Przejdź do zawartości

Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
PAWILON FRANCISZKA I-go.

Polowanie z sokołami było prześliczną, królewską zabawą w czasach, kiedy nietylko stanowiło przyjemność, lecz było i sztuką.
Pomimo to, musimy opuścić tę królewską zabawę, ażeby zajrzeć we wnętrze lasu, w miejsce, gdzie wkrótce przybędą wszystkie osoby, należące do orszaku polowania.
Na prawo od drogi des Violettes, tej długiej arkady, której sklepienie stanowiły liście, i gdzie zając nieraz wychylał uszy z trawy i lękliwa nadsłuchiwała łania — była wycięta polana, tyle oddalona, iż z drogi miejsca tego widać nie było; z tego jednak miejsca można było widzieć całą drogę.
W pośrodku wyciętej przestrzeni, w trawie, na rozciągniętych płaszczach podróżnych, leżeli dwaj ludzie; obok każdego leżała długa szpada i wielki muszkiet, którego lufa zakończona była lejkiem.
Jeden z nich oparty na jednej nodze i jednej ręce, nadsłuchiwał jak zając lub łania, o których tylko cośmy wspomnieli.
— Zdaje mi się — powiedział nadsłuchujący — iż polowanie zbliżyło się do nas; słyszałem nawet krzyki strzelców, zachęcających sokołów.
— A teraz — rzekł drugi, który jakby badał wypadki z zimniejszą krwią, aniżeli jego towarzysz — teraz ja nic nie słyszę; musieli się oddalić... A mówiłem ci, że to miejsce wcale się nie zda do szpiegowania; prawda, że nas nie widzą, lecz i my nic nie widzimy.
— Na szatana! kochany Annibalu — powiedział pierwszy. — Przecież wypadało ukryć i nasze dwa konie i te dwa konie, które bierzemy na przypadek, i te dwa muły tak obładowane, iż nie pojmuję, jak za nami będą mogły zdążyć. Gdzie je ukryć, jeżeli nie pod temi odwiecznemi dębami? Oskarżasz pana de Mouy, a ja we wszystkich jego rozporządzeniach, dotyczących naszej sprawy, spostrzegam doskonały takt doświadczonego spiskowca.
— Doskonale! — zawołał drugi szlachcic. — Nareszcie wygadałeś się. Ja tego tylko czekałem, A więc należymy do jakiegoś spisku.
— Nie; nie należymy do spisku, lecz prosto pomagamy królowi i królowej.
— A więc i król i królowa należą, do spisku? czyż to dla nas nie wszystko jedno?
— Coconnas, mówiłem ci wyraźnie — odparł La Mole — iż nie przymuszam cię, ażebyś był moim uczestnikiem w sprawie, do której zniewala mnie uczucie, jakiego nie podzielasz i podzielić nie możesz.
— Na szatana! któż mówi, iż mnie przymuszasz? Nie znam człowieka, któryby Coconnasa mógł zmusić do uczynienia tego, czego uczynić nie chce; lecz czy sądzisz, iż cię opuszczę, kiedy widzę, że się rzucasz dyabłu na ofiarę?
— Annibalu! Annibalu! — zawołał La Mole — patrz, czy to czasem nie jej biały konik. Rzecz dziwna, skoro się tylko przybliży, tak mi serce silniej bije...
— W samej rzeczy, to dziwne — odparł Coconnas ziewając — mnie wcale serce nie bije.
— Nie, to nie ona — powiedział La Mole. — Cóżby miało przeszkodzić? Obiecała przyjechać w południe.
— Jeszcze niema dwunastej, otóż i wszystko. Zdaje mi się, że jeszcze moglibyśmy się zdrzemnąć.
Coconnas bez zwłoki chciał stwierdzić swoje słowa czynem, rozciągnąwszy się na płaszczu; lecz zaledwie przytknął ucho do ziemi, natychmiast wzniósł rękę, dając znak przyjacielowi, ażeby się zachowywał cicho.
— Co takiego? — zapytał La Mole.
— Milcz, słyszę tentent i tym razom nie mylę się.
— To rzecz szczególna, ja nie słyszę.
— Jakto, nic nie słyszysz?
— Nic.
— A więc — powiedział Coconnas, podnosząc się i kładąc rękę na ramieniu La Mola — patrz na tę łanię.
— Gdzie?
— Ot tam.
Coconnas wskazał ręką w kierunku gdzie stała łania.
— No i cóż?...
— Uważaj, a zaraz zobaczysz.
Łania stała nieruchoma, nachyliwszy głowę, jak gdyby zamierzała szczypać trawę; lecz nagle wyprostowała się, zaczęła strzydz uszyma i bez żadnej widzialnej przyczyny rzuciła się w głąb lasu, gdzie zniknęła jak błyskawica.
— Widzę, że masz słuszność — rzekł La Mole — ponieważ łania ucieka...
— A więc łania słyszy, czego ty nie słyszysz — odpowiedział Coconnas.
W samej rzeczy, jakby przytłumiony szmer dał się słyszeć w trawie; dla uszu niewyćwiczonych był to szum wiatru, lecz dla uszu jeźdźca był to tentent koni.
La Mole zerwał się na równe nogi.
— Otóż i oni! — zawołał.
Coconnas wstał także, lecz nie z taką, prędkością; zdawało się, że gwałtowność piemontczyka przeszła do serca La Mola, a jego zimna krew do serca Coconnasa.
Pochodziło to ztąd, iż pierwszy z nich w tych okolicznościach działał z własnej woli, a drugi pod naciskiem.
Wkrótce przyjaciele usłyszeli tentent.
Ich konie postawiły uszy, usłyszawszy rżenie; w tej chwili aleją przebiegło białe widziadło, kobieta, która obejrzawszy się ku nim, zrobiła jakiś dziwny znak.
— Królowa Nawarry! — zawołali razem obaj przyjaciele.
— Coby to mogło znaczyć? — zapytał Coconnas.
— Dała znak ręką, ot taki... — odpowiedział La Mole — który znaczy: Zaraz...
— Nie, ona zrobiła tak — rzekł Coconnas — co znaczy: uciekajcie...
— Ona chciała powiedzieć: czekajcie na mnie.
— Nie; chciała powiedzieć: ratujcie się.
— A więc — rzekł La Mole — niech każdy czyni, jak mu się podoba. Ty uciekaj, a ja pozostanę.
Coconnas wzruszył ramionami i znowu położył się na ziemi.
W tejże samej chwili, po tej samej alei, przez którą przejechała królowa, przebiegł w galopie oddział jeźdźców, w których przyjaciele poznali protestantów.
Ich konie dawały susy jak szarańcza, o której mówi Job: „zjawiła się i zniknęła”.
— Na szatana! Musiało zajść coś ważnego, — powiedział Coconnas, wstając. — Jedźmy do pawilonu Franciszka I-go.
— Przeciwnie, nie jedzmy tam. Jeżeliśmy wykryci, król najprzód zwróci uwagę na pawilon Franciszka I-go, ponieważ tam mieliśmy się zebrać.
— Może być, że tym razem masz słuszność — pomruknął Coconnas.
Coconnas jeszcze nie skończył mówić tych słów, gdy aleją jak wicher pędził jeździec; leciał on przez rowy, krzaki, wywrócone drzewa i nagle znalazł się przed La Molem i Coconnasem.
Jeździec ten w obydwóch rękach miał po pistolecie, koniem zaś kierował tylko kolanami.
— De Mouy! — zawołał Coconnas — de Mouy ucieka! A więc wszystko stracone.
— Prędzej! prędzej! — zawołał hugonot. — Umyślnie skręciłem z drogi, ażeby was o tem zawiadomić. Prędzej na koń!
De Mouy wymówił te słowa w całym pędzie swego konia i był już daleko, gdy je domawiał i zanim La Mole i Coconnas zrozumieli ich znaczenie.
— A królowa? — zawołał La Mole.
Lecz jego głos zniknął w przestrzeni; de Mouy nie mógł już słyszeć zapytania, a tembardziej na nie odpowiedzieć.
Coconnas niedługo się namyślał, co mu czynić wypada; lecz La Mole stał nieporuszony, śledząc oczyma de Mouya, już zaczynającego znikać po za gałęziami drzew.
Coconnas dopadł do koni, siadł sam na jednego i podał lejce La Molowi.
— Siadaj! — zawołał. — Powtarzam ci słowa de Mouya; prędzej, prędzej na koń! A de Mouy zawsze mówi dobrze. Więc w drogę, mój przyjacielu!
— Za chwilkę — odpowiedział La Mole — przecież tutaj przybyliśmy w jakimś zamiarze?
— Tak, ale przecie nie w tym, żebyśmy wisieli — odpowiedział Coconnas. — Radzę ci nie tracie ani chwilki czasu. Wiem, że zapewne zechcesz rozumować, parafrazować słowo: uciekać. Naprzykład zacytujesz Horacyusza, rzucającego swą tarczę, i Epaminondasa, uniesionego z pola bitwy na swej własnej tarczy. Ja na to wszystko odpowiem ci tylko tyle: Kiedy ucieka de Mouy de Saint-Phale, wszyscy mogą uciekać.
— De Mouy de Saint-Phale — odpowiedział La Mole — nie obiecał uprowadzić królowej; de Mouy de Saint-Phale nie kocha królowej.
— Na szatana! De Mouy postępuje bardzo roztropnie, skoro miłość nie zniewala go do popełniania głupstw, jakie ty popełniasz. Niech krocie dyabłów porwą miłość, którą dwaj młodzi ludzie mieliby przypłacić swoją głową. Na rogi wołu! — jak czasami mówi Karol — należymy do spisku, a komu się spisek nie uda, ten powinien uciekać. A więc na koń! na koń! i w drogę.
— Ratuj się, mój kochany; ja nietylko ci nie przeszkadzam, lecz nawet cię proszę. Twoje życie jest droższe aniżeli moje, a więc go ratuj.
— Powinieneś mi powiedzieć: Coconnas wiśmy razem, a nie: Coconnas ratuj się.
— E! mój przyjacielu, sznurki kręcą się dla złodziei a nie dla szlachty — odpowiedział La Mole.
— Zaczynam myśleć — rzekł Coconnas — że środki, jakie przedsięwziąłem, mogą się na cóś przydać.
— Jakie środki?
— Że się zaprzyjaźniłem z katem.
— Jesteś w jakimś dziwnym humorze, mój przyjacielu.
— Lecz przecie musimy cóś przedsięwziąć — dorzucił Coconnas, zaczynając się niecierpliwić.
— Znajdziemy królowę.
— Gdzież jej szukać?
— Nie wiem... lecz ich znajdziemy i zrobimy we dwóch to, czego nie mogło zrobić pięćdziesięciu ludzi.
— Wbijasz mnie, jak uważam, w ambicję.
— Siadajmy więc i jedzmy!
— Przecie, nareszcie.
La Mole obrócił się i chciał schwycić za łęk siodła; lecz w tej samej chwili, kiedy podnosił nogę do strzemienia, jakiś głos zawołał rozkazująco.
— Zatrzymajcie się! Poddajcie się!
W tej chwili, po za dębem pokazał się jakiś człowiek, potem drugi, trzeci; następnie, dało się widzieć i trzydziestu; była to lekka jazda, która jadąc stępa, przetrząsała las we wszystkich kierunkach.
— A co, nie mówiłam ci? — szepnął Coconnas.
La Mole wydał głuchy jęk.
Lekka jazda znajdowała się w odległości trzydziestu kroków od przyjaciół.
— Czego panowie od nas żądają? — zawołał głośno piemontczyk, zwracając się ku dowódzcy oddziału.
Dowódzca rozkazał wziąć na cel dwóch spiskowych.
Coconnas cicho szepnął do La Mola:
— Na koń! na koń! Jeszcze czas, możemy im uciec.
Następnie, zwracając się do oddziału, zawołał:
— Na szatan?!... nie strzelajcie, panowie, możecie zabić dwóch przyjaciół.
Potem znowu szepnął do La Mola:
— Pomiędzy drzewami trudno strzelać; chybią nas, uciekajmy!
— Niepodobieństwo — odpowiedział La Mole. — Nie moglibyśmy uprowadzić z sobą konia Małgorzaty i obładowanych mułów. Mogliby powziąć jakie podejrzenie, a ja odpowiedziami będę w stanie je odwrócić. Uciekaj, mój przyjacielu, uciekaj!
— Panowie! — zawołał Coconnas, wyjmując swoją szpadę i wznosząc ją do góry — poddajemy się.
Jeźdźcy spuścili wymierzone pistolety.
— Lecz powiedźcie nam panowie, dla czego się mamy poddać?
— O to zapytacie panowie króla Nawarry.
— Cóż przewiniliśmy?
— To powie panom książę d’Alençon.
Coconnas i La Male zamienili spojrzenia.
Nazwisko ich nieprzyjaciela wymówione w taką chwilę, wcale nie było pocieszającem.
Przyjaciele nie opierali się dłużej.
Coconnasa proszono, ażeby zsiadł z konia, czemu był posłuszny natychmiast.
Następnie umieszczono ich w pośrodku oddziału lekkiej jazdy i udano się ku pawilonowi Franciszka I-go.
— Podobno życzyłeś sobie widzieć pawilon Franciszka I-go? — powiedział Coconnas do La Mola, spostrzegając pomiędzy gałęziami, przęśliczny front gotyckiego pawilonu, — zdaje mi siei że go zobaczysz.
La Mole nic nie odpowiedział, ścisnął tylko za rękę przyjaciela.
Obok prześlicznego pawilonu, wybudowanego przez Ludwika XII-go i nazwanego pawilonem Franciszka I-go z powodu, iż ten król w nim zawsze oznaczał schadzkę dla myśliwych, wznosił się nad ziemią rodzaj chatki dla strzelców, opatrzonej w muszkiety, halabardy i szpady.
Do tej chałupy przyprowadzono więźniów.
Opowiedziawszy smutny wypadek dwóch przyjaciół, opowiedzmy teraz, co zaszło w lesie.
Protestanci, według umowy, zeszli się w pawilonie Franciszka I-go, od którego klucz miał u siebie Nancey.
Opanowawszy cały las, jak oni przynajmniej sądzili, porozstawiali swoich na czatach w różnych punktach; lekka zaś jazda, zmieniwszy na rozkaz domyślnego kapitana de Nancey białe szarfy na czerwone, schwytała wszystkie te warty bez wystrzału.
Lekka jazda, nie przestając postępować naprzód, zbliżała się ku pawilonowi Franciszka I-go; lecz de Mouy, czekający na króla w końcu alei des Violettes, spostrzegł, że czerwone szarfy nie idą lecz się skradają, i od tej chwili zaczął je mieć w podejrzeniu.
Poskoczył więc na bok, ażeby go nie postrzeżono, i przekonał się, że koło, które tworzyli ciągle się zmniejsza; koło to zaś otaczało pawilon.
W tej samej chwili, w końcu głównej alei, dały się widzieć białe pióra i błysnęły muszkiety królewskiego orszaku.
Nakoniec de Mouy spostrzegł króla, a z przeciwnej strony króla Nawarry.
Wtedy machnął czapką w powietrzu: był to znak umówiony na przypadek, gdyby wszystko było straconem.
Henryk, spostrzegłszy ten znak, natychmiast zwrócił konia w przeciwną stronę i zniknął.
De Mouy, spiąwszy konia ostrogami, uciekł a przed odjazdem przestrzegł La Mola i Coconnasa.
Król widział, jak Henryk z Małgorzatą zniknęli, i zbliżał się z księciem d’Alenęçon ku pawilonowi Franciszka I-go, spodziewając się, że ich znajdzie w chatce, gdzie rozkazał zamknąć wszystkich, nie tylko tych, których znajdą w pawilonie, lecz i tych, których znajdą w lesie.
D’Alençon, pewien swego, galopował tuż obok króla, bardzo złego z powodu swych fizycznych cierpień.
Dwa czy trzy razy tylko co nie zemdlał, a nawet raz rzuciła mu się krew ustami.
— Prędzej! prędzej! — zawołał, zbliżając się ku pawilonowi — muszę powrócić do Luwru; wyciągajcież już tych hugonotów! Dzisiaj mamy Ś-go Błażeja, brata Ś-go Bartłomieja.
Przy tych słowach króla, z chatki zaczęto wyprowadzać hugonotów po jednemu.
Lecz ani króla Nawarry, ani królowej Nawarry, ani de Mouya widać nie było.
— No i cóż! — zawołał król. — Gdzież jest Henryk? Gdzież jest Margot? Wszak obiecałeś mi, d’Aleçon, że tutaj będą i na szatana! niech mi ich znajdą!
— Króla i królowej Nawarry nawet nie widzieliśmy, Najjaśniejszy panie — powiedział kapitan de Nancey.
— Oto oni! — zawołała księżna de Nevers.
W samej rzeczy, na końcu alei, prowadzącej ku rzece, pokazali się Henryk i Margot, jadący zupełnie spokojni, jak gdyby nic nie zaszło; na rękawicach trzymali swoje sokoły, i jechali obok siebie jak nierozłączni kochankowie.
Wtedy d’Alençon, rozgniewany, rozkazał przetrząsnąć okolice lasu, i wtedy to znaleziono La Mola i Coconnasa na łączce.
Dwaj przyjaciele, także jak bracia jadąc koło siebie, wjechali w kółko uformowane przez wojsko. Tylko, że nie będąc królami, nie mieli powierzchowności tak spokojnej jak Henryk i Małgorzata. La Mole był bardzo blady, Coconnas, przeciwnie, bardzo czerwony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.