Przejdź do zawartości

Kroniki lwowskie/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 91. z d. 19. kwietnia r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
16.
Słota i spacery lwowskie. — Benjaminek reakcyjny egzorcyzuje kronikarza Gazety Narodowej. — Sprawa Krakowska i cywilny ślub ultramontanizmu z „ultrademokracją“. — Amputacja uznana jako jedyny środek uratowania Galicji przez chirurgów Dziennika Lwowskiego.

Cały przewodni tydzień zapełniła słota i polemika w sprawie krakowskiej. W obec tych dwóch kwestyj, wszystkie inne wypadki brukowe przeminęły bez rozgłosu. Słota stawia niezwalczone przeszkody pięknemu i brzydkiemu światowi, któryby chciał korzystać z wiosny i pokazać lub oglądać na wałach nowe toalety demi-saison, kapelusze, bielidła, róże i kolosalne szyniony. Te ostatnie doszły już do takich rozmiarów, że dwie kobiety muszą albo umrzeć albo za życia sprzedać swoje włosy, aby trzecia zdołała ubrać głowę podług wymagań mody. Różowanie twarzy miano także w ostatnich czasach doprowadzić do nieznanej jeszcze doskonałości. Wynaleziono jakąś pomadkę, której dotknięcie wystarcza, by wywołać na twarzy rumieniec, całkiem podobny do naturalnego; zdaje się więc, że blade lica wyjdą zupełnie z mody. Szkoda, że deszcz i błoto przeszkodziły nam dotychczas przekonać się naocznie o skuteczności nowego tego kosmetyku. Nie mogliśmy z tego samego powodu dowiedzieć się, czy w istocie niektóre piękne okazy rasy kaukazkiej, sprowadzone z różnych okolic „Polski nadwiślańskiej“ przez pewnego przedsiębiorcę widowisk, zobowiązały się kontraktem nie pokazywać w mieście ani nadobnych swoich rysów, ani toalety, przeznaczonej do sprawienia wyższych artystycznych efektów, a to w tym celu, by ciekawa nasza nadpełtawiańska, czarno- i jasnowłosa, szpakowata i siwa, złota i pozłacana młodzież tem pilniej kupowała bilety i uczęszczała na widowiska? Jest to ploteczka, która od dwu tygodni krąży po mieście, i choć dotychczas nie mogłem sprawdzić, o ile jest autentyczną, nie mogę uchylić się od obowiązku zapisania jej na tem miejscu, głównie przeznaczonem dla doniesień tego rodzaju.
Spacery lwowskie nawet po ustaniu słoty i po wyschnięciu błota nie o wiele wypięknieją w tym roku. W Radzie miejskiej uderzono niesłusznie na p. Bauera, ogrodnika tutejszego uniwersytetu, zajmującego się upiększeniem miasta, i zwalono na niego winę, że Lwów nie może doczekać się niektórych ozdób ogrodniczych. Pan Bauer żali się, że mu miasto daje mało robotników, i że z tego powodu roboty postępują powoli. Zresztą wszystkie jego usiłowania na nic się nie przydadzą, jeżeli miasto z każdą nową plantacją postąpi sobie tak jak z ogrodem Pojezuickim. Mimo protestacji p. Bauera pozwolono przedsiębiorcy, dzierżawiącemu traktjernię w tym ogrodzie, zniszczyć najpiękniejszy gazon, i miejsce, przeznaczone na kwiaty, zastawić stołami i ławkami, które szpecą cały ogród. Obecnie dla zrównania tego pochyłego miejsca, wysypano je w części szutrem, przyczem w wysokości kilku stóp zasypano drzewa, które w skutek tego mogą uschnąć. Wszystko to dowodzi, że nasza Bada miejska, mimo wysokich cnót swoich, którym zresztą w poprzedniej kronice wszelki hołd oddałem, jest złą gospodynią i nie umie utrzymać porządku. Dalszym dowodem tej smutnej prawdy są najprzód dorożkarze, którzy zdzierają niemiłosiernie każdego, kto nie umie lub nie chce odwoływać się w każdym wypadku do najwyższej opiekunki wszystkich uciśnionych a lojalnych ludzi — t. j. do policji. Potem następują żebracy. Są pewne miejsca, jak n. p. chodnik przed tak zwaną kawiarnią wiedeńską, gdzie całe tłumy ubogich napastują formalnie przechodniów. Jeżeli to są istotnie biedni ludzie, potrzebujący miłosierdzia, czemuż ich nie umieszczą w domu ubogich? a jeżeli oddają się tej gałęzi zarobkowania tylko z amatorstwa, to tembardziej powinna władza wziąć ich w opiekę. Podobno jednak dobrze będzie, gdy przestanę wyliczać wewnętrzne nieporządki lwowskie — bo musiałbym znowu zejść aż do kwestji chodników i t. d. i powtarzać się bez końca.
Powiedziałem, że oprócz słoty zajmowała nas w tym tygodniu przeważnie kwestja krakowska. Jest to w drobnych rozmiarach powtórzenie wojny Gwelfów z Gibellinami, jak twierdzi krakowski korespondent wiedeńskiej Pressy. Zachodzą jednak bardzo kardynalne różnice między ową wojną a kwestją Weiglowską. Nie spierają się tu dwa miasta, ale tylko część mieszczan krakowskich występuje przeciw uchwale sejmowej. Następnie, trudnoby było powiedzieć, gdzie są Gwelfy, a gdzie Gibelliny. W obozie Weiglowskim zespoliły się obydwa te stronnictwa. Najprzód po jego stronie jest gibelliński projekt do ustawy o administracji politycznej, wypracowany przez p. Giskrę a zbijany przez reprezentantów naszego kraju, a potem przyczepił się do tego obozu także Gwelf lwowski, znany w świecie humorystycznym pod nazwą Benjaminka[1] reakcyjnego, wielki zwolennik świętopietrza i konkordatu, nieprzyjaciel wszystkich rzeczy i prawd, łatwych do zrozumienia, i specjalista w sprawie zupy rumfordzkiej.
Opowiadają, że wziął od swego spowiednika osobne pozwolenie, ażeby mu wolno było czytać bezbożne uwagi kronikarza lwowskiego Gaz. Nar., i ażeby tem skuteczniej mógł zwalczać złego ducha, który według jego zdania zagnieździł się w tej Gazecie, i osobliwie w niedziele i święta uroczyste przeszkadza mu w bogobojnych ćwiczeniach stylu, uprzyjemniających później każdemu człowiekowi, niepozbawionemu łaski poświęcającej, czytanie pierwszej stronicy Czasu. Dziwna to rzecz, że w tej brzydkiej sprawie podały sobie rękę wszystkie koterje i koteryjki, jakie mamy w kraju. Ultramontanizm zawarł „ślub cywilny z potrzeby“ z ultrademokracją“ — dziennik, który jest organem torysów krakowskich, z dziennikiem, który chce uchodzić za organ jakiegoś stronnictwa, bajecznie skrajnego i opozycyjnego. Poruszono wszystkie sprężyny, wytoczono mnóstwo spraw podrzędnych, ale nie odpowiedziano dotychczas na główne pytanie: Czy wolno najstarszemu nawet i najzacniejszemu miastu wyłamywać się z pod uchwał sejmowych, i przeciw tymże wdawać się w prośby lub przedstawienia do wiedeńskiego ministra? Dziś ta sprawa wstąpiła w oryginalną fazę: Ministerstwo ma pod ręką kwestje, bardziej dla niego ważne i naglące, niż ustanowienie komisji namiestniczej w Krakowie, nie chce więc w kwestji podrzędnej wchodzić w zatargi z opinią kraju i jego reprezentantów. Oświadczyły się tedy przeciw uchwale Rady krakowskiej dzienniki niemieckie, znane z dążności centralistycznych. Wobec tego powinni obrońcy separatyzmu krakowskiego schować się pod ziemię ze wstydu — cóż, kiedy wstyd wyszedł u nich ze zwyczaju!
W innych kwestjach, gdzie chodzi o interes kraju, trudno jest znaleźć tak wszechstronne poparcie w naszem dziennikarstwie, jakie znalazła większość Rady krakowskiej. W sprawie języka urzędowego w sądach galicyjskich, którą podniosła Gazeta, daremnie oglądaliśmy się za takiem poparciem. Milczała wówczas szanowna „opozycja“ i cieszyła się w duchu, że ją p. Komers wyręczył na chwilę w ciężkiej pracy polemizowania z Gazetą.
Niestety! „opozycja“ nie ma czasu, ażeby popierać sprawy, które nasuwają się w praktyce codziennej, bo w ciasnych jej ramach zaledwie zmieścić się mogą szumne deklamacje na ospałość, na apatję, na brak łączności w kraju i t. d. Przy takich jednostajnych elegiach kraj spałby doskonale, gdyby ich słuchał. Potem „ultrademokratyczna opozycja“ musi popierać i chwalić hr. Thuna, a od czasu do czasu wyszukać jakąś myśl zbawienną dla kraju w mętach czesko-moskiewskich, które bywają drukowane po niemiecku w pragskiej Politik. Treść najnowszej ewanielii, która powstała tym sposobem, jest taka: Dotychczas przewodzili w polityce krajowej ludzie, którzy wyszli z Galicji wschodniej, i polityka ta była złą, nieprowadzącą do celu. Potrzeba więc podzielić Galicję na dwie połowy, ażeby w Krakowie mógł wyrobić się duch prawdziwie polski. Lwów i Galicję wschodnią należy odciąć od Krakowa, jak zgangrenowany członek od zdrowego ciała. Amputacja ta, zdaniem felczerów Dzienn. Lwowskiego, sprowadzi jak najlepsze skutki. W odciętym, zgangrenowanym członku zapuści korzenie bank rustykalny, a w zdrowem ciele krakowskiem rozwiną się konsorcja, kupujące dobra krajowe dla spółek niemieckich. I tu i tam znajdą się tedy posady dla felczerów, którzy uskutecznią amputację. Kult hr. Thuna zakwitnie nad Wisłą, hr. Adam Potocki, hr. Henryk Wodzicki i książę Władysław Sanguszko rozwiną tam bez przeszkody swoją zbawienną działalność ku doczesnej i wiecznej szczęśliwości narodu zachodnio-galicyjskiego, podczas gdy nad Pełtwą płacz i zgrzytanie zębów panować będzie, póki nie urodzi się Mesjasz z pokolenia Dziennika Lwowskiego i nie połączy w jeden zastęp założycieli banku włościańskiego z towarzystwem przyjaciół jazdy konnej. Naówczas będzie tylko jeden pasterz (ks. Litwinowicz), i jedna owczarnia od drukarni Poremby aż do mostu na Prucie, w którym utopiła się główna dźwignia kolei czerniowieckiej w postaci siedmiu tłustych wołów, opłakiwanych przez Tygodnik Lwowski.
Tyle słów najnowszej ewanielii opozycyjnej, zapisanej w Dzienniku Lwowskim, w nr. 98. na stronnicy drugiej. Ale biada nam: oto już na trzeciej stronnicy znajdujemy maleńką wiadomość, która rozwiewa najpiękniejsze nadzieje, jakie mogliśmy powziąć ze słów powyższych. Oto czytamy: „Wczoraj w południe zgubione zostały dwa klucze, związane sznurkiem. Łaskawy znalazca raczy takowe odesłać do redakcji Dziennika Lwowskiego lub ajencji tegoż przy placu Katedralnym“. Nie potrzeba być bardzo domyślnym, aby zrozumieć całą doniosłość tego na pozór mało ważnego faktu. Zgubione klucze należały do redakcji Dziennika Lwowskiego: jeden z nich służył do kwestji krakowskiej, drugi do innej kwestji, więcej lokalnej; sznurek odznaczał łączność tych dwu spraw w szpaltach Dziennika, jeżeli klucze się znajdą, albo jeźli je znajdzie ktoś z „większości“ i nie odda ich redakcji ani ajencji Dziennika, to jakże organ ten. rozwiąże kwestję krakowską, i jakież będą dla brzegów Pełtwi skutki niewłaściwego rozwiązania owej drugiej kwestji, lokalnej, po stracie odnośnego klucza!

(Gazeta Narodowa, Nr. 91. z d. 19. kwietnia r. 1868.)







  1. Benjaminkiem, czyli „hrabią Benjaminkiem“ przezwano L. hr. D. korespondenta, a później współpracownika Czasu, z powodu, iż pewne wsteczne powagi krakowskie powitały ze zbytniem uniesieniem pierwsze jego próby literackie, wróżąc mu ogromną przyszłość i t. d. Ztąd „Benjaminek“ reakcji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.