą. Niech tylko Czesi zamiast na mrzonkach wszechsłowiańskich, służących interesowi Moskwy, oprą się na własnym swoim, narodowym gruncie, niech odwołując się do własnych tradycyj historycznych, nie zaprzeczają ich drugim, a znajdą w Polakach koniecznych i szczerych sprzymierzeńców. Na dziś, to pewna, że ani ks. Litwinowicz, ani ks. Kaczała, ani p. Bogdan Dziedzicki nie są pełnomocnikami Galicji do zawarcia sojuszu z Czechami przy sposobności obchodu narodowego w Pradze. Panowie ci nie reprezentują nikogo prócz siebie samych, i jedyną tradycją, do której mogą się przyznać, jest ta, którą uświetniło poniedziałkowe nabożeństwo za duszę p. Chomińskiego.
Wytknąłem powyżej opieszałość i niesłowiańskość codziennego kronikarza gazety, teraz muszę powinszować mu, i to z powodu, że srogie prawo teutońskie przestało obowiązywać w naszych grodach. Sławetni rajce i ojcowie królewskiego wolnego miasta Jaworowa wzięli mu za złe krytykę posiedzenia, na którem uchwalili, że nie potrzebują dwóch adwokatów, bo zapewne jeden może prowadzić wszystkie sprawy pro i contra. Gdybyśmy żyli w czasach ortelów magdeburgskich, szanowny mój kolega mógłby być ściętym, wbitym na pal, ćwiertowanym, albo spalonym jak czarownica. Dla dziennikarza, tak niepostępowy rodzaj śmierci musiałby być podwójnie nieprzyjemnym. Pisarz sądu miejskiego, nieumiejący pisać, odczytałby mu wyrok, a cały ten średniowieczny ceremoniał znalazłby następnie dokładne opisanie w Czasie i w Dzienniku Lwowskim. P. Pawliszczew zapłaciłby parę rubli więcej swojemu korespondentowi lwowskiemu za wierną relację o tak przykładnem ukaraniu znanego ultrasa i polonofila. Szczęściem dla winowajcy, skończy się wszystko na procesie, który posłuży zapewne do wzbogacenia jurydycznych wiadomości szanownych reprezentantów królewskiego wolnego miasta Jaworowa, równie jak ustawa o wolności adwokatury pomnoży mimo ich woli liczbę adwokatów w tem mieście.
W innej znowu parafii wydarzył się fakt następujący.[3] Kilka literatów, znanych z tendencyj jak najliberalniejszych, osobliwie na punkcie pisowni polskiej, zawiązali Towarzystwo w celu popierania tych tendencyj, t. j. podali statuta do wiadomości władzy, i rozpuściwszy pogłoskę, że niektóre znane znakomitości polityczne przystąpiły do tego Towarzystwa, zgromadzili znaczną liczbę w celu ukonstytuowania się i wybrania Wydziału. Na pierwszym jednak wstępie postawili żądanie, ażeby Towarzystwo przyznało się do ich pisowni, czyli innemi słowy, ażeby wydawany przez nich organ uważało za swój własny. Gdy zgromadzenie nie przychyliło się do tego żądania, jeden i drugi literata oświadczył, że nie myśli się dać majoryzować. Poczem wzięli do kieszeni statut, podany do wiadomości władzy czyli, jak twierdzą „konsens,“ i wyszli. Tym sposobem parafia owa została bez Towarzystwa liberalnego i bez konsensu na prawdziwą demokrację. Bo i na cóż by się przydało parafianom, gdyby zawiązali drugie Towarzystwo, skoro to nie byłoby już patentowane?
Kwestja pisowni nie jest u nas rzeczą podrzędną. Może ona spowodować scysję nawet między tak pokrewnemi publikacjami, jak Dziennik Lwowski i afisz teatru polskiego. Podczas gdy ten ostatni twierdzi, że będzie odegranym dramat: Po ślizkiej drodze, Dziennik zapowiada utwór pod tytułem: Po ślizgiej drodze. W Poznańskiem walka o pisownię wre na piękne w dziennikach i broszurach. Jeden Wielkopolanin wynalazł nową samogłoskę, teraz zupełnie nieznaną, która pisze się: à i wymawia się niby a, a niby o. Drudzy znajdą, że język nasz obejdzie się bez tego przybytku, że mamy już i tak aż 8 samogłosek itd. Polemika w tej sprawie prowadzi się z ogniem, w obec którego niczem są nasze spory dziennikarskie w sprawach publicznych. Obrońcy pochylonego à ronią łzy nad biedną, prześladowaną samogłoską, przeciwnicy tej wielkopolskiej właściwości dowcipkują, a obydwie strony zarzucają sobie: namiętność, grubą nieznajomość rzeczy, i — brak patrjotyzmu! Brak patrjotyzmu, z powodu miłości lub wstrętu do dziewiątej samogłoski! U nas przynajmniej, uważane bywa jako kryterjum patrjotyzmu mniejsze lub większe uwielbienie dla natężeń p. Wojnowskiego, dążących do wygłoszenia wysokiego c, w obec którego pochylone à jest niczem.
W Nowinach podniesiono niedawno kwestję, jak niekorzystnem dla piśmiennictwa naszego jest rozstrzelenie się sił literackich w różnych wydawnictwach perjodycznych. W istocie w samym Lwowie wychodzi pięć pism treści beletrystycznej: Strzecha, Dziennik Literacki, Nowiny, Przyjaciel Ludu i Tygodnik Lwowski. Byłoby pożądanem, aby dwa lub trzy z tych pism zlały się w jedno. Dziennik Literacki zwinął swój dodatek powieściowy, i drukuje obecnie na samem czele przekład satyrycznej powieści pana Laboulay'a: Książę Pudel (Le prince Caniche). Zjedna mu to zapewne nie mało czytelników, bo talent autora znany jest u nas i wysoko ceniony. Smutno to jednak, że najdawniejsze i największe pismo literackie musi się uciekać do przekładów, by zainteresować publiczność, i to do przekładu powieści, która w dobrym przekładzie polskim wyszła już z druku w osobnej książce w Poznaniu!

(Gazeta Narodowa, Nr. 115. z d. 17. maja r. 1868.)







  1. „Słowiańskiego ducha.“ W owym czasie Dz. Lwowski bronił z zapałem zasady „wzajemności słowiańskiej,“ nie zrażony widowiskiem kongresu etnograficznego, w którym wzięli udział Czesi. Po nim, odziedziczyła tę sympatję dopiero w r. 1864 Gazeta Narodowa — tu, jak widzimy, występowała w duchu, w jakim następnie traktował i traktuje tę sprawę Dziennik Polski.
  2. Wszystko to drukowała Gazeta Narodowa w r. 1868, w r. zaś 1874 wzywa ona Polaków do przymierza z moskalofilami.
  3. Kilka literatów — Dz. Lwowski regularnie tak pisał, podczas gdy o „dzikach,“ „balach“ itp. mawiał: kilku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.